— Tu, na wsi, stworzyłam scenografię życia! — przyznaje Eliza Nowicka, właścicielka Siedliska Skrzeszew nieopodal Drohiczyna. Psycholożka ekonomiczna biznesu, scenografka i projektantka wnętrz, upiększająca warszawskie salony i tworząca kampanie reklamowe, nad Bugiem znalazła wymarzoną przestrzeń dla swoich pomysłów i – co najważniejsze – odzyskała spokój ducha, otulona zewsząd zielenią, śpiewem ptaków i szczerą radością gości, którzy wyjeżdżają stąd z natchnionym słowem na ustach: raj.
Siedlisko Skrzeszew leży w samym sercu lasu. By do niego dojechać, trzeba pokonać piaszczysty dukt pośród brzóz i sosen, tak charakterystycznych dla nadbużańskiego krajobrazu. Po obu stronach drogi kłaniają się nam maki i chabry. A przy furtce już czeka właścicielka – cała na niebiesko. Piękna blondynka o zielonych oczach, niczym wiosenne paprocie z jej ogrodu, od razu zastrzega, że to miejsce wciąż się tworzy, więc za wcześnie na ochy i achy. Nie daję się zwieść tym skromnym zapewnieniom, bo pierwszy rzut oka na posiadłość wywołuje czysty zachwyt. To oczywiste, że jest dziełem artystki, a to, co stworzył człowiek, dopełniła wszechogarniająca przyroda z całym jej przepychem kolorów i dźwięków.
Jak znalazła takie miejsce? Co ją tu przywiodło i sprawiło, że jej życie stanęło na głowie?
Tęsknota za tym, co było
— Moja babcia i mama pochodzą z tych stron — wyjaśnia Eliza Nowicka. — A dokładnie ze wsi Nowomodna. W dzieciństwie spędzałam tu wakacje, chodziłam na jagody, grzyby, ryby, biegałam po polach, jadłam jabłka siedząc na drzewie i wiecznie przynosiłam do domu jakieś zwierzaki i znalezione skarby. Od rana do wieczora na bosaka, umorusana, potargana, ale szczęśliwa! Z pajdą chleba ze śmietaną i cukrem w ręku — śmieje się. — Ale siedlisko po babci wywoływało zbyt wiele tęsknoty za nią, za tym, co było… Więc szukałam nowego, i tak natknęłam się na opuszczony, zielony domek w lesie… Straszna to była ruina! Wkrótce odnalazłam właściciela. Nie chciał wtedy go sprzedać. Po roku – pamiętam, jak dziś – stałam drugą godzinę w potężnym korku w Warszawie, myśląc, że zwariuję, że dalej już tak nie wytrzymam. Chwyciłam za telefon, zadzwoniłam lekko poirytowana z pytaniem: Panie, sprzedajesz Pan ten dom czy nie? Kilka godzin później byłam przy rozwalającym się płocie i negocjowałam… A po czterech dniach miałam akt notarialny w ręku i zaczęłam spełniać marzenia! — opowiada podekscytowana.
Ale by te marzenia się ucieleśniły, trzeba było ogromu pracy i determinacji. Tej akurat naszej bohaterce nie brakowało. Zawsze była świetnie zorganizowana i – jak wspomina po latach – już od dzieciństwa wyróżniała się kreatywnością i niezwykłą energią, które szły w parze z odwagą. Nie dziwi więc fakt, że jest kobietą kilku profesji. A te znakomicie można było wykorzystać, rozbudowując i ubarwiając siedlisko w Skrzeszewie.
— Korporację porzuciłam już w 2005 roku — informuje pani Eliza. — Osiągnęłam, co chciałam. Dotknęłam szklanego sufitu i zrobiłam zwrot o 180 stopni, oddając się pasji projektowania, tworzenia wnętrz i budowania scenografii. Dzięki Ani Wierzbickiej, mojej przyjaciółce, znalazłam się w odpowiednim miejscu. To ona zleciła mi pierwszy projekt budowy scenografii. I tak z ekipą asystentów, z narzędziami w skrzynce zamiast damskiej torebki tworzyłam, budowałam, realizowałam wspaniałe projekty do sesji zdjęciowych, reklam, programów tv, tylko że w ciemnych filmowych halach bez tej natury, którą tak kocham i za którą tęskniłam! Nadal pracuję jako scenograf i projektant wnętrz, bo to mój żywioł, ale już nie po kilkadziesiąt dni ciągiem… Tu, na wsi, stworzyłam scenografię życia! Tu realizuję najwspanialsze projekty! — przekonuje.
Siła marzeń
Kiedy patrzę na stare zdjęcia siedliska, nie mogę uwierzyć, że to jest to samo miejsce. I zastanawiam się, ile potrzeba odwagi i szalonej wyobraźni, by praktycznie z niczego wykreować tak różnorodną przestrzeń, gdzie każdy element jest częścią spójnej układanki… Zieloną chatkę po byłych właścicielach trzeba było bowiem rozebrać praktycznie do fundamentów. Przetrwały tylko ściany z solidnego bala. Reszta była próchnem.
— Z pogniecioną kartką papieru, tępym ołówkiem stanęłam z domkiem twarzą w twarz i oddając mu hołd dorysowałam do niego szczęście, przestrzeń, odrodzenie — opisuje pierwszy etap tworzenia swojej wiejskiej przystani. Wykreowała ją z miłości do tego miejsca i szacunku dla przeszłości. W jej nowym domu znalazły się najcenniejsze pamiątki po babci: obraz św. Agaty, nazywanej ognistą świętą, by chroniła obejścia przed piorunami i ubóstwem, krzyż, którym babcia żegnała burzę, wyszywaną przez nią makatkę z parą łabędzi, okno z okiennicami z babcinej chatki i tabliczkę z jej domu z napisem: „Sabina Król, Nowomodna 21”.
Siedlisko z dnia na dzień piękniało. W miejsce wykarczowanego lasu trzeba było nawieźć dziesiątki ciężarówek ziemi. Przybywało roślin, nowych obiektów i pomysłowych rozwiązań, które wpisują się w niepowtarzalny klimat tego sielskiego zakątka. Wszystko działo się w tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi.
— Przyjeżdżałam tu w nocy po pracy, siadałam na zydelku nadzorując budowę. Rano, po 7, w samochód, pędziłam na kolejny plan zdjęciowy, i tak codziennie… Po paru miesiącach zaprosiłam najbliższych do Skrzeszewa na wspólny wypad na wieś… To było bezcenne uczucie: pokazać to, co w ukryciu stworzyłam, i zobaczyć ich wzruszenie i uznanie! Moja mama tylko westchnęła: „O tak, to cała Elizka” — kiedy wspomina ten czas, jej oczy wilgotnieją jak tamtego pamiętnego dnia. Tak spektakularne przedsięwzięcie wiązało się oczywiście z przeszkodami, które niejednemu mogłyby podciąć skrzydła, ale dla pani Elizy stanowiły wyzwanie – porażka nie wchodziła w grę! — W trudnych chwilach pojawiał się zawsze ktoś, kto pomógł rozwiązać problem. Coś, ktoś czuwa nade mną… to ten Bóg, a może ten drugi Bug… — uśmiecha się tajemniczo.
Tekst: Monika Mikołajczuk, zdjęcia: Sylwia Tarkowska
Całość dostępna w numerze 38.