Bez Drogowskazu

Raj jeszcze nie utracony

Północ. Południe. Koniec świata… Pod opieką Mikołaja Golachowskiego nie zgubisz się. Jeśli będziesz miał otwarty umysł, serce i oczy, może doświadczysz raju? Jako przewodnik turystyczny regularnie odwiedza Antarktykę Zachodnią i subantarktyczne wyspy. Dwukrotnie zimował na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego. Był kierownikiem 32. Polskiej Wyprawy Antarktycznej.

Od wielu lat poznaje również Arktykę. Sześć razy był na biegunie północnym. Biolog, ekolog, podróżnik, doktor nauk przyrodniczych. Pisze też książki. Dla starszych: Czochrałem antarktycznego słonia, i młodszych: Pupy, ogonki i kuperkiGębyDarwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie.

Będzie zimno i będzie o przyrodzie, ale najpierw… Arktyka, Antarktyka, Antarktyda. Uporządkujmy.

Arktyka to rejon wokół bieguna północnego; nazwa pochodzi z greki, od słowa arktos oznaczającego niedźwiedzia. Nie chodzi tu akurat o niedźwiedzie polarne, ale o gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdę Polarną, która w nim się znajduje. No, ale tak się składa, że niedźwiedzie polarne rzeczywiście tam mieszkają. Grecy wyobrażali sobie, że jeśli na północy jest ląd, to musi też być na południu. Antarktyka to po prostu antyarktos, czyli przeciwległy koniec świata. Antarktyka to jest cały region, a Antarktyda – kontynent, który znajduje się pośrodku tego regionu. Czyli, na przykład, Polska Stacja im. Henryka Arctowskiego nie leży na Antarktydzie, ale w Antartktyce, bo znajduje się na wyspie u wybrzeży kontynentu.

Antarktyka jest obecnie jednym wielkim rezerwatem przyrody. Arktyka, z różnych powodów, na taką ochronę liczyć nie może.

Tak, i rzeczywiście to wynika z wielu rzeczy, między innymi z geografii i polityki. One są tu ze sobą powiązane. Arktyka leży bliżej kontynentów, zwłaszcza Europy i Ameryki Północnej, gdzie od dawna rozwija się przemysł. Otoczona jest jeszcze przez Azję, mamy więc Rosję, która ma ogromne wybrzeża arktyczne. Jest oceanem otoczonym kontynentami, a sam biegun północny znajduje się pośrodku oceanu, tyle że zamarzniętego. Z Antarktydą jest odwrotnie. To kontynent otoczony oceanem, w dodatku bardzo oddalony od innych kontynentów. W przypadku Arktyki kraje, które mają jej obszary w swoich granicach, chcą je eksploatować. Klimat się zmienia, coraz mniej mamy lodu w Arktyce, a coraz więcej wody. Otwierają się nowe szlaki morskie, można dopłynąć w zupełnie nowe miejsca i budować tam platformy wydobywające ropę. Rosjanie, Norwegowie, Amerykanie, Kanadyjczycy – wszyscy chcą wydobywać ropę naftową w Arktyce. A to jedno z głównych zagrożeń. Bo chociaż nowe drogi się pootwierały, to nadal jest to bardzo trudne środowisko i przy najmniejszej awarii wieży wiertniczej skutki byłyby absolutnie katastrofalne. Akcja ratunkowa w tych warunkach jest prawie niemożliwa, a w niskiej temperaturze wszelkie zanieczyszczenia rozkładają się dużo wolniej, więc skażenie byłoby ogromne i praktycznie na zawsze. Pamiętajmy, że to są bardzo bogate ekosystemy – jest w nich dużo życia, ale jest ono bardzo delikatne. Organizmy, które mieszkają w polarnych ekosystemach, dostosowały się, na drodze ewolucji, do trudnych warunków, ale jednocześnie nie mają zbyt dużej plastyczności środowiskowej. Potrafią sobie świetnie radzić w chłodnej, czystej wodzie, ale jak ta woda przestaje być czysta to… już sobie nie radzą. Straty w Arktyce spowodowane jakimikolwiek katastrofami ekologicznymi mogą być przerażające.

Zmiana klimatu też swoje dokłada…

Przez to, że udało nam się podgrzać klimat, Arktyka rozmarza. To jedno z tych miejsc na Ziemi, gdzie widać to najbardziej. Obserwujemy tutaj pewne sprzężenie zwrotne. Kiedy na lód świeci słońce, znaczna cześć promieni jest odbijana, to się nazywa efekt albedo. Lód sam w sobie jest więc taką wielką chłodnicą, zresztą o Arktyce mówi się często, że jest to klimatyzator naszej planety. Kiedy jednak zamiast lodu, który topnieje, widać ciemną wodę albo skały, które spod niego wyłażą, to ta woda i te skały pochłaniają energię słoneczną. Wszystko bardziej się nagrzewa, no i robi się jeszcze mniej lodu i jeszcze więcej energii jest pochłaniane. Krótko mówiąc: im mniej lodu, tym szybciej ten lód się rozpuszcza. Od wielu lat widać wyraźnie, że pokrywa lodowa w Arktyce się kurczy.

Czy są w ogóle jakieś przymiarki do tego, żeby obszar arktyczny otrzymał dodatkową ochronę? Antarktyka też przecież nie zawsze była rezerwatem. Układ Antarktyczny podpisano dopiero w 1959 r.

Są takie ruchy i wiele państw zgadza się, że byłoby dobrze podpisać analogiczny układ. Jest to jednak trudniejsze do zrobienia. Na Antarktydzie nigdy nie było żadnej ludności rdzennej. Jest daleko od innych kontynentów. Żaden kraj nie mógł twierdzić, że to jego teren. Owszem, w miarę odkryć geograficznych różne zgłaszały roszczenia terytorialne, ale roszczenia zostały zamrożone wspomnianym Układem Antarktycznym. W tej chwili Antarktyka jest eksterytorialna i wszelka działalność człowieka musi mieć charakter pokojowy, służący nauce. Tak będzie przynajmniej do 2048 roku, kiedy ten układ wygaśnie. Jedyną komercyjną działalnością w Antarktyce są turystyka i rybołówstwo.

Turystyka, która jest zresztą pod bardzo ścisłą kontrolą…

Tak. Jest bardzo regulowana. Na tym też polega moja praca, żeby edukować turystów, pokazywać, jakie to jest wrażliwe miejsce, uczyć przestrzegać wszystkich zasad ochrony.

W Arktyce to wszystko jest dużo trudniejsze do przeprowadzenia. Mamy rdzenną ludność – Inuitów mieszkających dookoła bieguna. Sięgają tam państwa. Dużo trudniej jest doprowadzić do sytuacji, w której społeczność międzynarodowa, mimo że na świecie miliony ludzi chciałyby takiego rezerwatu, dogadałaby się w tej sprawie. Państwa chcą też podkreślać swoją obecność w Arktyce. I to jest niestety trochę odpowiednik tego, co psy robią z latarniami ulicznymi… Znaczą teren. Stawiają te swoje wieże wiertnicze, bo przecież potrzebujemy ropy jako ludzkość! Tyle że ten argument jest anachroniczny. Pomijając fakt, że spalanie ropy samo w sobie dobre nie jest i przyczynia się do zmian klimatycznych, to przecież trzeba pamiętać, że jej źródła nie są odnawialne. Te zasoby za jakiś czas się skończą, i wszyscy o tym wiedzą. Ludzkość, prędzej czy później, będzie musiała nauczyć się wykorzystywać inne źródła energii.

W takim razie jest sens „znaczyć” ten teren? Te zasoby ropy w Arktyce są aż takie duże?

I tak, i nie. Gdyby nagle cały świat przestawił się na używanie wyłącznie ropy z Arktyki, starczyłoby jej na… niecałe 3 miesiące. Takie są szacunki. No, ale ropa jest i moglibyśmy jej użyć.

Ale jaka cena…

Ale jaka cena! Poza tym, prędzej czy później ta ropa i tak się skończy. A jeżeli przy okazji uda nam się zniszczyć jeden z najcenniejszych ekosystemów świata, no to „daliśmy ciała” na całej linii, i to jest kompromitacja ludzkości jako takiej…

Kiedy Mikołaj Golachowski, będąc małym Mikołajem, zaczął zauważać świat zwierząt?

Według przekazów rodzinnych pierwsze pełne zdanie, które wypowiedziałem, było o zwierzętach. Dotyczyło tego, że jakiś człowiek wyrzucił kurę przez płot. Od zawsze wiedziałem, że zwierzęta lubię, moje ulubione książki były o zwierzętach i w dodatku działy się w zimnych rejonach świata. Jack London, James Curwood – to na nich się wychowywałem. Dorastałem zawsze w przeświadczeniu, że nie dość, że należy być w dzikim miejscu, to jeszcze przygoda nie liczy się, jeżeli ślina, kiedy spluniesz, nie zamarza w powietrzu, zanim dotrze do ziemi (śmiech). Zawsze wiedziałem, że chcę pracować w takich zimnych miejscach, i zawsze wiedziałem, że zwierzęta będą w moim życiu ważne i obecne.

Ale w takich przypadkach nie od razu wysyłają do Antarktyki? (śmiech)

W tym, że lubię zimno, utwierdziłem się, kiedy pracowałem na Uniwersytecie Warszawskim. Robiłem doktorat, prowadząc badania głównie na Mazurach i głównie w zimie. Zauważyłem, że najbardziej lubię być w terenie, kiedy na termometrze jest -15 stopni. Przy takim mrozie zwykle nie ma wiatru, wszystko zamarznięte, nie ma błota, nie ma komarów. Fantastyczne warunki do roboty! Trzeba się tylko trochę cieplej ubrać. Już wtedy, jako student, później doktorant, stykałem się z ludźmi, którzy byli na Antarktydzie i pracowali w polskiej stacji. Ta Antarktyda była obecna w mojej głowie. Kiedy kończyłem doktorat, okazało się, że nie ma dla mnie wolnego etatu na uczelni, no i pomyślałem: a właściwie, to czemu nie? Pojadę sobie na Polską Stację Antarktyczną. Uznałem, że rok w takim miejscu umożliwi mi decyzję o tym, co chcę robić, kiedy dorosnę. No, niestety, to było 22 lata temu i ciągle żadnego planu nie wymyśliłem – wracam tam co rok. W sumie na stacji spędziłem prawie 3 lata. Brałem udział w czterech wyprawach. Dwukrotnie zimowałem.

Odcięcie od świata, trudne warunki atmosferyczne, niewielka przestrzeń do życia, ciągle ta sama grupa ludzi. Taka sytuacja może trochę w głowie namieszać… I jeszcze świadomość, że przez większość pobytu nie da się, tak po prostu, spakować i wyjechać.

Trzeba być bardziej cierpliwym niż w domu! (śmiech) Na stacji są ludzie w różnym wieku, z różnym doświadczeniem osobistym, poglądami, pochodzeniem. W normalnym życiu część z nich pewnie nigdy nie znalazłaby się w gronie twoich znajomych. Ale trzeba razem pracować. Trzeba umieć przezwyciężać różnice, które są, dogadywać się na poziomach, które łączą. Móc na siebie liczyć.

Trochę jak na statku kosmicznym…

Śmieszne, że to mówisz, bo pierwszy w życiu artykuł, który napisałem o Antarktyce, nosił tytuł Dalej niż w kosmosie! Mój serdeczny przyjaciel, który na stacji był przede mną, opowiadał, jak dostali kiedyś kasetę wideo z pierwszą edycją polskiego programu Big Brother. Chłopaki puścili sobie kasetę, narrator przejętym głosem opowiadał, że uczestnicy programu są już zamknięci ze sobą prawie 90 dni, narastają różne napięcia. Oni tak spojrzeli po sobie, bo… właśnie siedzieli 276. dzień razem! (śmiech). Kiedy byłem po raz pierwszy na zimowej wyprawie, wydarzyła się katastrofa promu Columbia, to był rok 2003. Ludzie, którzy byli na pokładzie, wiedzieli, że zaraz zginą. Sytuacja bardzo dramatyczna. Dostawaliśmy wtedy faksem gazetkę przygotowywaną dla polskich marynarzy na całym świecie i w niej był właśnie krótki tekst o tej katastrofie. Uderzyły mnie wtedy dwie rzeczy. Pierwszą była informacja, że jak się coś zepsuje na takim promie, to najbliższy sklep z częściami jest 65 km dalej, czyli na powierzchni Ziemi. Od nas najbliższy sklep, ten w Ameryce Południowej, oddalony był o 1000 km. Druga rzecz: członkowie załogi do ostatniej chwili przed śmiercią pisali maile do swoich najbliższych, żegnając się z nimi. Myśmy nie mieli wtedy jeszcze na stacji internetu. Tak, w pewnym sensie jesteś dalej niż w kosmosie…

Rozmawiała: Agnieszka Osmólska-Ilczuk, zdjęcia: Mikołaj Golachowski

Całość dostępna w numerze 38.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów