To miało być całkowite oderwanie się od pracy, szarej rzeczywistości i cywilizacji. Plan był prosty: pięć rzek w jakieś cztery tygodnie: Huczwa, Bug, Narew, Wisła i Nogat. Łącznie około 1100 kilometrów z Hrubieszowa do Krynicy Morskiej wodą, na wiosłach. Bez pośpiechu, bez elektroniki, mediów i sponsorów. Sam na sam z naturą. Kraina Bugu, żyjąca własnym życiem, szybko okazała się niezwykle pięknym, choć wymagającym rajem.
Mielec – Hrubieszów
Na dworcu w Mielcu nikt mnie nie żegna. Rodzina od początku przeciwna była moim rzecznym podróżom, dlatego wolałem nic nie mówić. Nie, nie mam im za złe, po prostu boją się o mnie przeraźliwie, bo nie umiem pływać. Dla nich samotne pokonywanie rzek na pontonie przy braku tej cennej umiejętności to niemal samobójstwo – dla mnie od kilku lat to nałóg, bez którego chyba nie potrafiłbym normalnie żyć. Odkąd w 2009 r., zaraz po studiach, kupiłem ponton i już na drugi dzień popłynąłem nim z Rzeszowa do Gdańska, spływy stały się dla mnie najwspanialszym i chyba najtańszym sposobem na spędzanie wakacji w tym kraju między Bugiem a Odrą. Autobus przyjechał punktualnie o 18.00. Po rozmieszczeniu bagaży i kupnie biletu wyruszyłem w drogę do miejsca startu “Spływu z Panem Bugiem: Hrubieszów – Krynica Morska”. Podróż minęła spokojnie i po 1.00 w nocy znalazłem się na niewielkim dworcu w Hrubieszowie. Dalszego planu właściwie nie było.
Wiedziałem jedno: spływ rzeką graniczną, jaką jest Bug, trzeba zgłosić na posterunku polskiej straży granicznej. Płynąć można, ale stosując się do kilku zasad: zgłaszam spływ, nocuję tylko na lewym, polskim brzegu i regularnie przekazuję informacje o swoim położeniu coraz to nowym oddziałom pograniczników. To nie problem, póki co musiałem jednak znaleźć jakiś nocleg. Na dworcu w Hrubieszowie pytam stojącą grupkę ludzi o siedzibę straży granicznej. Myślałem, że rozbiję namiot gdzieś w pobliżu strażnicy, by rano dopełnić formalności. Mój bagaż zwraca uwagę pewnego małżeństwa w średnim wieku. Na dworcu właśnie pożegnali swoją córkę, odjeżdżającą do Krakowa, teraz proponują mi, że podrzucą mnie do strażnicy. Jedziemy.
Pogranicznicy są zdziwieni nocnym najściem dziwnego podróżnika, jednak szybko załatwiamy sprawę. Wraz z listą zastrzeżeń, dotyczących poruszania się wzdłuż pasa granicznego, otrzymuję również kartkę z numerami telefonów do poszczególnych strażnic i wykaz słupków granicznych, od których zaczyna się terytorium każdej jednostki straży. Po minięciu określonego słupka granicznego mam się meldować w nowej jednostce, pogranicznicy również będą monitorować mój spływ, przekazując sobie nawzajem informacje. Mam też być obserwatorem, nie reagować na prośby dotyczące podpłynięcia do ukraińskiego czy białoruskiego brzegu, nie zabierać nikogo na „pokład”, zgłaszać wszelkie zauważone ślady przemytu. Spokojnie zgadzam się na wszystko.
Zmaganie z Huczwą
Na terenie strażnicy nie ma jednak co marzyć o noclegu. Zabieram cały sprzęt i wracam do samochodu moich nowych znajomych z Hrubieszowa. Myślę o znalezieniu gdziekolwiek kawałka trawy, tymczasem dostaję propozycję noclegu w ich domu. Na miejscu otrzymuję poczęstunek i ciepłą, rodzinną atmosferę.
Następnego dnia, po obfitym śniadaniu i zrobieniu zakupów w miejscowym markecie, gościnna pani domu odwozi mnie pod most na Huczwie. Rzeka tutaj ma bardzo czystą wodę i około 4 metry szerokości. Płynie żwawo i zachęca do podróży. Do Bugu stąd jest jeszcze jakieś 10 kilometrów wiosłowania. Myślę, że zrobię je spokojnie w jakieś dwie godzinki. Szykuje się bardzo upalny dzień. Po chwili płynę już z nurtem Huczwy i macham mojej nowej znajomej na pożegnanie. Jest pięknie. Gdy tylko most drogowy niknie z oczu, nurt zakręca i spowalnia gwałtownie. Rzeka wpływa w niewielki lasek i zatrzymuje się… za sprawą zatoru. Na całej szerokości koryta leżą zwalone dwa drzewa, na których zatrzymało się już sporo pustych plastikowych butelek i przeróżnych śmieci. Innymi słowy: przerwa w trasie – coś, czego kompletnie nie przewidziałem. Wyjścia na brzeg nie ma tu żadnego, więc trzeba podpłynąć kawałek pod prąd i spróbować przenieść wszystko lądem. Po chwili udaje mi się wyskoczyć na brzeg w pokrzywy i wysoką trawę. Wyładowuję bagaże z pontonu i przenoszę wzdłuż rzeki kilkadziesiąt metrów dalej, za zator. Jeszcze z brzegu dostrzegam, że jakieś 10 metrów za jedną przeszkodą rzeczną znajduje się kolejna, podobna, obchodzę więc dwie na raz. Trasę pokonywać trzeba trzy razy: dwa razy z bagażami i raz z nadmuchanym pontonem, który zakładam na głowę i tak, podobny do żółwia, powoli przedzieram się przez krzaki.
Mniej więcej po pokonaniu 5. zatoru jestem mokry od potu, wykończony i muszę zrobić sobie chwilę odpoczynku. Z nieba leje się żar. Przy kolejnej przeszkodzie nie znajduję kompletnie możliwości wyjścia na brzeg, próbuję wyskoczyć na dość stromy błotnisty jar, ale – o zgrozo – ześlizguję się do wody i wpadam w Huczwę niemal po szyję. W spodniach mam pieniądze, dokumenty, telefon… na szczęście uchwyciłem się pontonu i wygramoliłem na ląd. Nagle nadpływają dwa kajaki: biało-zielony i niebieski, a w nich dzielna ekipa: chłopaki z piłą i siekierą – miejscowi miłośnicy kajakarstwa, oczyszczający nurt rzeki z zatorów, jakie spowodowała burza. Szybko taranują kajakami zator i likwidują leżące w poprzek drzewa, ja cierpliwie, powolutku posuwam się za nimi. Boję się o ponton, nieraz trący niemiłosiernie po gałęziach, ale jakoś wytrzymuje on tę przeprawę. Po dopłynięciu do mostu na Huczwie chłopaki dobijają do brzegu i żegnają się ze mną, polecając zwiedzenie okolicy, słynnych historycznie Grodów Czerwieńskich, na co jednak tym razem się nie decyduję. Pragnę jak najszybciej zobaczyć Bug.
Zmagania z 10 kilometrami Huczwy trwały ponad 7 godzin. Szybciej przebyłbym tę trasę na piechotę – myślę. Ale od tej pory ma być już lepiej. Ustawiam aparat na statywie i pstrykam sobie zdjęcie z pierwszym na trasie polskim słupkiem granicznym. Melduję też przez telefon straży granicznej, że właśnie dotarłem do Bugu.
Pierwsze trudne dni
Na początku Bug wydaje mi się mocno męczący, wręcz irytujący. Spodziewałem się rzeki szerszej i czystszej. Tymczasem w tym miejscu przypomina ona Wisłok w okolicach Rzeszowa. Wygląda jak zarośnięty kanał: około 8 metrów szerokości brunatnej wody, z brzegami wysokimi, błotnistymi i kompletnie niedostępnymi. Minie kilka dni, zanim odkryję, że w tym też tkwi urok i magia Bugu. Poza tym ciągłe zakręty. Właściwie nie ma odcinka prostej rzeki dłuższego niż 50–100 metrów. To bardziej dżungla, jakaś dzika Amazonia, niż środek Europy! Przepływam przez Husynne, ciągle skręcając to w lewo, to w prawo. Od tej pory przy napotkaniu jakiejś życiowej trudności będę mówił, że “coś jest pokręcone jak nasza wschodnia granica na Bugu”.
W Strzyżowie moją uwagę zwraca dziwny budynek, niby kościoła czy cerkwi, jednak w bardzo złym stanie. To jeden z bocznych pawilonów późnobarokowego pałacu Lubomirskich z XVIII w. Pałac wydaje się opuszczony. Na nocleg przybijam do brzegu na wysokości miejscowości Rogalin. Rozbijam namiot na łące, walcząc z tysiącami komarów, informuję o swoim położeniu straż graniczną. Zjadam kolację złożoną z sałatki z makreli i chleba, a potem spokojnie zasypiam.
Poranek jest piękny i mglisty. Zjadam śniadanie i czekam, aż namiot nieco przeschnie. Pierwszym znaczącym, mijanym obiektem jest dziś most graniczny w Zosinie. Zakole Bugu tworzy w tym miejscu najdalej wysuniętą na wschód część naszego kraju. Na moście sznur samochodów. Kierowcy z nudów oczekiwania na odprawę powychodzili z aut i patrzą na rzekę. Przepływający samotny zielony ponton wzbudza powszechne zainteresowanie. Macham do nich i trochę rozmawiamy. Kilometr dalej pojawia się zapowiadany zator rzeczny, który blokuje spływ, pozostawiając z boku około 20-centymetrowy mały kanalik spokojnie przepływającej wody. Czeka mnie więc kolejna przeprawa.
W Horodle, na wysokości 915. słupka granicznego, robię sobie chwilę przerwy. Są tu piękne miejsca na biwak, ale jeszcze bardzo wczesna godzina, więc płynę dalej przez dzikie i niezbyt przyjazne tereny. Cywilizacja zapomniała o tym miejscu, ale jakoś za nią nie tęsknię. Jest gorąco, więc rozbieram się do naga – i tak nikt mnie tu nie podejrzy. Aż do wieczora nie spotykam kompletnie nikogo. A rzeka coraz bardziej mi się podoba. Wspaniałe dzikie brzegi, skarpy na zakolach, mnóstwo bobrów, które wieczorem wychodzą na żer. Można do nich dość blisko podpłynąć. Ponton jest cichy, więc parę razy udaje mi się zaskoczyć zwierzęta nawet w dość intymnych sytuacjach. Wieczorem mam wspaniały zachód słońca. Nocleg na wysokości 950. słupka granicznego.
Drobne załamania i piękne chwile
W nocy pada rzęsisty deszcz, jednak namiot ukryty pod koroną drzewa, przy polu pszenicy i słupku granicznym, znosi to dzielnie. Dzień zaczyna się pochmurno, nie martwię się jednak pogodą. Zjadam resztki zapasów i wypływam dalej. Rzeka znów robi się niemiłosiernie kręta. W pobliżu większej miejscowości postanawiam wyskoczyć na brzeg do sklepu po prowiant. Sposobność do tego mam w Dubience. Przy brzegu spotykam samotnego wędkarza, któremu powierzam opiekę nad pontonem. Do sklepu stąd ponad 2 kilometry, ale spacer dobrze mi zrobi. Idę przez pola najpierw polną, później asfaltową drogą, co chwila przystając, głównym bowiem zakupem jest woda i napoje, co sporo waży. W połowie drogi dogania mnie pomarańczowy krosowy motocykl straży granicznej.
Mam tam ukryty ponton, uciekam z Polski na Ukrainę, bo mam już dość naszego kraju i nieudolnego rządu.
— Dzień dobry, straż graniczna, a pan dokąd to dźwiga ten prowiant?
— Nad rzekę — odpowiadam zasapany przez zęby. — Mam tam ukryty ponton, uciekam z Polski na Ukrainę, bo mam już dość naszego kraju i nieudolnego rządu.
Strażnik traktuje moje słowa bardzo poważnie. — Ma pan jakieś dokumenty? — pyta. — Nic nie mam, wszystko zostało nad Bugiem. Wyprzedza mnie i jedzie sam w moim kierunku. Nad Bugiem, obok mego pontonu i znajomego wędkarza, stoi już trzech pograniczników i o czymś zawzięcie dyskutują. Spokojnie ładuję bagaże do pontonu, pokazuję dokumenty. Wiedzą o moim spływie i mówią, że się cieszą, iż mogli mnie poznać, i że wariat jestem. Odpływam w miłej atmosferze.
Chmury i niskie ciśnienie powodują senność, więc ufny w powolny nurt Bugu wyciągam się jak długi na pontonie. Zamykam oczy. Drzemka nie trwa jednak długo, budzi mnie chrobotanie gałęzi o poszycie. Kolejny zator! Po dość ciężkim dniu rozbijam namiot mniej więcej na wysokości Husynnego, u ujścia do Bugu jakiejś małej rzeczki lub kanału. Rano kolejna kontrola straży granicznej, chodzącej tu w asyście kilkunastu bezpańskich psów. Strażnicy ostrzegają mnie o przeszkodach, jakie mogę napotkać pod mostem granicznym w Dorohusku. Sporo tam porzuconego żelastwa po dawnym moście, gałęzi i kamieni. Lepiej kawałek przenieść ponton. Nie wolno tam niby wychodzić z wody, ale nikt nie powinien mi przeszkodzić. Płynę. Pogoda już lepsza. Znajduję się w strefie zakazanej, więc robię kilka zdjęć na pamiątkę.
Przez Białoruś
Budzę się wraz ze słońcem. Wspaniały wschód, rzeka spowita poranną mgłą. Jak wiele razy w swym 27-letnim życiu marzyłem o tym, by móc normalnie kłaść się wieczorem spać i wstawać rano wraz ze słońcem. Na piasku obok namiotu znajduję wielkie czarne pióro – chyba lotka ze skrzydła bociana czarnego. Przysiągłbym, że wieczorem go nie było, a może nie zauważyłem? Wkładam pióro do kapelusza i od tej pory będę z nim podróżował. Kolejnym celem jest Włodawa – miasto trzech kultur.
Do pokonania spory odcinek. Powoli kończą się zapasy wody, a dzień zapowiada się bardzo upalny. Meldując jak co rano straży granicznej o wypłynięciu w dalszy rejs, pytam o możliwość zrobienia zakupów. Właściwie sklep jest dopiero w Sobiborze, a tam mam prawie cały dzień płynięcia. Martwię się nieco, ale płynę, ostrożnie dawkując pozostałości wiśniowego napoju. Po chwili oddzwania do mnie strażnik graniczny, informując, że pogranicznik dowiezie mi kilka butelek wody na motorze.
Płynę spokojnie przez cały dzień, nie spotykając już nikogo na trasie. Wysiadam na chwilę pod Sobiborem, mając nadzieję na zwiedzenie dawnego terenu obozu koncentracyjnego, jednak miejscowi informują mnie, że obóz znajdował się kilka kilometrów dalej od tej miejscowości, w lesie. Kawałek za Sobiborem mijam trójstyk granic. Od tej pory żółto-niebieskie słupki ukraińskie na prawym brzegu zostają zastąpione przez zielono-czerwone białoruskie.
Włodawa wydaje mi się jedyną miejscowością, która nie wstydzi się Bugu. Wszystkie inne miasteczka i wioski były od rzeki oddalone o kilometr czy kilka, odwrócone od granicy, tak że nieraz jedynie po mapie poznawałem, że gdzieś tam za pasmem dzikich krzewów i drzew powinny być jakieś zabudowania. Tu jest odwrotnie, miasteczko ma nawet niewielką przystań dla łodzi i kajaków. Odbierając rano telefon, który ładował się u gościnnego gospodarza, dostaję również od niego siatkę jabłek i pomidorów, które przez kilka dni skutecznie wzbogacą mój dość jednostajny jadłospis. Zwiedzam kolejno kościół, synagogę, zamkniętą cerkiew.
Tymczasem pogoda wyraźnie się psuje i, gdy mijam most graniczny w Sławatyczach, niebo jest już całkiem zasnute szarymi chmurami. Most wygląda na opuszczony. Po stronie białoruskiej od czasu do czasu dostrzegam zasieki z drutu kolczastego. Niby jest spokojnie, ale gdy podpływam do prawego brzegu, by obejrzeć zabezpieczony siatką z kolczatek wylot jakiegoś kanału, z krzaków wychodzi trzech umundurowanych i uzbrojonych w karabiny żołnierzy. Twardo pytają mnie, co robię i czego tu szukam. Odpowiadam po rosyjsku, że płynę od Ukrainy nad Bałtyk i że tylko przepływam przez ten teren. Żołnierze nie pytają o nic więcej, ale długo idą za mną wzdłuż brzegu, przedzierając się przez chaszcze, dopóki nie zniknę im z oczu.
Wtem, jakieś 3 metry od siebie, słyszę hałasy w krzakach. Po chwili na plażę wychodzi sarna. Na mój widok zastyga nieruchomo i obserwuje mnie przez dłuższą chwilę.
Wreszcie koło 16.00 zaczyna padać. Dopływam do brzegu, odwracam ponton i wkładam pod niego bagaże. Sam ubieram kurtkę przeciwdeszczową i siadam na zwalonym konarze drzewa. Wtem, jakieś 3 metry od siebie, słyszę hałasy w krzakach. Po chwili na plażę wychodzi sarna. Na mój widok zastyga nieruchomo i obserwuje mnie przez dłuższą chwilę. Wszystko trwa minutę, może kilka, po czym sarna spokojnie wchodzi do wody, zanurzając się coraz głębiej i – płynąc – dociera na białoruski brzeg. Nie minęła minuta, jak tuż za nią tą samą drogą z krzaków wynurza się sześć innych saren. Te także majestatycznie płyną na drugą stronę rzeki.
Na nocleg zatrzymuję się na wysokości Kostomłotów. Wszystko jest mokre, mokry bagaż, trawa, na której rozbijam namiot, ale to dla mnie nie nowina. Po raz kolejny mam uczucie totalnej samotności i totalnego odludzia.
Terespol–Brześć – tajemnica przejścia granicznego
Jest takie miejsce na Bugu, przez które nie można przepłynąć. Informuje mnie o tym strażnik graniczny, gdy tuż po porannej kąpieli w Kostomłotach melduję o swojej pozycji. Teren Twierdzy Brześć, przez który przepływa Bug, to obszar zamknięty dla ruchu rzecznego. Granica między Polską a Białorusią biegnie w tym miejscu starym, nieczynnym i wyschniętym kanałem, Bug zaś w całości należy do Białorusinów. Ponoć jeszcze nikomu nie udało się uzyskać zgody na przepływ, ja nawet nie próbuję. Płynę spokojnie, zbliżając się do newralgicznego słupka 1259, przy którym mam kategorycznie opuścić rzekę. Wreszcie po kilku meandrach dostrzegam w krzakach wskazany słupek. Potulnie dobijam do niewielkiej plaży, wyładowuję bagaże, spuszczam powietrze z pontonu. Zwinięty ponton biorę na ramię, plecak na plecy, reklamówkę z wodą i jedzeniem do ręki. Tak obładowany wędruję boso na przestrzał przez pola w stronę budynków przejścia granicznego w Terespolu. Pot leje się ze mnie strugami. Gdy wreszcie zachodzę pod niewielki “Supersam”, jak głosi dumna nazwa na szyldzie, jestem wykończony. Wlewam w siebie chłodny napój i dzwonię po taksówkę. Czekam pół godziny na volkswagena transportera, który zabierze mnie nad Bug z drugiej strony Brześcia, tam gdzie dalszy spływ jest już możliwy.
Nielegalnie wychodzę na białoruski brzeg i robię sobie zdjęcie z czerwono-zielonym słupkiem granicznym z numerem 1284. Rozglądam się uważnie, nasłuchuję. I cieszę się jak dziecko, że uchodzi mi to bezkarnie.
Jedziemy na tzw. starą śluzę. Kierowca pędzi po bocznych polnych i leśnych drogach z wprawą zawodowego mistrza WRC. Furgonetka podskakuje na wybojach, przedzieramy się przez trawy i chaszcze, aż wreszcie ląduję znów nad rzeką, w miejscu, gdzie wpływał do Bugu dziś wyschnięty kanał. Betonowo-stalowe pozostałości śluzy obecnie nie służą już do niczego, ale są dobrym miejscem na ponowne zwodowanie pontonu. Pompuję go, ładuję bagaże i – ocierając pot z czoła – czuję ulgę, że znowu płynę. Jest piękny, upalny dzień. Mijam most towarowy w Kukurykach, na którym stoi rząd oczekujących na odprawę ciężarówek. Kawałek dalej postanawiam zaryzykować. Nielegalnie wychodzę na białoruski brzeg i robię sobie zdjęcie z czerwono-zielonym słupkiem granicznym z numerem 1284. Rozglądam się uważnie, nasłuchuję. I cieszę się jak dziecko, że uchodzi mi to bezkarnie.
Dalej jest jak w bajce. Obserwuję najpiękniejsze jak dotąd niebo, z lekkimi barankami chmur przy zachodzącym słońcu. Wpływając w Podlaski Przełom Bugu, puszczam wiosła i wyciągam się jak długi na pontonie. Głowę zadzieram do góry i nad sobą mam jedynie błękit. Gdy zaczynam wiosłować jedną ręką, ponton obraca się w miejscu, a niebo nade mną wiruje jak na karuzeli. Wieczorem wzdłuż rzeki przelatuje para czarnych bocianów. Dużo jest też bobrów i czapli, praktycznie za każdym zakolem Bugu. Wysokie, piaszczyste skarpy dopełniają całości krajobrazu.
Zmierzch napotykam na wysokości miejscowości Pratulin. Wpływam pontonem do niewielkiej zatoczki, gdzie miejscowi trzymają kilka łodzi. Zostawiam ponton, biorę bagaże i wędruję przez łąkę w stronę świateł domów. W pierwszym obejściu wita mnie starszy pan. Gdy pytam o możliwe miejsce do rozbicia namiotu, poleca, bym rozłożył się spokojnie na jego podwórku, gdzie będę miał ciszę i spokój. Zaprasza na herbatę i piwo. Gospodarz okazuje się emerytowanym profesorem informatyki Uniwersytetu Łódzkiego. Historia jego życia i anegdoty, które mi opowiedział przez tę jedną noc, mogłyby stanowić materiał na zupełnie obszerną powieść. Tej nocy nie zapomnę do końca życia, a zwykłe zimne piwo nigdy nie smakowało tak dobrze.
Polski Bug
Na dalszym odcinku Bug jest piękny, szeroki. Brzegi łatwiej dostępne, więc czuję się trochę jak na autostradzie. Sporadycznie pojawiają się łachy i rozległe wyspy. Sporo tu też siatek kłusowników, zastawianych przez Białorusinów na ryby w dość zręczny sposób. Granica polsko-białoruska dłuży się, co chwila wypatruję jej końca, którego jednak nie widać. Byłem akurat blisko prawego brzegu, gdy na lewym, polskim, dostrzegłem naszych pograniczników. Coś mnie naszło, żeby sobie z nich pożartować, więc pozdrowiłem ich po rosyjsku, na co odpowiedzieli i zdecydowanie kazali przypłynąć do nich i wylegitymować się. Chyba wpadli w panikę, biorąc mnie za jakiegoś przemytnika. Wszystko jednak kończy się dobrze. To ostatnia kontrola na Bugu granicznym. Stojąc na brzegu, widzę ciągnące się po horyzont łąki i pastwiska. Mam ochotę wytarzać się w trawie, tak po prostu, co też czynię.
Koniec granicy białoruskiej widać z Bugu wyraźnie. Prawy brzeg rośnie, a prostopadle do rzeki idzie płot z drutem kolczastym. Podobno na górze znajduje się wieżyczka obserwacyjna, a na niej manekin żołnierza z atrapą karabinu odstraszający zbliżających się tu turystów. Zaraz za nim na północ jest już Niemirów i prom, łączący oba brzegi dotąd granicznej rzeki. Pierwszy prom na trasie. Po obu brzegach pojawiają się ludzie, którzy odpoczywają, bawią się, grają w siatkówkę, grilują. Cywilizacja! W wielu miejscach pasą się konie, w miejscowości Wajków objęły w posiadanie kilka pięknych trawiastych wysp. Wieczorem dopływam do Mielnika i rozbijam namiot nad wodą w parku, idę na zakupy, zjadam obiadokolację w jedynej w miasteczku restauracji. Tam też po raz pierwszy w życiu biorę do ręki czasopismo „Kraina Bugu”. Czytam i zachwycam się pięknymi zdjęciami. Myślę: czy ja to wszystko tak pięknie umiałbym uchwycić? Nie jestem fotografem, ale wiem, że najpiękniejszych chwil nie da się sfotografować, one pozostają tylko w pamięci, we wspomnieniach, coraz bledszych i słabszych wraz z upływem czasu.
Dalej Bug przypomina już każdą normalną rzekę, jaką miałem okazję płynąć. Most w Olendrach, ładny, kratownicowy, i dalszy, drogowy, błękitny w Turnie Małej. Od tej pory kończy się obszar przygraniczny. W Drohiczynie nie wychodzę na brzeg, czego później będę żałował, nie widziałem bowiem widoku ze skarpy na przełom Bugu. Nocuję daleko za mostem w Tonkielach, na ogromnym pastwisku schodzącym spokojnie do wody. Całą plażę i łąkę mam zupełnie dla siebie, komarów tu też o dziwo niewiele, więc długo siedzę przed namiotem, grając na harmonijce ustnej i patrząc w gwiazdy.
Mój ostatni dzień na Bugu zaczyna się wraz ze świtem. Ciężko się spało w Wyszkowie, za to poranek był wspaniały, a słońce szybko osuszyło namiot. Ostatni odcinek Bugu jest piękny i spokojny. Rzeka zwalnia tu niemal zupełnie, poszerza się. Sporo tu wysp i wysepek, im bliżej Zalewu Zegrzyńskiego, tym więcej zabudowań i ludzi na łódkach, motorówkach, żaglówkach. Po prawej mijam Narew, która łączy się w tym miejscu z Bugiem, naprzeciwko siebie mam wysoki brzeg i zabudowania Serocka.
Wisłą do Bałtyku
Kolejne dni to dalsza część spływu, ale już nie po Krainie Bugu, lecz po Wiśle, największej polskiej rzece, o której napisano już wiele. To piękne dni połączone z noclegami na wyspach wiślanych, ze zwiedzaniem nadwiślańskich miast i miasteczek. To koniec spływu, o którym tak naprawdę do tej pory wiedziało niewielu i który dał mi, jako człowiekowi, nauczycielowi i zwykłemu facetowi, tak wiele.
Tekst i zdjęcia: Piotr Durak