Wywiady

Bogusław Kaczyński: Serpelickie cuda świata

O najmodniejszym letnisku nad Bugiem, nauce chodzenia
po rżysku i języku chachłackim rozmawiamy z Bogusławem Kaczyńskim

Zawsze z dumą mówi Pan o tym, że pochodzi z Białej Podlaskiej. Jaki był Pana dom rodzinny?

Bogusław Kaczyński: Muzykujący. W naszym mieszkaniu przy ulicy Pocztowej, w samym centrum, muzyka była od zawsze. Tata grał na wszystkim: mandolinie, gitarze, akordeonie, mama zaś śpiewała. Nic dziwnego, że mnie i o cztery lata młodszą siostrę posadzili przy fortepianie, zanim jeszcze nauczyliśmy się mówić. Ja zacząłem grać jako 2,5-roczne dziecko, a występować publicznie – zaledwie rok później, w Skali, największej sali w Białej.

 Przed rodziną?

 Ależ skąd. Występowałem przed kilkuset osobami podczas jakiejś uroczystości państwowej. Publiczność szalała. Tamten występ rozpoczął moją trwającą do dziś karierę estradową. Pod opieką ojca jeździłem na występy po całym powiecie. Scena była dla mnie codziennością,
a granie traktowałem jak oddychanie. Dziecko nie ma tremy. Granie dla publiczności wyłącznie je cieszy.

 Był Pan cudownym dzieckiem?

 Czy cudownym? Na pewno jedynym grającym dzieckiem w Białej i pewnie najmłodszym w powiecie. Chociaż Biała Podlaska była w tamtych latach prawdziwym tyglem kulturowym i jednocześnie miastem wyjątkowym, w którym osiedliła się polska inteligencja uciekająca przed frontem wschodnim z Wilna, Pińska i Brześcia. W czasach mojego dzieciństwa mieszkali tam wybitni lekarze, prawnicy, nauczyciele.

 Mimo to na fortepianie grywał tylko Pan?

 W rodzinach kolegów nie było specjalnych tradycji muzycznych. Nie przeszkadzało im natomiast to, że ja grywam. Tak było zawsze. Czekali grzecznie i cierpliwie, aż skończę lekcję, żeby móc się ze mną bawić, bo po odejściu od klawiatury byłem takim samym chłopcem jak oni.

 Nie ciągnęło Pana na podwórko?

 Do gry nigdy nie trzeba mnie było zmuszać. Miałem potrzebę grania, kochałem muzykę i niedogodności z nią związane były dla mnie niczym. Byłem młody, radosny, życzliwie nastawiony do świata. I kiedy jako kilkunastolatek, żeby zdążyć na niedzielną lekcję u profesora Lewieckiego w Warszawie, musiałem wstawać o trzeciej nad ranem i kilka godzin marznąć w pociągu, nie myślałem o tym w kategoriach krzywdy. Od początku kochałem muzykę. Podczas wakacji, tradycyjnie wolnych od grania, zaczynałem tęsknić za klawiaturą.

Do Serpelic, gdzie jeździli Państwo całą rodziną, nie brało się fortepianu?

Byłoby to zbyt trudne, gdyż same bagaże zajmowały całą ciężarówkę. Już kilka tygodni wcześniej mama zaczynała wielkie pakowanie wszystkiego, co było niezbędne do życia: ręczników, pościeli, serwetek, ubrań, ale też zastawy stołowej i serwisów. Wyjazd następował tradycyjnie po imieninach ojca, Jana, czyli po 24 czerwca. Jeździliśmy tam każdego roku aż do śmierci mamy w 1980 r. Bez niej Serpelice nie były już dla nas takie same.

 Mieli Państwo swoją posiadłość?

 Na początku nie, ale jak wszyscy nasi znajomi z Białej, zawsze jeździliśmy w jedno miejsce, do swojej gospodyni. Miejscowa ludność czekała cały rok na letników, bowiem nie tylko stanowili oni atrakcję towarzyską, ale też zapewniali im środki do życia na wiele miesięcy. Dlatego bez żalu odstępowali nam własne domy, przeprowadzając się na dwa miesiące do pomieszczeń gospodarczych. Każda rodzina miała własną miejscową gospodynię, do której jeździło się co roku. Dom, w którym spędzaliśmy wakacje, dzisiaj nie istnieje. Kiedyś ojciec chciał go kupić albo wydzierżawić, ale okazało się, że ten teren ma tylu spadkobierców, że nie sposób ustalić właściciela.

Do Serpelic jeździło zawsze to samo towarzystwo?

 Zgodnie z pięknym powojennym zwyczajem eleganccy ludzie wakacje spędzali nie w Turcji czy Bułgarii, ale na polskiej wsi. Inteligencja z Białej wakacje spędzała w Serpelicach, prowadząc tam specyficzne życie towarzyskie. Tradycją były codzienne poczęstunki, urządzane co wieczór na różnych gankach. Ganek był zresztą podstawowym kryterium wyboru domu na lato. Wieczorami stawiało się na nim płonące świece i na przywiezionych z domu serwisach podawało się herbatkę z kruchymi ciasteczkami, przywiezionymi z domu w metalowych pudłach. Letnicy, głównie panie z dziećmi, bo panowie zazwyczaj pracowali, chodzili drogą między oświetlonymi gankami i składali sobie wizyty.

 Brzmi to tak, jakby opowiadał Pan o Lazurowym Wybrzeżu z czasów belle époque…

 Aż tak bogato i wystawnie nie było, bo nasze przyjęcia były raczej wieczorkami towarzyskimi, ale na pewno było w nich sporo magii. Miejscowa ludność była nimi zachwycona.

 Między Państwem a miejscowymi dziećmi istniała pewnie przepaść?

Robiliśmy wszystko, żeby nie było widać różnic. Ja i moja siostra Anna bardzo im zazdrościliśmy sprawności fizycznej i tak niezwykłych dla nas umiejętności, jak ujeżdżanie spętanego konia na pastwisku czy chodzenie na boso po rżysku.

Do dziś nie zapomnę, jak z zazdrości zagryzaliśmy wargi na widok dzieci naszych gospodarzy wskakujących na pasącego się konia. Kiedy w końcu nam się to udało, byliśmy z siebie bardzo dumni. Oczywiście, wszystko odbywało się w tajemnicy przed mamą. Natomiast wolno nam było chodzić na bosaka. Po jakimś czasie nasze stopy stwardniały tak bardzo, że wzięliśmy udział w zawodach chodzenia po rżysku.

 A krowę Państwo doili?

 Do tego akurat nas nie ciągnęło, za to marzyliśmy o spaniu na sianie. Długo męczyliśmy mamę, by pozwoliła nam spędzić jedną noc w stodole, z dziećmi gospodarzy. Wreszcie się zgodziła, a my nie zmrużyliśmy oka, bo okazało się, że w sianie jest mnóstwo meszek, które nas gryzły. Następnego ranka wróciliśmy do domu zmęczeni i markotni. A mama, konsekwentnie, nie pozwoliła nam się położyć spać. Nie rozczarowało nas za to kolejne marzenie, czyli wyjazd w pole na żniwa. Pamiętam, jak wracałem z gospodarzem, siedząc dumny wysoko na snopkach żyta i wyglądając, czy mama na pewno widzi, jacy jesteśmy ważni. Chętnie towarzyszyliśmy też gospodyni, która zabierała nas do lasu na jagody i poziomki. Zamiast do naczynia trafiały jednak prosto do buzi. Wracaliśmy z pełnymi żołądkami.

 Zapewne wzorem miejscowych pływaliście Państwo w Bugu?

 Nawet się do niego nie zbliżaliśmy! To był jedyny, rygorystycznie przestrzegany rodzicielski zakaz. Bug to rzeka tak zdradliwa i niepewna, że nie wolno było ryzykować kąpieli. Zresztą, nie trzeba było nas zniechęcać. Niemal w każdym tygodniu widzieliśmy, jak ktoś się topi. Co roku rzeka pochłaniała wiele osób, z których większość ginęła na naszych oczach. Przeważali mieszkańcy okolicznych wiosek, którzy w niedziele zjeżdżali do Serpelic na plażę. Trochę alkoholu, chęć popisania się przed innymi i nieszczęście gotowe. Widok człowieka porywanego przez wodę jest wstrząsający. Raz na zawsze uczy pokory wobec rzeki.

 Dwa miesiące w Serpelicach zmieniały zdyscyplinowanego muzyka?

 Na pewno wracałem stamtąd jak ze szkoły życia, sprawniejszy fizycznie, bogatszy o nowe doświadczenia, ale też ze znajomością specyficznego języka używanego w tamtych okolicach, stanowiącego mieszaninę polskiego, ukraińskiego, białoruskiego i rosyjskiego. Siostrze i mnie szalenie on się podobał i szybko zaczęliśmy mówić tak jak miejscowi. Chodziliśmy więc do Borsuków, a nie do Borsuk, a zamiast Konstantynów odwiedzaliśmy Konstantyn. Tamtejszy język został nam na długo w pamięci i przypominał o sobie w najmniej spodziewanym momencie. Kilka lat temu siedziałem w towarzystwie Niny Andrycz na tarasie kawiarni w Busku-Zdroju, kiedy na widok przechodzącej siostry zawołałem nagle: „Gdzie była? Co kupiła?”. Anna odpowiedziała mi równie śpiewnie po chachłacku i zaczęliśmy rozmawiać językiem Serpelic. Trzeba było widzieć miny naszych znajomych. Myśleli, że zwariowaliśmy.

 Miejscowi wzorowali się na Państwu?

 Na pewno była w nich chęć dorównania nam. Ci najambitniejsi pokończyli zresztą studia i zostali lekarzami i nauczycielami. Tak jak nas ciągnęło do spania na sianie i dosiadania konia, tak oni marzyli o życiu miejskim, naśladowali nasze zachowania, sposób mówienia. Dowiadywali się, że to wstyd nie czytać książek. Obie strony się od siebie uczyły. Zresztą, na naszej obecności korzystały nie tylko dzieci. Choć dziś trudno w to uwierzyć, w tamtych czasach miejscowi nie hodowali warzyw. Mogliśmy liczyć na świeżutkie mleko, masło, jajka i drób, ale trudno było o składniki na surówkę. Pomidory, ogórki i bób sprowadził do Serpelic mój ojciec. Zasadził je dla nas w ogródku biegnącym w stronę Bugu. W następnych latach sadzenie warzyw stało się codziennością, a ogródki nad rzeką zaczerwieniły się od pomidorów. Proces był jednak długi, bo miejscowi jedli inne rzeczy.

 Po śmierci mamy unikał Pan Serpelic, jednak cztery lata temu znów do nich wrócił.

 To był ostatni pobyt mojej siostry w Polsce. Przyjechała na organizowany przeze mnie Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy. Na kilka dni przed festiwalem, kiedy miałem na głowie tysiące niezałatwionych spraw, poprosiła nagle: „Jedźmy na cmentarz w Białej”. Nie wiedzieliśmy wówczas, że jest chora, że to jej ostatnia, pożegnalna wizyta w kraju. To Anna zaproponowała, żebyśmy w drodze powrotnej zajrzeli do Serpelic. To było nasze z nimi pożegnanie. Pół roku później siostra zmarła, ale była tam naprawdę szczęśliwa, roześmiana, tak, jakby wróciła do krainy dzieciństwa.

 Poznali Państwo swoje dawne miejsca?

 Ależ oczywiście! Dla człowieka zawsze najpiękniejsze są miejsca z dzieciństwa, zachowane we wspomnieniach. Mnie naprawdę wydaje się, że świat był wtedy piękniejszy. Siostra zafundowała mi rejs stateczkiem na wyspy wiklinowe, które kiedyś na moich oczach formowały się i odkąd pamiętam porastały wikliną.

 Spotkali Państwo starych przyjaciół?

 Byliśmy tam za krótko, żeby kogokolwiek spotkać, ale przydarzyła się nam bardzo miła niespodzianka w restauracyjce Urocza. Kiedy przyszło do płacenia rachunku za obiad, właściciel powiedział, że byliśmy jego gośćmi. Zawsze wzruszały mnie tego typu dowody sympatii. Wróciliśmy z Serpelic pozytywnie naładowani, z energią zdolną przenosić góry.

 Serpelice wiele Panu zawdzięczają. Przez lata zachwalał je Pan w swoich audycjach.

Na antenie Lata z Radiem przez lata wychwalałem uroki Serpelic, zachęcając do nich tłumy turystów. Niedawno na spotkaniu w KGHM podszedł do mnie prezes i powiedział: „Nawet pan nie wie, ile panu zawdzięczam”. Okazało się, że kilka lat temu jechał ze swoją rodziną samochodem nad morze. Zaczęło się chmurzyć, pogoda była coraz gorsza, a ja opowiadałem w radiu o pięknym słońcu w Serpelicach, w których właśnie dojrzewają jagody, maliny… Prezes nagle zawrócił w stronę Serpelic i tak się w nich zakochał, że kilka dni później kupił tam dom. Niestety, mam też niechlubne zasługi dla tej pięknej okolicy. Zachęciłem do niej tak wielu ludzi, że prawie zadeptali oni tę wioskę. Serpelice na pewno straciły urok wsi i usiłują zamienić się w kurort wypoczynkowy.

 Nie miał Pan okazji obserwować tych zmian, bo po śmierci mamy poprzysiągł Pan sobie nigdy tam nie wrócić.

 To był dla mnie wielki wstrząs, po którym nic już nie było takie jak przedtem. Nie chciałem oglądać Serpelic bez mamy, bo dla mnie bez niej nie istniały. Przez następne lata zjeździłem całą kulę ziemską, odwiedzając najpiękniejsze plaże świata. Cieszę się, że miałem w życiu i karaibskie plaże, hotele Ritz i Waldorf Astoria, i Serpelice. Ale po latach najlepiej wspominam plaże nad Bugiem.


Rozmawiali:
Karolina Kowalska i Daniel Parol

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów