Siedlisko

Chalecczyzna nasz osobisty Eden

Wieś zawsze ich czarowała, bo oboje mają przodków zakotwiczonych blisko ziemi. Ale od kiedy porzucili miasto i przeprowadzili się do Stoku Wiśniewskiego nieopodal Siedlec, ta wieś wchłonęła ich na dobre, zmieniając codzienny rytm życia i nadając mu nowy sens. Dziś nie wyobrażają sobie innego jego scenariusza. I choć są już na emeryturze, nie zamierzają zwalniać tempa. — Kiedy znajomi pytają mnie, co robię z czasem, bardzo się dziwię, bo ja nie mam ani chwili — śmieje się pani Iza, zapraszając na wiejskie śniadanie, czyli jajecznicę. — Ze swoich jajek, prawdziwy rarytas! — krzyczy z kuchni gospodarz domu, który jest na nogach od bladego świtu. Bo trzeba nakarmić konie, a jest ich sześć, dopilnować drobiu – kur, indyków, perliczek i gęsi, wypuścić psy z zagrody, by powitały nowy dzień, dosypać ziarna do karmników, bo sikorki już stukają w okna. A jeszcze niedawno były kozy, które pani Iza każdego ranka własnoręcznie doiła. Potem krótka przerwa na rozgrzanie kominka, by w przytulnym cieple dziewiętnastowiecznego wnętrza odetchnąć przed kolejnymi wyzwaniami. Jak to na wsi. Gdzie się nie obrócisz, tam robota. A wszystko zaczęło się od koni.

— Całe moje życie i życie moich przodków – Tatarów z Białostocczyzny – związane jest z końmi — opowiada Emir Chalecki, jeden z nielicznych potomków Tatarów na Podlasiu, członek Muzułmańskiego Związku Religijnego. — Siedemnaście lat temu kupiłem pierwszego konia i dałem go na przechowanie koledze z Siedlec. Ten nie mógł dłużej go trzymać u siebie, tym bardziej że klacz wkrótce miała się oźrebić, postanowiłem więc poszukać dla niej odpowiedniego miejsca. I przy okazji – dla nas. Wówczas pojawił się pomysł kupienia działki w okolicach Siedlec, z którymi łączyła nas rodzina i praca, a wieś miała być tylko odskocznią, rekreacyjnym kaprysem. Zjeździłem okolice wzdłuż i wszerz, by wreszcie trafić na Stok Wiśniewski, który wyglądał wtedy zupełnie inaczej niż dzisiaj. Wieś przecinała piaszczysta droga, po obu jej stronach rosły wiekowe drzewa, które dawały przyjemny cień. Cisza i spokój, zakłócany jedynie śpiewem ptaków. „To jest to” – pomyślałem. Poprzez swoje kontakty towarzyskie dotarłem do proboszcza w Jabłonnie Lackiej, który zamierzał sprzedać nieużytkowaną już starą plebanię. Nie zastanawiałem się długo, bo cena była niewygórowana, a obiekt prezentował się bardzo przyzwoicie. I tak przenieśliśmy plebanię do Stoku i już po roku w niej zamieszkaliśmy — wspomina gospodarz domu.

Klimaty dzieciństwa

— Początkowo nie myśleliśmy o poważnej przeprowadzce na wieś, ale z czasem dotarło do nas, że już nie potrafimy żyć bez naszego wiejskiego gniazda — wtrąca pani Iza. Prawdziwą jej pasją stał się ogród – od początku do końca stworzony jej ręką. Kiedy rankiem znika w jego wiosennej zieleni, trudno sprowadzić ją do domu na kolację, choć mąż woła z ganku „Muśka, będziesz tam nocować?”. — Kocham mój ogród — mówi podekscytowana. — Uprawiam w nim ulubione zioła: majeranek, rozmaryn, bazylię, szałwię, miętę, cząber, lubczyk, różne gatunki pomidorów i inne ekologiczne warzywa, i choć jest przy nim wiele pracy, daje mi to ogromną radość. W ogrodzie jestem szalona i kiedy wracam umęczona jak osioł do domu, czuję, że pożytecznie spędziłam dzień.

Ich dom zwraca uwagę już z drogi. Wiosną obsypany kwiatami mirabelki i dzikiej wiśni. Latem spowity błękitem ostróżek i kocimiętki. Jesienią nabrzmiały gronami winorośli. Zimą otulony białym pierzem śniegu. Prowadzi doń solidna brama, wiecznie otwarta na oścież, bo a nuż jakiś przyjaciel wpadnie niespodziewanie albo zawróci z drogi, by tu przenocować.

Remont plebanii wymagał kilku przeróbek, m.in. podniesienia dachu, by można było stworzyć pokoje na poddaszu. Reszta pozostała niezmieniona – dębowe belki u sufitu, kaflowy piec, skrzypiące drewniane podłogi i ten nieokreślony zapach, unoszący się w powietrzu, który uwodzi wspomnieniami, tęsknotą i tajemnicą. — To zapach dzieciństwa — podpowiada pani Iza. — Pokochałam ten dom m.in. dlatego, że przypominał mi moją babcię. Pamiętam, kiedy do niej przyjeżdżałam, spałam pod puchową kołdrą na solidnym łożu, a rankiem budził mnie zapach torfu, którym babcia rozpalała w piecu. Na tym torfie gotowała zacierkę i jest to do dzisiaj moja ulubiona potrawa — uśmiecha się na to wspomnienie.

Jej największym pragnieniem jest, by dzieci, a szczególnie wnuki, też tak zapamiętały swoje dzieciństwo i rozpoznawały je po zapachu, dźwięku, smaku, gestach dobrych ludzi, uśmiechach przyjaciół, mruczeniu kota na kolanach, wędrówce robaczka świętojańskiego w ciemności, zawsze niespodziewanym świcie i leniwym zmierzchu – obietnicą kolejnego szczęśliwego dnia. — Najwięcej radości dają nam nasze wnuki – pięcioro i dwoje w drodze — podkreśla dumnie pani Iza. — Kiedy tu przyjeżdżają, świat pięknieje. Nic nas wtedy nie boli, nic nam nie przeszkadza. Cieszymy się każdą chwilą z nimi spędzoną. Szczególnie uwielbiają dziadka, który jeździ z nimi konno, razem wędkują w naszym stawie, bezustannie dziwiąc się światu.

Kiedy pan Emir myśli o swoim dzieciństwie, wydobywa z pamięci postać ojca Aleksandra Chaleckiego, tatarskiego imama, który spoczywa na cmentarzu w Kruszynianach. — Historia życia mojego ojca wystarczyłaby na niejeden scenariusz filmowy — opowiada. — Przeżycia wojenne – walczył w 13. Pułku Ułanów Wileńskich, kolejne obozy i widmo śmierci, które towarzyszyło mu wtenczas każdego dnia, na zawsze go ukształtowały. Po nim mam twardy charakter i łatwo się nie poddaję — przyznaje.

— W domu mojego męża każdą kruszynę chleba traktowało się z wielkim szacunkiem i tak jest teraz w naszym podlaskim domu. Tu się nic nie zmarnuje, a czego nie zjedzą ludzie, tym pożywią się nasze zwierzęta — dodaje pani Iza.

Także bogata tradycja tatarska, w której wychował się gospodarz domu, współistnieje tu – choć dyskretnie – z typowo polskimi obyczajami.

Od czasu do czasu dom wypełnia zapach pierekaczewnika, którym zachwycają się goście, czy duszonej baraniny, ulubionej potrawy domowników. Dzieci na zawsze zapamiętają smak czak-czaków – tatarskich ciasteczek, oblanych miodem, obsypanych makiem lub migdałami, które w przyszłości przypomną im niezapomniane chwile spędzone pod dachem pełnego cudów „Emiratu”.

 

Pod Starą Czereśnią

— To jest nasze miejsce na ziemi, w którym czujemy się szczęśliwi — przyznaje pani Iza. — Znaleźć swoje miejsce na ziemi to znaczy znaleźć człowieka, z którym chce się być. Nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek została w tym domu sama — podkreśla, zerkając na męża. — Atmosferę domu tworzy się latami — dodaje pan Emir. — Myślę, że nam się udało stworzyć dom, w którym ludzie czują się dobrze i chcą tu wracać — mówi skromnie.

Z roku na rok wokół domu przybywa nowych budowli, ściąganych przez pana Emira z Podlasia i ocalonych od niechybnej śmierci, jak chociażby wiatrak koźlak, pochodzący z Zahajek, karczma czy tradycyjna chałupa, kryta strzechą, która dziś służy gościom przybywającym do gospodarstwa agroturystycznego o swojskiej nazwie „Pod Starą Czereśnią”. To wyjątkowy skansen, przypominający o wsi, której już nie ma.

Chalecczyzny mariaż ze sztuką

Iza i Emir Chaleccy kochają sztukę. Z miłości do niej przed czterema laty zorganizowali I Ogólnopolski Plener Malarski i Rzeźbiarski pod hasłem „Chalecczyzna”. Namówił ich do tego dawno temu profesor Ludwik Maciąg, który był przyjacielem domu i dobrym duchem tego miejsca. To on nazwał je „Emiratem” i wśród najbliższych przyjaciół tak już zostało. — Długo we mnie dojrzewała myśl o zorganizowaniu tu pleneru malarskiego — przyznaje Emir Chalecki. — W końcu uległem tej pokusie i nie żałuję. Co roku gościmy u nas znakomitych artystów, podpatrujemy ich podczas pracy, a nocami długo dyskutujemy. To najpiękniejsze chwile podczas pleneru. Każdy z artystów jest inny, każdy ma swoje nawyki, czasem zabawne, dzięki czemu wszyscy się świetnie bawimy — dodaje.

„… to jeden z nielicznych plenerów, na które się czeka z utęsknieniem” – pisze we wstępie do poplenerowego katalogu bywalec Chalecczyzny Jan Wołek. „Naznaczony innością. Domowy. Nie instytucja, której zadaniem jest stworzenie minimum do pracy dla artystów, a dalej bujajcie się sami. To nie są ramy, w których mamy się zmieścić, ale wszechobecne „tworzywo”. Wszystko, co nam strzeli do łba, jest mile widziane, spotyka się z ciepłą ciekawością. Jest jak w rodzinie. Gospodarze dają nam serdecznie odczuć, że mamy wpływ na to, co nas otacza, że sami sobie ten plener tworzymy, a nie przyszliśmy na gotowe, które mamy obowiązek zaakceptować i się w nim odnaleźć”.

— Dusza tego miejsca to jakość — dodaje Stanisław Baj, także z Chalecczyzną emocjonalnie związany. Te emocje najpełniej oddają powstałe tu obrazy – każdy w innym klimacie, ale temat jest wspólny: podlaski pejzaż. U Józefa Charytoniuka to senne mgły pomiędzy brzozami, u Daniela Pieluchy – świetlisty upał aż po horyzont, u Stanisława Chomiczewskiego – miękki mrok na kamiennym progu ich chaty, u Macieja Falkiewicza – sierpniowy przepych lata w ich ogrodzie. I Janusz Lewandowski, ten piewca tajemnicy, który targuje się z wiatrem, ukryty z pędzlem pośród łąk „szumnych od istnienia”.

Tęsknią za prawdziwą wiosną. Za pianiem koguta. Za pieśnią skowrończą, jak by powiedział Leśmian. A kiedy już przyjdzie i zazieleni im czas, obsypią ją komplementami. Żeby tylko nie odeszła. Żeby się rozgościła na dobre, jak dawno niewidziany przyjaciel. A jak się spóźni, to przecież wybaczą. Jak można nie wybaczyć wiośnie?

Tekst: Monika Mikołajczuk, zdjęcia: Sylwia Garucka-Tarkowska

 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów