Sztuka

Rzeźbię więc jestem…

Sam był zdziwiony, kiedy z martwej kłody drzewa wyłoniła się ludzka twarz, wyrzeźbiona jego ręką. Postanowił więc tworzyć dalej, szukając natchnienia w Biblii. Uznanie dla jego talentu przyszło późno, ale nadało sens jego twórczości, przez lata pogardzanej i nierozumianej. Jak się narodził Roman Śledź, jeden z najwybitniejszych artystów nieprofesjonalnych w Polsce, który mówi o sobie: „Po prostu robię swoje”?

Dziś na podwórku państwa Śledziów nie ma ani jednej lipy – przed półwieczem posadziła je żona rzeźbiarza, Bogumiła, będąc zaledwie nastolatką. Skąd mogła wówczas wiedzieć, że za kilka lat zostanie jej mężem ktoś, kto z tych lip wyrzeźbi niezwykłe prace. — To chyba ręka Boska nas połączyła — mówi Bogumiła Śledź, uprzedzając, że mąż jest małomówny i że rzeźby więcej powiedzą niż on sam…

Salon odrzuconych

To było w 1968 roku. Miał 20 lat. Jeszcze przed żeniaczką, dokładnie to pamięta. W lokalnej gazecie przeczytał artykuł o dwóch braciach rzeźbiarzach z tej samej parafii. Zobaczył ich prace – „Chrystusa Frasobliwego” i „Prządkę”.

— Strasznie mnie to zainteresowało — opowiada pan Roman. — Pomyślałem sobie, przecież ja się od nich niczym nie różnię, też mieszkam na wsi, a oni w gazecie już są i ludzie ich podziwiają.

Tego samego wieczoru wziął kawałek drewna, leżący pod kuchnią, i zaczął w nim dłubać. — Początkowo szło mi opornie, ale nie poddawałem się. Po jakimś czasie z lipowej szczapy wyłoniła się twarz, jakby moja. Mamusia się nad nią pochyliła i mówi: „Synku, to coś jest”. Na drugi dzień znalazłem w obejściu dużo większą kłodę, gruszy albo dębu, i już wiedziałem, co będę robił w życiu.

Nikt nie podejrzewał, że pan Roman ma zadatki na artystę. Dorastał w wielodzietnej rodzinie, w trudnych powojennych czasach, kiedy myślało się o tym, co włożyć dzieciom do garnka, a nie wsłuchiwało się w ich marzenia. W maleńkiej Malinówce nieopodal Łęcznej pod Lublinem takich jak on nazywano dawniej odmieńcami, choć i dzisiaj nie inaczej jest traktowany. Na pierwszy konkurs, zorganizowany przez Muzeum Lubelskie, w którym wziął udział rok po swoim debiucie, wysłał żołnierza – każda jego część rzeźbiona była oddzielnie, a potem poskładana w całość przy pomocy gwoździ. Dostał wyróżnienie i kalendarz w nagrodę. To mu dodało odwagi, by iść dalej, szukać głębiej i tworzyć tak, jak czuje – całą duszą, chociażby inni tego nie rozumieli.

Zaproszenie do wnętrza

Wkrótce o Romanie Śledziu z Malinówki dowiedziała się Cepelia i zaproponowała współpracę. — Wysłałem do nich kilka rzeźb, ale wszystkie do mnie wracały. Mówili, że nie mają związku z kulturą ludową, że niski poziom artystyczny… To mnie trochę bolało — przyznaje pan Roman. W odruchu złości i zwątpienia spalił kilka prac – m.in. rzeźby ukazujące więźniów Majdanka. — Długo się paliły w piecu. Do dziś mam w oczach ten ogień, który trawił ich pasiaki… Bardzo żałuję tej decyzji.

Na jakiś czas rozstał się z dłutem i zatrudnił w miejscowym eskaerze jako kierowca ciężkich maszyn. Los rzeźbiarza z Malinówki odmienił się w 1976 roku, kiedy zainteresował się nim Ludwig Zimmerer, znany kolekcjoner sztuki nieprofesjonalnej. To on pierwszy kupił od niego rzeźbę „Święta Weronika, ocierająca twarz Chrystusowi” i gościł go w swoim domu, pełnym aniołów i ludowych świątków, którym dał drugie życie. Wkrótce w skromnych progach państwa Śledziów pojawił się Andrzej Wajda, by opowiedzieć o twórczej drodze oryginalnego rzeźbiarza w poruszającym dokumencie „Zaproszenie do wnętrza”. W 1978 roku w Warszawie odbyła się pierwsza indywidualna wystawa rzeźb Romana Śledzia, zorganizowana przez Cepelię.

— To był dla mnie szok — wspomina artysta. — Z małej wioski przyjechałem, a tu ludzi tyle, artystów, podchodzą, klepią po ramieniu, za stół zapraszają, koniakiem częstują… Fajnie było — opowiada z radosnym błyskiem w oku. Posypały się zamówienia z Polski i ze świata. Do Malinówki przyjeżdżały lśniące limuzyny na niemieckich numerach – na tle szarego PRL-u to były prawdziwe rajskie ptaki. Jego sukces kłuł w oczy. Gmina nie chciała dać ani pustaków na dom, ani ciągnika. Kupił go za dolary w peweksie. Tego było już za wiele. Ktoś doniósł na UB do Włodawy, że Śledź ma podejrzane kontakty z Zachodem. Zabrali go na przesłuchanie i kazali palcami umaczanymi w atramencie odbić odciski palców w ich kartotece.

— Posądzali mnie o szpiegostwo — mówi Roman Śledź. — Wymagali pozwolenia na działalność gospodarczą, a przecież wtedy rolnik nie musiał mieć żadnych pozwoleń.

— Mieliśmy ogromne kłopoty. Nie spaliśmy po nocach, nasłuchując, czy nie idą po niego — wspomina żona. — W końcu napisaliśmy do Stowarzyszenia Twórców Ludowych, żeby nam pomogło, i wtedy dali nam spokój.

Poza czasem i przestrzenią

Od małego był bardzo wierzący. Codziennie patrzył na matkę, która pogrążona w modlitwie pod świętym obrazem, powierzała swój los niebu. I powtarzała mu, że bez Boga człowiek sobie nie poradzi. Wcześnie zaczął czytać Biblię, której całe fragmenty zna dziś na pamięć. To, co oczami wyobraźni zobaczył w Starym i Nowym Testamencie, tak go poruszyło, że musiał o tym opowiedzieć światu – nie słowami, bo te mu uciekają, kiedy próbuje nazwać swoją pasję, ale dłutem i sercem. Powstałe w ten sposób opowieści ewangeliczne – jak je nazywa prof. Aleksander Jackowski – wyrzeźbione w jednym kawałku drewna, nie znajdują sobie równych we współczesnej rzeźbie, tym bardziej że tworzy je artysta samouk.

„W sztuce naszej jest to zjawisko szczególne, bez precedensów, o wielkiej sile wyrazu. Niespotykane ani w kręgu ludowej sztuki, ani profesjonalnej. Ekspresja scen łączy się z formą, ale i religijnym przeżyciem. Śledź jest jakby poza czasem i przestrzenią, samotny w swej drodze artystycznej, poruszający nas wyrazem swych przeżyć” – pisze Aleksander Jackowski, etnograf i antropolog kultury.

Rozumieją to nabywcy jego prac, którzy ślą listy z całego świata z podziękowaniami, że obudził w nich wiarę albo sumienie. Choć stworzył około 1500 rzeźb, w domu ma zaledwie kilka.

— Nie przywiązuję się do nich, bo zależy mi na tym, by inni się nimi cieszyli — przyznaje pan Roman. — Każda z nich jest dla mnie ważna. Z każdą związane są jakieś uczucia. Jak już się zabiorę do pracy, to nic innego nie istnieje.

Po natchnienie idzie rano nad staw, wykopany tuż za domem, otoczony wierzbami. — Posiedzę sobie tam trochę w ciszy, posłucham żab, popatrzę na wodę i już się pomysł w mojej głowie rozjaśnia, już nabiera kształtów — zdradza. A potem wraca do domu, siada na małym zydelku w kuchni i zamyka się w swoim świecie. Często zaczyna rzeźbić postacie od tyłu albo od detali, takich jak Mojżeszowa laska. Każdy ruch dłuta jest pierwszy i ostateczny. Każde uderzenie jest tchnieniem życia. Rzeźbi tak, jakby malował – z rozmachem, energią, ale i z czułością. Oczy jego bohaterów wyrażają wszystko, co przeżywa człowiek – rozpacz, ból, strach, uniesienie, poniżenie, udrękę i ekstazę. „Ucieczka do Egiptu” z 1981 roku to niczym filmowy kadr z Maryją w roli głównej, która strwożona ogląda się za siebie, czy aby nie doganiają jej Świętej Rodziny wysłannicy Heroda. Ile jest bólu w twarzy Matki z „Piety”, trzymającej na kolanach ostygłe ciało jedynego syna?… Bólu i zgody na los.

— Cierpienie wpisane jest w życie człowieka, a my jesteśmy jakby w przedsionku czyśćca, by po tamtej stronie było nam lżej. Nie wyobrażam sobie życia bez cierpienia. Myślę, że jest bardzo potrzebne człowiekowi, żeby coś zrozumiał — mówi filozoficznie.

Uwagę zwraca „Ostatnia wieczerza”: Chrystus, trzymający kielich w dłoni, w otoczeniu apostołów, pochyla się nad białym obrusem, pod którym widzimy zarys sylwetki Ukrzyżowanego. To symboliczna zapowiedź ofiary, rodem ze średniowiecznych przedstawień, ale przecież rzeźbiarz z Malinówki nie studiował historii sztuki. Nazywany jest mistrzem Drogi Krzyżowej, w której najpełniej wyraził swoje emocje związane z Męką Pańską. Tak, jakby tam był, na Golgocie, i wszystko widział. To musiało nim wstrząsnąć…

Zapytany o to, czy czuje się artystą, stanowczo zaprzecza. — Nie mam brody ani kolorowego szalika — śmieje się. — Żyję w takim środowisku, że trudno odskoczyć. Nikt tu nie powie o mnie „rzeźbiarz”. Czasem ktoś zaczepi i zapyta: „To dłubiesz coś jeszcze?” Albo „Krzeszesz?”. Ale ja robię swoje, bo czuję, że tak trzeba.

Ostatnio śni mu się często, że fruwa. Nad swoim domem i nad polami. To dobre uczucie. Dzięki temu jest bliżej nieba, do którego zwracają oczy bohaterowie jego prac. Także wtedy, kiedy padają pod ciężarem cierpienia, kiedy już, jak by się mogło zdawać, brakuje nadziei – jak więźniowie z rzeźby „Wielkanoc w obozie koncentracyjnym”, którzy nucą paschalne pieśni w głuchej ciszy krematorium…

Wystawy indywidualne:

1978 – Warszawa

1980 – Berno, Szwajcaria

1981 – Hun, Szwajcaria

1981 – Frankfurt, Niemcy

1994 – Sande, Niemcy

2005 – Budlewo

2006 – Warszawa

2007 – Białystok

2013 – Chełm

Wystawy zbiorowe:

Niemcy, Szwajcaria, Holandia, Włochy, USA (Provo, Idaho Fallas, Kirtland Ohio, Palmyra, New York, Los Angeles, California)

Nagrody:

1979 – nagroda im. Brata Alberta za całokształt twórczości w dziedzinie sztuki ludowej

2002 – nagroda im. Oskara Kolberga za zasługi dla kultury ludowej

Sen Jakuba, 2007, wys. 51 cm,
ze zbiorów Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie/Muzeum Ziemi Chełmskiej

 
Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów