Biznes

Dusza w spiżu – węgrowska dynastia ludwisarzy

Stare porzekadło mówi, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Zdaje się przeczyć temu przykład rodu Kruszewskich, którzy od 1920 roku prowadzą w Węgrowie odlewnię dzwonów – jedną z trzech, jakie obecnie mamy w kraju. Dziś trzon firmy stanowią czterej mężczyźni, reprezentujący dwa pokolenia. Przedstawiciel najmłodszego z nich – Antoni Kruszewski – na odlewaniu dzwonów zna się jak mało kto, tak jak pozostała część rodziny, bo znajomość tematu i doskonała technologia to gwarancja sukcesu w tym niszowym biznesie.

Odlewnia Dzwonów Braci Kruszewskich to firma rodzinna z bardzo bogatymi tradycjami. Kto je zapoczątkował?

Zgadza się, ja reprezentuję czwarte pokolenie ludwisarzy. Dzieło rozpoczął mój pradziadek Jakub Kruszewski w 1920 roku. W tym czasie w Węgrowie istniały trzy odlewnie dzwonów. W jednej z nich, u mistrza Antoniego Włodkowskiego, pracował mój pradziad, a ponieważ mentor umierał bezdzietnie, na łożu śmierci przekazał swój zakład najlepszemu czeladnikowi – tak się złożyło, że był nim mój pradziadek. Ten z kolei podarował go później synowi Antoniemu, do którego z czasem dołączyli jego potomkowie – Andrzej i Adam. W 1992 roku skład poszerzył się o Wojciecha, syna Andrzeja, oraz o mnie. Od tego momentu prowadzimy odlewnię we czterech.

Firmy rodzinne mają swoją specyfikę, choćby z uwagi na relacje międzyludzkie. Na pewno nie są ani korporacją, ani zwykłym zakładem produkcyjnym. Jak to wygląda na poziomie państwa biznesu? Każdy z panów zajmuje się wszystkim czy praca jest podzielona?

Każdy z nas ma swój zakres obowiązków, choć wszyscy potrafimy zrobić dzwon od początku do końca. Moje zadania to kontakty z mediami i klientami, reprezentowanie firmy na zewnątrz, ale także wykonywanie form dzwonów, przy czym pomaga mi mój ojciec. Stryj jest odpowiedzialny za jarzma, czyli element, do którego jest przymocowany dzwon, oraz serce dzwonu, uczestniczy też przy odlewie. Wojciech natomiast zajmuje się ostateczną obróbką dzwonów.

Dziewięćdziesiąt trzy lata istnienia rodzinnej firmy robi wrażenie. Czy w tym okresie zakład nie miał przerw w działalności?

Takim okresem była II wojna światowa. Ostatni odlew przed jej wybuchem wykonany został w sierpniu – dzwony zostały wówczas zalane i zakopane w dole odlewniczym. Dziadek nie zdążył ich już, niestety, oddać zamawiającym, co uczynił dopiero po wojnie. Z opowieści wiem też, że nasz piec odlewniczy dawał wówczas schronienie Żydom.

Obecnie w Polsce są trzy odlewnie – oprócz firmy braci Kruszewskich istnieją zakłady na Podkarpaciu i na Śląsku. Tyle samo odlewni było przed wojną w samym Węgrowie. Czy to oznacza, że w tamtych czasach zapotrzebowanie na dzwony było aż tak duże?

Węgrów to specyficzne miasto – stanowiło ono swoisty tygiel narodowościowy już za czasów Radziwiłła, który był jednym z właścicieli grodu. Sprowadził on na te ziemie nawet Szkotów. Podejrzewam zresztą, że z tego właśnie powodu do Węgrowa dotarło ludwisarstwo. Przed wojną ludwisarstwem zajmowały się trzy rodziny: wspomniany już mistrz Włodkowski, spółka Skrzeczkowski i Uciechowski oraz mistrz Wojtkowski. A zapotrzebowanie na dzwony? No cóż, było, jest i – mam nadzieję – będzie. Tamte firmy nie przetrwały prawdopodobnie z powodu braku potomków, podejrzewam też, że jakość wyrobów, które oferowały, nie była najlepsza. Z dzwonami wyprodukowanymi w tamtych czasach spotykam się do tej pory. Największy, jaki został po moim pradziadku, wisi obecnie w klasztorze franciszkanów w Iwieńcu na Białorusi. Odkopano go spod kościelnej ziemi w 2006 roku. Waży 1200 kilogramów. Spotykam też mniejsze dzwony, które wyszły spod jego ręki, równie nietuzinkowe.

À propos wielkości: największy dzwon, jaki został wykonanym w państwa odlewni, to…

…dwutonowy kolos. Obecnie jest ich osiemnaście, znajdują się m.in. w Warszawie, Białymstoku, Chełmży i Katowicach.

Cały czas mówimy o historii odlewni, a jak wyglądała pana historia?

Początki mojej pasji mają źródła w dzieciństwie. Często przychodziłem do odlewni i podpatrywałem pracę mojego taty. Kiedy poszedłem do szkoły, po powrocie z niej każdą wolną chwilę starałem się spędzać w zakładzie i mu pomagać. To mnie bardzo fascynowało, chociaż nie znałem wówczas tajników tego rzemiosła. Zanim zgłębiłem poszczególne etapy „narodzin” dzwonu, minęło dużo czasu. Moją ciekawość rozbudzały też artykuły prasowe i audycje telewizyjne, które poświęcone były ludwisarstwu, a które wówczas ukazywały się z dużą regularnością. Na stałe zacząłem pracować w odlewni w 1992 roku, kiedy rozpocząłem studia zaoczne. Wspólnie z bratem stryjecznym wpadliśmy na pomysł, żeby oprócz dzwonów kościelnych robić inne rzeczy, poszerzyć krąg odbiorców, trafić do zwykłego człowieka. Tak właśnie narodziły się dzwony okolicznościowe, które do tej chwili z powodzeniem produkujemy.

Czy z wykształcenia jest pan ludwisarzem?

Nie, tej profesji nie można się nigdzie nauczyć, to zawód przekazywany z pokolenia na pokolenie. Z wykształcenia jestem elektromechanikiem, studiowałem zaś administrację publiczną.

Intrygujące połączenie…

Kierunek techniczny związany był z planami rozwojowymi firmy. Myślałem o tym, by robić napędy do dzwonów elektrycznych, a takie wykształcenie byłoby wówczas przydatne. Jeśli chodzi o administrację, był to okres, kiedy o zamówienia było bardzo ciężko. Pomyślałem, że jeśli nie będę robił dzwonów, to muszę zająć się czymś innym, padło więc na pracę w urzędzie. Tak sobie wykoncypowałem, że po ośmiu godzinach spędzonych za biurkiem po powrocie do domu będę ludwisarzem.

Mówi pan, że ludwisarstwa nie można się nauczyć. Może jednak w dawnych czasach istniały szkoły, które kształciły w tym kierunku?

Ja takich nie znam, wiem natomiast, że jest to zawód, którego adepci zajmowali się również odlewaniem armat. W czasie pokoju armaty przelewano na dzwony, a w czasie wojny – na odwrót.

Zabawne, gdzieś kiedyś słyszałem, że czas, w którym żyjemy, zawsze jest przed wojną, więc może to powiedzenie jest związane z ludwisarstwem…

Mam nadzieję, że jednak nie będę musiał odlewać armat (śmiech).

Jak zmienił się ten zawód na przestrzeni lat?

Ewoluował, choć może nie tak znacząco. Główne zmiany dotyczą stopu dzwonu. Obecnie składa się on z 78 proc. miedzi i 22 proc. cyny, natomiast wcześniej tej cyny było mniej. Sama technologia wytwarzania nie zmieniała się, chociaż w tej chwili pracuję nad nową metodą robienia formy. Obecnie jej podstawowym budulcem jest glina, z której chcę zrezygnować. Jest z nią, kolokwialnie mówiąc, dużo zabawy: trzeba odpowiednio dobrać konsystencję, tłustość, później trzeba ją suszyć. Przeprowadza się przy niej sporo procesów, które wymagają dużej uwagi, koncentracji, żmudnej techniki. Ja natomiast chcę ten proces skrócić. Nowa technologia oparta będzie na piasku i chemii, ale z przyczyn oczywistych nie mogę zdradzić szczegółów.

Dużo trzeba zmarnować materiału i zepsuć roboty, żeby zbudować ten właściwy dzwon?

Mój pradziadek przejął całą technologię od mistrza Włodkowskiego, więc na to pytanie potrafiłby odpowiedzieć tylko on. Później ta wypracowana metoda była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Natomiast jest oczywiste, że ja sam od razu dzwonu nie zrobiłem. Najpierw przyglądałem się każdemu etapowi, potem się go uczyłem, dopiero jak ojciec zobaczył, że coś mi wychodzi, dawał mi to do zrobienia. Samodzielnie dzwon potrafiłem zrobić dopiero po piętnastu latach nauki.

Czyli z dobrym dzwonem jest jak z ciastem: trzeba mieć wypracowaną przez pokolenia recepturę, żeby było ono naprawdę smaczne.

Dokładnie tak, ale proszę pamiętać, że to samo ciasto wykonane przez różne osoby będzie smakować inaczej. Dzwony są jak ludzie – powstają w ten sam sposób, a każdy jest inny.

Jak wygląda zatem proces produkcyjny dzwonu? Załóżmy, że właśnie przyjechałem do pana, by zamówić dzwon do swojego dworu.

 

Postaram się streścić ten półtoramiesięczny proces w kilka minut, co nie będzie łatwe. Na początek potrzebuję od pana treść napisów, jakie mam zamieścić na dzwonie. Każdy dzwon ma bowiem swoje imię, które jest przyporządkowane danemu świętemu. Do napisów dojdzie też jego wizerunek, tak zwana płaskorzeźba. Miejsce na wieży, wymiary podpór, na których zawiśnie pański dzwon, to też przydatne informacje. Ale i tak zawsze sam jadę na miejsce i dokonuję tych pomiarów. Kiedy określił pan już wielkość dzwonu, udaję się do pomieszczenia, w którym trzymamy szablony, i wybieram taki, który odpowiada podanej wielkości. Następnie montuję go w odlewni na stanowisku do robienia form, wbijam drewniany kołek, szablon mocuję na nim w dwóch miejscach, tak aby mógł obracać się dookoła własnej osi. Szablon składa się z dwóch desek – wyznaczają one profil i grubość dzwonu, którą określa odległość między tymi dwiema deskami. Grubość jest największa w miejscu, w którym bije serce dzwonu. Im wyżej, tym dzwon robi się coraz cieńszy.

Na fundamencie z cegieł muruję formę. Każdą cegłę stawiam tak jak murarz – jedną na drugą – i łączę je gliną. Umiejscawiam je w niewielkiej odległości od szablonu, tworząc w ten sposób cylinder, który później będzie przypominał wnętrze dzwonu.

W dalszej kolejności na fundamencie z cegieł muruję formę – robię to za pomocą spoiwa, którym jest glina. Każdą cegłę stawiam tak jak murarz – jedną na drugą – i łączę je gliną. Umiejscawiam je w niewielkiej odległości od szablonu, tworząc w ten sposób cylinder, który później będzie przypominał wnętrze dzwonu. Kiedy rdzeń z cegieł jest ustawiony, muszę go wysuszyć, następnie nakładam na niego papę z gęstej gliny, szablonem zbieram jej nadmiar, formuję kerner, czyli rdzeń dzwonu, i znowu suszę. Następnie rdzeń smaruję grafitem, który pełni rolę separatora. Z szablonu zdejmuję deskę, która modelowała kerner, zostawiam natomiast drugą deskę, modelującą kształt zewnętrzny dzwonu. Teraz na rdzeń pokryty grafitem nakładam tak zwany model fałszywy dzwonu, czyli warstwę gliny, która dzięki temu, że rdzeń posmarowałem wcześniej grafitem, nie przyklei się do niego, natomiast na model fałszywy po wysuszeniu i wygładzeniu go będę nakładał inskrypcje, które pan zlecił, ornamenty, płaskorzeźbę i nasze logo. Wcześniej muszę te inskrypcje wyciąć z wosku. Zanim nałożę je na model fałszywy, nalewam na niego łój zwierzęcy – najlepszy jest ze starej krowy, wygładzam go ładnie szablonem i na niego naklejam woskowe napisy, płaskorzeźby oraz ornamenty. Następnie całą „ubraną” formę pokrywam masą formierską, która u nas stanowi bardzo drobną mieszankę rzadkiej gliny, pyłku z czerwonej cegły i włosów.

Ludzkich czy zwierzęcych?

Sam pan widzi, jak wyglądam, więc ludzkich (śmiech).

Dużo takich włosów potrzeba?

Kilka garści na jeden dzwon. Generalnie odlewnie używają włosów bydlęcych, a my mamy zaprzyjaźnionych fryzjerów, więc od nich je dostajemy. W dalszej produkcji włosy się spalą, a w ich miejscu powstaną kanaliki, za pomocą których na zewnątrz będą uchodzić gazy z formy. To jest właśnie ta technologia, o której mówiłem. Nie można się jej nauczyć w szkole, jest ona przekazywana z ojca na syna.

Bardzo to skomplikowane. Co dzieje się dalej?

Na formę nakładam pięć warstw masy formierskiej. Każda z nich jest suszona. Następnie nakładam około pięciu-sześciu warstw, które zbroję drutem – w tym przypadku każda jest również suszona. Na koniec pokrywam płaszczem z bardzo gęstej gliny, mocuję na nim haki, obwiązuję całą formę drutem, po czym napełniam ją węglem i drzewem, a następnie wypalam. Trwa to około doby – tyle czasu potrzeba na wytopienie wosku i łoju, które są na formie. Po tym procesie mogę formę rozebrać, czyli podzielić ją na dwie części. Do góry unoszę tę warstwę gliny, którą nakładałem na model fałszywy – w ten sposób będzie odwzorowany zewnętrzny kształt dzwonu z ornamentami. Zostaje mi model fałszywy – muszę zbić z niego wszystko, aż do znajdującego się w głębi grafitowego rdzenia, zbijając tym samym grubość dzwonu. Wtedy czapę z powrotem zestawiam na rdzeń, robiąc tym samym miejsce na spiż. Tak przygotowaną formę studzę i wstawiam do dołu odlewniczego przy piecu, zakopuję ją piachem, mocno ubijając, tak żeby nie rozeszła się podczas odlewania, ponieważ powstaje wtedy bardzo duże ciśnienie. Rozpalam w piecu, wkładam do niego miedź, którą topię, po czym dokładam do niej cynę. Całość doprowadzam do temperatury 1140ºC, mieszam ją i odgazowuję, trochę chłodzę i wybijam dziurę w piecu. To właśnie przez nią powolnym strumieniem cieknie do formy coś w rodzaju zupy pomidorowej. Potem zalany dzwon stygnie, po kilku dniach odkopuję go i wyciągam z dołu. Całą miesięczną pracę nad formą rozbijam w drobny pył. Usuwam w ten sposób glinę, a zyskuję produkt docelowy, czyli dzwon.

Trzeba tak zaprojektować dzwon, aby w miejscu, w którym jest on najgrubszy, odzywał się tak zwany ton nominalny, a w pozostałych miejscach tak zwane alikwoty w odległości harmonicznej od tonu nominalnego w tonacji molowej.

Czy to musi trwać tak długo? Nie da się zrobić dzwonu w tydzień?

Pracuję nad tym, aby to trwało krócej. Dzięki chemii i rozwojowi technologii odlewniczej wykonanie formy w przyszłości będzie sporo krótsze.

Życzę, aby było to możliwe jak najszybciej. Wspominał pan o pomyśle rozszerzenia działalności, wyjścia z nią do zwykłych ludzi, który przed laty wdrożył pan z kuzynem. Z jakich okazji ludzie robią takie dzwony?

Z przeróżnych, w myśl naszego hasła: „Daj nam okazję, my ci zrobimy dzwony”. Jubileusze małżeńskie i firmowe, urodziny, chrzty, komunie – każda okazja jest dobra. Proszę zwrócić uwagę, że jest to prezent niepowtarzalny i oryginalny, przeznaczony dla tej jednej osoby, o czym świadczy umieszczony na produkcie napis. W tej działce naszej działalności mieszczą się też gadżety reklamowe.

A jaki najmniejszy dzwon powstał u braci Kruszewskich?

Pięćdziesięciodekagramowy. Ograniczeń wagowych nie ma, decyduje klient, ale najcięższy dzwon, jaki możemy wykonać ze względu na możliwości produkcyjne, może ważyć dwie tony.

Czy prowadzą panowie rejestr wykonanych w Węgrowie dzwonów?

Jeśli pyta pan o kwestie ilościowe, to w całej historii zrobiliśmy ich już przeszło trzy i pół tysiąca. Obecnie rocznie wykonujemy średnio do trzydziestu dzwonów. W zależności od wagi, jednocześnie możemy pracować nad pięcioma sztukami.

Gdzie trafiają te wyroby?

Do przeróżnych miejsc. W tym roku robiliśmy dzwony do Finlandii, Stanów Zjednoczonych, w zeszłym roku do Indii. Nasze dzwony biją m.in. we Włoszech, w Niemczech, Anglii, Francji, Portugalii, na Syberii, Ukrainie, Łotwie i Litwie, w Papui Nowej Gwinei, w Estonii, Rwandzie, Kamerunie, Togo.

Panie Antoni, czy dzwon musi mieć kształt dzwonu?

(śmiech) Nie. Przykładem są nasze dzwony zegarowe, które wykonaliśmy w 1974 roku na wieżę zegarową Zamku Królewskiego w Warszawie. Były to dwa dzwony zegarowe o wadze 840 i 420 kilogramów, więc dosyć duże. Wyglądają one jak michy czy kapelusze, są niższe a szersze, ale także doskonale brzmią.

A czy kształt dzwonu wpływa na jakość wydobywającego się z niego dźwięku?

Nie wpływa, w każdym może on być doskonały, wszystko jednak zależy od profilu. Trzeba pamiętać, że dzwon jest instrumentem muzycznym. Ponieważ jego grubość w poszczególnych miejscach jest różna, każdy ludwisarz musi zadać sobie pytanie: jak zaprojektować dzwon, żeby odzywał się on jednym dźwiękiem przy różnej grubości. Technika jest prosta: trzeba tak zaprojektować dzwon, aby w miejscu, w którym jest on najgrubszy, odzywał się tak zwany ton nominalny, a w pozostałych miejscach tak zwane alikwoty w odległości harmonicznej od tonu nominalnego w tonacji molowej.

Z tego, co pan mówi, wynika, że oprócz administracji publicznej, elektryki i ludwisarstwa, które przejął pan od ojca, jest pan też znawcą akustyki?

Rodzice przed laty wiedzieli, co robią, posyłając mnie na lekcje gry na pianinie. Z perspektywy czasu to bardzo pomaga. Mój tata nie miał podobnych doświadczeń, więc musiał włożyć więcej pracy w naukę sposobu rozróżniania dźwięku. Mnie przychodzi to łatwiej, co nie oznacza, że mam słuch absolutny. Kiedy słyszę dzwon, nie rozpoznam konkretnego dźwięku, ale będę wiedział, czy jego szablon został dobrze zaprojektowany.

Na koniec wróćmy do początku, czyli kwestii firmy rodzinnej. Jak wygląda sprawa sukcesji?

Mam dwie córki, które wykazują zainteresowanie tym, co robię, choć na razie w niewielkim stopniu. Pocieszam się tylko tym, że mój dziadek, również Antoni, najpierw miał dwie córki, a potem dopiero dwóch synów, czyli szansa jeszcze jest (śmiech).

Plany na przyszłość?

Po pierwsze, wspomniana już zmiana technologii odlewania, po drugie zaś odlewanie karylionów, czyli instrumentów muzycznych, które składają się z trzydziestu dwóch dzwonów różnej wielkości – można na nich wygrywać różnego rodzaju melodie. Obecnie w Polsce mamy dwa tego rodzaju instrumenty – znajdują się one w gdańskich kościołach. To bardzo zaawansowanie urządzenie, bo dokładność tonu musi być co do jednej tysięcznej – to duże wyzwanie.

Czy z wykonywaniem tej profesji związane są jakieś przesądy?

Owszem… Otóż w dniu odlewu do odlewni nie może wejść kobieta w spódnicy i ksiądz w sutannie, bo praca może się nie udać. Mój ojciec do dziś tego przestrzega.

Zatem życzę jak najmniej księży i kobiet podczas odlewu.

Dziękuję (śmiech).

Rozmawiał: Daniel Parol | Zdjęcia: Jakub Szymczuk

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów