Biznes

Owocowe buty mają moc

Agnieszka Ziółek to nieodrodna córka swojego ojca Wojciecha Wasaka, który na początku lat 90. odszedł z „ciepłej” państwowej posady i rozpoczął przygodę z własnym biznesem. Pani Agnieszka powieliła ten schemat ponad 30 lat później, rezygnując z kariery w międzynarodowej korporacji. Oboje zajęli się tworzeniem butów. Jest to nie tylko przykład zataczającej koło historii, lecz także zaprzeczenie faktu, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu. Nawet jeśli różnice w podejściu do tworzenia obuwia sięgają samych podstaw.

Pani Agnieszko, nie możemy rozpocząć opowieści o początkach stworzonej przez Panią marki AGAZI bez cofnięcia się do zawodowej historii Pani ojca, bo są to naczynia połączone. Jaka ona jest?

Tata pracował kiedyś w państwowym zakładzie obuwniczym Łukbut w moim rodzinnym mieście – Łukowie. Zawsze był wybitnym rzemieślnikiem, nie uznawał kompromisów, w szczególności w zakresie jakości. To pozwoliło mu wspiąć się po drabinie komunistycznego „korpo”, w którym objął stanowisko dyrektora produkcji. Po 15 latach jego niekonformistyczna natura dała jednak o sobie znać i – ku zdziwieniu teściów i sąsiadów z peerelowskiego bloku – postanowił wyjść z systemu, zrezygnować ze swej „stabilnej i porządnej” posady i zacząć żyć po swojemu. Miał już wtedy trójkę małych dzieci i wiedział o swojej poważnej nieuleczalnej chorobie, a jednocześnie miał świadomość, że czasy nie sprzyjały tzw. prywaciarzom – był to więc dość brawurowy ruch, którego mój dziadek długo nie potrafił mu wybaczyć. Ale w ten sposób stworzył fabrykę produkcyjną oraz markę WASAK, które funkcjonują do dziś i pięknie rozwijają się pod przewodnictwem mojego brata Łukasza.

Jak pamięta Pani swoje dzieciństwo z fabryką w tle?

Pamiętam doskonale czasy, kiedy mieszkaliśmy w peerelowskim bloku, a mój tata – nie mając zaplecza – zaczął produkować buty w garażu, w którym oprócz starego samochodu było absolutnie wszystko. I gdzieś pomiędzy tym wszystkim pamiętam np. stojącą jakąś maszynę do wyciskania loga oraz ojca własnoręcznie robiącego męskie klapki. W pewnym momencie zaczęło spływać tak dużo zamówień, że nie wyrabiał się z produkcją. Dołączył do niego kolega z Łukbutu, a potem kolejni koledzy. I zaczęło brakować przestrzeni w garażu. To zbiegło się z czasem, kiedy rodzice budowali wymarzony dom. Mama już go aranżowała w swojej głowie, ja już wyobrażałam sobie swój własny pokój, którego oczywiście w bloku nie miałam… No i musieliśmy zrezygnować z tych marzeń, bo nagle surowy jeszcze budynek stał się fabryką. Z „doklejonym” magazynem, a potem z kolejną dobudówką i kolejną, i tak architektoniczne straszydło, które pierwotnie miało być naszym domem, stało się pierwszą fabryką ojca. Domu doczekaliśmy się, kiedy ja już prawie wyruszałam na studia.

Często Pani chodziła do fabryki?

Często. Po szkole mama wysyłała mnie z obiadem dla taty, który całymi dniami pracował. Nie spędzałam tam jednak dużo czasu. Mam wręcz wrażenie, że ojciec trzymał mnie z daleka od fabryki – chciał, żebym się uczyła i miała fajne dzieciństwo, i pewnie abym nie miała za dużo do czynienia ze znanymi z niewyszukanego języka szewcami (śmiech). Rodzice marzyli, abym była prawnikiem, i mam podejrzenie, że to swoje pragnienie trochę we mnie wszczepili (śmiech).

Przez 15 lat robiła Pani zawrotną karierę w Warszawie. Opowie Pani o tym? Co spowodowało zwrot o 180 stopni?

Już w czasie studiów słyszałam, że kariery nie zrobię, bo nie mam rodzinnych prawniczych tradycji ani znajomości. Budziła się wtedy we mnie buntowniczka – po ojcu, rzecz jasna, która chciała udowodnić, że to nieprawda. Studia prawnicze na UW skończyłam z wyróżnieniem, potem dostałam się na praktyki do trzech topowych warszawskich kancelarii i robiłam wszystko, żeby któraś z nich zaproponowała mi stałą współpracę. Udało się. Przez kilka następnych lat pracowałam po 16 godzin na dobę, ale rozumiałam, że taka była wtedy cena za sukces na rynku prawniczym – nie śmiałam tego kwestionować, choć z perspektywy czasu widzę np., że moje dzieci w życiu by się na taką pracę nie ­zgodziły.

Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, dotarło do mnie, że nie mogę tak funkcjonować. Zmieniłam kancelarię na mniejszą, ale długo w niej nie wytrzymałam i znów wróciłam do międzynarodowej organizacji. To był trudny czas, miałam dwoje małych dzieci, kończyłam aplikację, przygotowywałam się do egzaminu radcowskiego. Zawsze byłam zdeterminowana, żeby zdobywać kolejne cele. Po następnych kilku latach w końcu zostałam partnerem w międzynarodowej firmie doradczej, ale w ogóle nie czułam spełnienia. Przez cały ten czas pojawiały się w mojej głowie myśli o własnej działalności, tylko jakoś nigdy nie była to kancelaria prawna. Krążyły one raczej wokół czegoś, co pozwoliłoby mi wrócić do korzeni.

Czyli jednak buty?

Miałam kilka pomysłów, ale albo brakowało mi odwagi do ich realizacji, albo jakiegoś elementu, który dopełniłby całości. Stuprocentowe poczucie nowej inicjatywy uniemożliwiał mi też fakt, że niekoniecznie chciałam pracować na skórach odzwierzęcych. W pewnym momencie zaczęło do mnie docierać coraz więcej informacji o alternatywach dla nich. Czułam, że ten ostatni brakujący puzzel niepostrzeżenie zaczyna pasować do mojej wizji. Brakowało mi już tylko odwagi do zrobienia pierwszego kroku.

W jaki sposób jej Pani nabrała?

Sama do mnie przyszła, kiedy zbliżały się moje 40. urodziny. Nie chciałam wejść w nie jako pani w średnim wieku, z odchowanymi dziećmi, wciąż klepiąca w klawiaturę w korpo. Miałam poczucie, że muszę zrobić coś ze swoim życiem, i albo wydarzy się to teraz albo nigdy.

Takim przełomowym momentem był dzień, kiedy mój syn, którego podwoziłam do szkoły, poprosił, abym wysadziła go 300 m wcześniej, by ograniczyć sobie tzw. w młodzieżowym slangu „cringe” przed kolegami z klasy. Pomyślałam sobie wtedy, że moje dzieci się usamodzielniają i niedługo nie będę im w ogóle potrzebna. A przecież mam mnóstwo pomysłów i wiele jeszcze światu do zaoferowania (śmiech).

Szybkie wypowiedzenie i ahoj, przygodo?

Oj, nie, zanim zrezygnowałam z pracy, wzięłam urlop, zrobiłam kurs „How to start a shoe brand” na renomowanej mediolańskiej uczelni. Dostałam tam solidną porcję wiedzy na temat tego, jak założyć biznes w branży obuwniczej. Koncepcję, z którą tam przybyłam, omówiłam z jednym z wykładowców. Ten, jak się okazało, był moim pomysłem zachwycony, bo – jak twierdził – coś podobnego zaczynało właśnie raczkować w Mediolanie. Na koniec powiedział: „Aga, teraz albo nigdy, bo za dwa lata będzie za późno!”. Bardzo mnie to podbudowało. Potem jeszcze przez miesiąc analizowałam wszystkie za i przeciw, upewniałam się, czy nie zwariowałam, i wreszcie złożyłam wypowiedzenie, bo wiedziałam, że tej inicjatywy nie da się połączyć z pracą na etacie. To był 2022 rok.

Co było dalej?

Jako człowiek korpo podeszłam do tematu hipermetodycznie, w moich działaniach nie było nic przypadkowego. Zanim cokolwiek zaczęłam robić, wyposażyłam się w kilka szczegółowych strategii działania i rozwoju marki, skonsultowałam je z kolegami i koleżankami z różnych działów doradczych firmy, w której pracowałam. Wydawało mi się, że bardzo dobrze to wszystko przemyślałam i że mam sporą poduszkę oszczędnościową z czasów „korpo”. Z typowym więc dla siebie huraoptymizmem stwierdziłam, że dam radę. Dziś widzę, że te wszystkie strategie w ciągu pierwszego roku funkcjonowania AGAZI zmieniły się z pięć razy, a oszczędności, z którymi zaczynałam, to kropla w morzu potrzeb młodej marki. Choć może to dobrze, że nie wiedziałam tego wcześniej, bo pewnie bym się przestraszyła i koncept AGAZI nigdy nie ujrzałby światła dziennego.

Rozmawiała: Justyna Franczuk, zdjęcia: Archiwum Agazi

Całość dostępna w numerze 38.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów