Wywiady

O. Leon Knabit: Obywatel świata z podlaskimi korzeniami

O naznaczonym wojną dzieciństwie w Siedlcach, szkolnych czasach w sławnym Prusie, wyciszonych dniach w murach tynieckiego klasztoru i przyjaźni z Janem Pawłem II rozmawiamy z ojcem Leonem Knabitem, najbardziej medialnym mnichem nad Wisłą.

Na co dzień przebywa ojciec w Tyńcu. To jest miejsce zamieszkania czy dom?

Tyniec to zdecydowanie mój dom. Jeśli dużo jeżdżę, to nie jest tak, że wracam do hotelu, zmieniam bieliznę i jadę dalej, tylko wracam do domu. Tu jestem na swoim miejscu. Nawet te Siedlce, w których się spotkaliśmy, są mi bardzo bliskie, ale tutaj przyjechałem i stąd wyjadę. Mam wielu znajomych w różnych miejscach, spotykam się z nimi, ale to są dla mnie tylko punkty zatrzymania, etapy, a wracam do siebie, do domu. W Tyńcu podobało mi się od samego początku, być może ten klasztor „wybrał mnie” przez Pana Boga, ja to zaakceptowałem i po pięćdziesięciu czterech latach życia tam czuję się szczęśliwy. To nie jest takie szczęście, że wszystko idzie wspaniale, kolce są, ale jestem na swoim miejscu. Jadę dobrą drogą, są oczywiście wyboje, ale wiem, że to jest właściwa droga, że na końcu jest cel, i to jest wspaniałe.

Urodził się ojciec w Bielsku Podlaskim. Jakie wspomnienia wiążą się z tym miejscem?

Tak, choć Bielsk pamiętam jak przez mgłę, a życie w nim znam jedynie z opowiadań mamusi. Mieszkałem – zdaje się – przy ulicy Dubicze 4, ale tego domu, z tego co wiem, już nie ma. Po wyprowadzce z Bielska rzadko w nim bywaliśmy, bo nikt z rodziny już tam nie mieszkał.

Czy zatem prawdziwe będzie stwierdzenie, że ojca korzenie znajdują się w Bielsku Podlaskim?

Dziadek ze strony mamusi mieszkał w Kalnicy – to parafia Łubin Kościelny w drodze na Brańsk. Ojciec dziadka, Józef Magdziarek, pracował w Białymstoku, potem przeniósł się do Brańska. Dziadek Władysław był dróżnikiem. Rodzice natomiast poznali się na poczcie, gdzie oboje pracowali. Pobrali się w Bielsku Podlaskim, ja się tam urodziłem, po czym tato dostał przeniesienie do Siedlec. Jedna z rodzinnych wersji mówi, że planowali przeprowadzić się dalej na zachód, bo na wschodzie można było skacapieć, czyli zruszczyć się. Proszę sobie wyobrazić, że gdy miałem dwa latka, lepiej gaworzyłem po białorusku niż po polsku. W Siedlcach tata pracował na poczcie, a mamusia była przy mężu. W międzyczasie urodziły się moje dwie siostry – jedna z nich już nie żyje, druga jeszcze dycha, choć ma siedemdziesiąt pięć lat.

Jak zatem wyglądało życie młodego Stefana w Siedlcach?

Ono było przede wszystkim naznaczone śmiercią taty podczas niemieckiej okupacji. Aresztowali go w październiku 1943 roku, mamusia została wtedy sama, bez własnego domu, bez środków do utrzymania. Był co prawda jakiś handelek, dzieci, jak umiały, pomagały, i tak jakoś udało się to wszystko przeciągnąć do frontu, który przyszedł w 1944 roku. Wtedy trzeba było uciekać z Siedlec, na szczęście mamusia miała łatwy kontakt z ludźmi, co chyba w genach mi zostało, i bez problemu mogliśmy się schronić u znajomych.

Jakie piętno wywarły te doświadczenia na dzieciach, jakimi wówczas byliście?

Na szczęście my, dzieci, nie odczuwaliśmy grozy niemieckiej okupacji. Wiedzieliśmy, że mordują, że są zamachy, partyzanci, że getto likwidowali, paliło się, ale dzieci to jednak zawsze z pewnym dystansem podchodzą do tak okrutnych wydarzeń. Przecież w obozie koncentracyjnym potrafiły się nawet bawić.

Zatrzymajmy się na chwilę przy szkolnych czasach. Jak wyglądała ojca edukacja?

Chodziłem do siedleckiej Szkoły Powszechnej nr 6 im. Ignacego Mościckiego. Wojna wybuchła po czwartej klasie. Od 1942 roku uczęszczałem na tajne komplety, które prowadzili nauczyciele z gimnazjum biskupiego. Pasowało mi to, już wtedy myślałem, że może będę księdzem, a miałem zaledwie trzynaście lat. Po dwóch latach, gdy skończyła się okupacja niemiecka, w międzyczasie była ta ucieczka z Siedlec, zmieniłem szkołę, ponieważ moi nauczyciele przeszli do liceum im. Prusa i mieliśmy możliwość przejścia tam razem z nimi bez egzaminów. W Prusie zaliczyłem trzecią i czwartą klasę gimnazjum i dwie klasy liceum humanistycznego. To tam ukształtowałem się intelektualnie. Do dziś chwalę się, że jestem z Prusa.

Jest ojciec nie tylko absolwentem Prusa, lecz także jego senatorem…

Jednym z ponad dwudziestu. To ciekawa inicjatywa. Dyrekcja szkoły powołała grono swoich senatorów spośród liczących się w kraju ludzi, którzy ją ukończyli, aby młodzież wiedziała, gdzie się uczy. Proszą, aby pokazać się w murach szkoły choć raz na trzy lata, spotkać się z młodzieżą, porozmawiać z nią. Poza tym mam przywilej, że do Prusa zawsze mogę wejść bez problemu, no i w sali gimnastycznej mogę być w niezmienionych butach zamiast w kapciach (śmiech). Jak jest okazja, to wpadam na spotkanie z młodzieżą. Podczas święta szkoły dostałem nawet tytuł Największego Prusaka.

Czy dorastającemu chłopakowi, który w wieku 13 lat myślał już o powołaniu, nie przydarzyła się przypadkiem jakaś młodzieńcza miłość?

Przytrafiła, a jakże (śmiech). Jak mi się pierwsza dziewczynka podobała, to miałem sześć lat. Chyba do dziś żyje w Szczecinie, więc pewnie jest bardzo ładną panią, też już pod osiemdziesiątkę. Potem w liceum też była taka jedna, ale ponieważ ona wiedziała, że ja wstąpię do seminarium, i ja to wiedziałem, to było to takie bardzo dobre, serdeczne uczucie. Potem się okazało, że ona wyszła za mąż. Spotkałem ją gdzieś zupełnie przypadkiem parę lat temu. Rok później zmarła. Gdybyśmy się pobrali, dziś byłbym wdowcem.

Najwyraźniej przeznaczona ojcu była inna droga.

To jest ciekawe, bo na ogół wdowy są częstszym zjawiskiem niż wdowcy.

Kobiety dłużej żyją, bo one nie mają żon, to im łatwiej (śmiech). Tak mi kiedyś jedna pani powiedziała, bo uczciwy mężczyzna by tak nie powiedział – za bardzo szanuje kobiety, a panie potrafią sobie czasami dopiec.

Czy z okresu młodości i dorastania pozostały przyjaźnie lub znajomości?

Po sześćdziesięciu latach to nie bardzo, ale wczoraj przy podpisywaniu książek zgłosiła się moja maturalna koleżanka, Hania Miller, która zaraz po egzaminach wyszła za mąż i na zdrowie jej to wyszło (śmiech). Jak się spotkaliśmy, przyniosła do podpisu wydruk komputerowy zdjęcia z 5 maja 1948 roku, kiedy zostaliśmy dopuszczeni do matury. Poszliśmy wtedy do parku i robiliśmy sobie zdjęcia. W Białymstoku żyje jeszcze jedna koleżanka, Alinka Lipińska-Falicka, wdowa po cenionym lekarzu. Żyje także Zdzisiek Rycerz z Siemiatycz, który – niestety – jest fizycznie i psychicznie bardzo chory. Bo niektórzy ludzie, gdy mają osiemdziesiąt lat, to już są do kitu. Ja zawsze liczę, że mam cztery razy po dwadzieścia lat plus dwa lata, i w każdym momencie działa jedna dwudziestka, ta akurat czynna. Jak się zmęczy, to idzie następna, i tak ciągnę, dopóki Pan Bóg nie powie dosyć. Ale tu w Siedlcach wciąż czuję, że jestem u siebie. Przyjeżdżam tu na rekolekcje i spotkania ze studentami, tu żyją dzieci moich znajomych, więc ta więź jest.

Przejdźmy zatem do okresu kapłaństwa. Niedługo po święceniach pojawiła się myśl, żeby wstąpić do klasztoru. Dlaczego wybór padł na Tyniec?

Kiedy uczęszczałem do siedleckiego seminarium, kilka razy odwiedziłem Tyniec jako kleryk, za każdym razem z wielką ciekawością. Podobało mi się tam bardzo, ale – kochając diecezję podlaską, naszą świętą ziemię – o przeniesieniu nie myślałem. Do czasu jednak, bo po którejś wizycie u benedyktynów przyszła mi do głowy myśl, że może właśnie tam jest moje miejsce. Ze względu na słaby stan zdrowia ksiądz biskup wyświęcił mnie wcześniej od moich kolegów. Prowadziłem wtedy ograniczone duszpasterstwo. W początkach kapłaństwa służyłem wiernym w archidiecezji krakowskiej w podhalańskim Gronkowie, w Brzegach i Beskidzie Żywieckim. Przez krótki czas byłem także na Podlasiu: w Rozwadówce i w pobliskich Łosicach. Biskup Świrski nie chciał puścić mnie do zakonu, mówił: „Szkoda księdza. W klasztorze się chudnie, a ksiądz nie ma z czego schudnąć. Cuda się zdarzają, ale żeby kościotrup pracował, to nie!”. Spytał mnie kiedyś podczas mego pobytu w Siedlcach: „No i cóż w tym zakonie?”. Odpowiedziałem, że to samo co w diecezji: tu jestem proboszczem i tam bym nim był. A ksiądz biskup, że to jednak nie to samo, bo gospodyni się nie ma (śmiech). Potem okazało się, że cuda się zdarzają.

Czy było coś szczególnego w Tyńcu, czego nie miały inne klasztory?

Klimat benedyktyński i śpiewy gregoriańskie, bo sam klasztor był ruderą nie z tej ziemi, straszne dziadostwo, które wymagało odnowy, i pomyślałem, że może się do czegoś przydam. Nie jestem geniuszem, ale może kogoś zastąpię, żeby ci mądrzejsi mogli iść wyżej. Przyszedłem z nastawieniem, że będę robił to, co mi każą: sprzątał, służył do stołu itd. I tak zleciało, pół wieku temu byłem na szarym końcu, a dziś poza przełożonymi, którzy są młodsi, to właściwie pod względem wieku jestem czwarty od góry.

Klasztor to pewne reguły, podporządkowanie i wyrzeczenia. Czy ma ojciec takie, które są szczególnie uciążliwe do przestrzegania, lub czy mnichowi wolno czegoś nie lubić?

Marchewki gotowanej (śmiech). Od pętaka, od małego dzieciaczka marchew gotowana budziła we mnie dosłownie wstręt, taki, że od razu ją zwracałem, i do dzisiaj tak jest. Ironia losu, byłem u Ojca Świętego raz jeden w życiu na obiedzie i właśnie wtedy podano jako jarzynkę marchew gotowaną na pięknym półmisku. Myślę sobie: „Boże drogi, traf do papieża raz na swoje życie, to ci dadzą marchew gotowaną, żebyś za bardzo nosa nie zadzierał” (śmiech). A czy można czegoś nie lubić w klasztorze? Do klasztoru przychodzi się po coś, ale to również rzeczywistość weryfikuje. Przychodzę, żeby milczeć, no to mam zajęcia teoretyczne i po pięć lekcji dziennie albo sześć wycieczek oprowadzam. Przychodzę, żeby się oderwać od kobiet, bo to niebezpieczeństwo pokusy, no to właśnie ciągle będę miał do czynienia z żeńskim duszpasterstwem. Przychodzę, żeby jeździć, no to wtedy akurat dadzą mi taką pracę, która wymaga siedzenia w klasztorze. Po to, żeby słuchać, zrobią mnie przełożonym, i cokolwiek mi klasztor każe robić, będę to robił, bo po to do niego przyszedłem. Czasem mogę powiedzieć, że coś mi nie pasuje, ale to jest moje życie, przyszedłem tu, żeby szukać Pana Boga, i mogę to robić zawsze, na miejscu i na wyjeździe.

Tyniecki klasztor stał się w ostatnich latach bardzo popularny. Przypuszczam, że przyjeżdża tam wielu ludzi, którymi trzeba się zająć. Czy takie aktywności sprzyjają kontemplacji i wyciszeniu? Czy nie przeszkadza to w codziennym życiu mnichów?

Nie. Na zewnątrz może się dużo dziać, na dziedzińcu mogą być tłumy, ale jak siadam do swojego biurka, jestem zupełnie średniowieczny, tyle że komputer stoi. Wyłączam telefon, cisza, spokój zupełny, widok mam na południe i jak okno otworzę, to mam pięćdziesiąt kilometrów zieleni, aż po Babią Górę na horyzoncie. Jeśli chcę znaleźć spokój, staram się, żeby wola Boża była moją wolą. A że mi czasem trudno? Trzeba z tym walczyć. Walka jest moim szczęściem, jak pisał zresztą Karol Marks, walka w odpowiednim sensie.

Chciałem jeszcze zapytać o przyjaźń z Janem Pawłem II. Czy możemy tak nazwać relację, która łączyła ojca z papieżem?

No, papież to jest do mnie za wysoki poziom na przyjaciela (śmiech). Ja nie należałem do grona tych pierwszych znajomych, którzy z nim jeździli na wycieczki, na kajaki, w góry. W 1957 roku byłem koło Żywca kapelanem rekonwalescentem, a ksiądz Wojtyła, zwany wujkiem Karolem, wędrował z młodzieżą i właśnie tam przyjeżdżał. Tam też poznałem zwykłych księży, z tym że Wojtyła był mniej zwykły, bo był już doktorem, wrócił z Rzymu. Dzisiaj każdy, kto kiedyś poznał Wojtyłę, mówi: „Wiedziałem, że on będzie kimś”, a ja tak nie mówię. W swoich notatkach pisałem, że on miał inną osobowość, taką ciekawą, różniącą się, był bardzo blisko ludzi, a jednak z dystansem, ciągle zamyślony, więcej słuchający niż gadający, mądry w kazaniach i rozmowach. Wojtyły się słuchało, chociaż mówił trudno. Jego osobowość, sposób odniesienia, autentyczność, mądre filozofowanie, mówienie z wielkim zapałem – to przyciągało ludzi. Potem ja zostałem proboszczem, on został biskupem w Krakowie, więc już kontakty między władzą a podwładnym były bardzo bliskie, też przyjeżdżał do Tyńca na parę godzin pochodzić, podumać, czasem nocował. Po jego wyborze na papieża napisałem list z gratulacjami za pośrednictwem naszego opata. Odpowiedź przyszła za kilka dni: „Dziękuję za list i za wszystko, co w nim było napisane”.

A kontakty z Wojtyłą już po jego wyborze na papieża?

Cztery razy byłem u papieża: dwa razy na śniadaniu, raz na kolacji i raz na obiedzie. Były też spotkania przy okazji pielgrzymek. Często pisaliśmy do siebie listy, przeciętnie wymienialiśmy ich ze sobą siedem, osiem w ciągu roku. Ostatnia wizyta papieża w Tyńcu miała miejsce 19 sierpnia 2002 roku. Przyjechał w drodze na lotnisko. Była to wizyta niespodziewana, o godz. 12.00 dowiedzieliśmy się, że o 17.00 papież będzie u nas, nie zdążyliśmy nawet trawki na zielono pomalować (śmiech). I to było już pożegnanie z Polską.

A jak to jest z tym ulubionym bill­boardem papieża? Pytam nie bez kozery ponieważ taki tytuł nosi ostatnia książka, której ojciec jest autorem?

Swego czasu ktoś z kanału TVP Historia zaprosił mnie do udziału w cyklu programów, w których prezentowano fragmenty poszczególnych pielgrzymek Ojca Świętego do ojczyzny i jego wystąpień, miałem dać do tego komentarz. Było tego jedenaście czy dwanaście odcinków. Potem ktoś inny zadzwonił do mnie z informacją, że na ich podstawie napisze książkę, żeby ludzie pamiętali słowa papieża, bo dziś Jan Paweł II w powszechnej świadomości to kremówki, a jak się kogoś zapyta, co on mówił, to pada odpowiedź, że opowiadał o grzechu. Ale co o grzechu? No że był przeciwny – pada odpowiedź. W zamyśle ta książka miała ocalić słowa Jana Pawła II. Potem pojawił się problem, jaki dać jej tytuł. Przypomniałem sobie wtedy, że papież zawsze mówił, że przez okno swojego pokoju widzi napis „Wieczność czeka”. To nie był billboard, bo wtedy jeszcze ich nie było, jednak papieżowi tak to w pamięci utkwiło, że często nawiązywał do tego podczas pielgrzymek. Stwierdziliśmy, że ze słów papieża będziemy robili billboardy po każdym rozdziale, żeby ludzie łatwiej je zapamiętali.

Chyba nie pomylę się za bardzo, jeśli powiem, że rozmawiamy z najbardziej multimedialnym mnichem w Polsce.

Trzeba by popatrzeć, poszukać, może się uda kogoś znaleźć, bo ja nie oglądam telewizji. (śmiech)

Nie sądzę…

Na razie przełożony mnie nie poprawia, nie ma pretensji. Z telewizją żyję w zgodzie, jest tam dużo ludzi, którzy doskonale wykonują swoją pracę, doskonale operują światłem, dźwiękiem, zadają doskonałe pytania. Często odpowiedzi zależą od charakteru pytań. Jak pytanie mądre, to i odpowiedź dobra. To, co mówię, jest dobrze przez ludzi odbierane, z czego mogę się tylko cieszyć.

Jak zaczęła się przygoda z Telewizją Polską? Mam na myśli program „Ojciec Leon zaprasza”.

Zaczęło się od tego, że udzielałem komentarzy do mszy papieskich. W tym samym czasie panowie Paulukiewicz i Chudecki robili program rodzinny „Swojskie klimaty”. Przyjechali kilka razy do naszego klasztoru, nakręcili potrzebne im ujęcia, które potem trzeba było połączyć żywym słowem, do czego został wydelegowany szef naszego wydawnictwa wraz ze mną. Po kilku takich komentarzach panowie z telewizji powiedzieli: „Ojciec to jest telewizyjna postać, my musimy ojca wykorzystać”. Tak się wszystko zaczęło. Początkowo współprowadziłem z nimi program, a potem dostałem propozycję prowadzenia własnej audycji.

Tytuł Blogera Roku 2011 to powód do dumy?

Nie, do radości. I nie chodzi tu nawet o mnie, ale o sam fakt, że startowałem w plebiscycie jako jedyny duchowny i okazało się, że to, co piszę, oraz sposób tego pisania czytelnicy i członkowie jury ocenili jako warte pierwszej nagrody w dziale profesjonalne. To po prostu cieszy.

Czy Internet jest dobrym miejscem do ewangelizacji, biorąc pod uwagę jego anonimowość w przypadku zwykłych użytkowników?

Jest, bo w nim lepiej niż w rzeczywistości widać, że nie wszyscy ludzie przyjmują duchownego i jego metody ewangelizacji bezkrytycznie, że nie zawsze jest on adorowany. To dobrze, aczkolwiek pomijam przypadki chamstwa, głupoty czy świństwa.

Na koniec chciałbym wrócić raz jeszcze na Podlasie. Kraina Bugu to pewna przestrzeń osadzona wokół rzeki Bug. Czy ma ojciec jakieś szczególne wspomnienia związane z tą rzeką?

Moja babcia mieszkała w Małkini, a z okien jej domu było widać Bug. Chodziliśmy tam, żeby się wykąpać w odpowiednim miejscu, bo to zdradliwa rzeka. Potem był Bug jako granica z Rosją, Białorusią, Ukrainą, zawsze jednak równie bliski memu sercu. Gdy słyszę słowo „Bug”, to ono za każdym razem wywołuje moją radość. Bywałem w Serpelicach – tam zresztą zgubiłem obrączkę mojej siostry Krysi przerobioną na różaniec. Miałem go na palcu, ale zdjąłem, bo uznałem, że podczas mszy świętej nie wypada być ze złotym pierścieniem. Zdjąłem go więc i gdzieś położyłem, a potem zapomniałem gdzie. Bałem się jej reakcji, a ona z wielkim spokojem powiedziała: „No to trudno, nie ma, to nie ma”. Nie dawało mi to jednak spokoju i napisałem do klasztoru Kapucynów list z pytaniem, czy go ktoś nie znalazł. Okazało się, że owszem, i tak różaniec upomniał się o swoją panią i do niej wrócił.

Leon Knabit jest bardziej Podlasiakiem czy kosmopolitą?

Zawsze internacjonalistą (śmiech). Polakiem, ale z podlaskimi korzeniami.

Rozmawiał: Daniel Parol, zdjęcia: Bartek Kosiński 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów