Wywiady

Tomasz Dostatni: Otwarta brama i zamknięte drzwi

— Nad Bugiem jest metafizyka, w rzece jest metafizyka, w kulturze nad Bugiem jest metafizyka — przekonuje dominikanin Tomasz Dostatni, lubelski duszpasterz inteligencji i publicysta. — Musimy ją tylko odkrywać, poznawać ludzi po obu stronach Bugu. Myślę, że kiedy w dzisiejszym świecie coraz częściej mówi się o wyrzucie sumienia w związku z niszczeniem natury, pośrodku której żyjemy, coraz aktualniejsze jest to, co mówił św. Franciszek z Asyżu w pieśniach słonecznych: „Panie, bądź pochwalony/Przez naszą siostrę wodę,/Która jest wielce pożyteczna/I pokorna, i cenna, i czysta”. Z tej perspektywy nadbużańskie tereny są doświadczeniem takich franciszkańskich zakątków świata.

Poniedziałek. Z porannego brewiarza. Dydym Aleksandryjski: „Glinianym naczyniem jest człowiek, dlatego należy go wpierw obmyć wodą, a następnie umocnić i wykończyć w ogniu, a Bóg jest ogniem trawiącym. Człowiek więc potrzebuje Ducha Świętego, aby On go odnowił i doprowadził do doskonałości. Ten duchowy ogień może nawodnić; ta duchowa woda może przetopić”.

Część pierwsza: uwertura

Korzenie rodzinne?

Jestem poznaniakiem, doceniającym swoje poznańskie korzenie, chociaż jak niedawno policzyłem, to więcej lat swojego życia mieszkam poza Poznaniem niż w Poznaniu, gdzie ze wszystkimi aneksami przeżyłem 25 lat.

Co w domu zapowiadało, że mały Tomasz wybierze sukienkę duchowną?

Nic się nie zapowiadało. To są czasy stanu wojennego i trochę wcześniej, czasy wielkiego karnawału Solidarności. Czasy mojego przejścia z wiary dziecięcej, wiary odziedziczonej, dosyć formalnej, do czegoś, co można nazwać ożywieniem religijnym.

Ożywieniem?

Ożywieniem religijnym poprzez u­świado­mienie sobie osobistego wyboru religijnego. Można powiedzieć – osobistego wyboru Chrystusa. To się u mnie dokonuje na jesieni 1981 roku, a potem w stanie wojennym. W czasach pierwszej Solidarności w szkołach średnich był taki proces wprowadzania krzyży do szkół. Byłem wiceprzewodniczącym samorządu szkolnego w Liceum Poligraficznym, akurat trafiłem do poznańskich dominikanów, gdzie odbywały się msze, odprawiane dla młodzieży. W tym msze harcerskie, które skądinąd prowadził ojciec Jan Góra. Tam wszystko się zaczęło. Kiedy wprowadzono stan wojenny, współorganizowałem msze za ojczyznę, msze dla młodzieży.

To był także czas odchodzenia?

Czas poważnej choroby nowotworowej mojego ojca. Właśnie wtedy był operowany, pół roku po tej operacji zmarł. Wtedy odkryłem, że chrześcijaństwo, że religia, to nie jest tylko jakaś tradycja, jakiś zwyczaj. Wspominam to jako osobiste ożywienie religijne. W 1982 roku mojemu umierającemu ojcu mówiłem, że chciałbym wstąpić do dominikanów. Uśmiechnął się i stwierdził, że będę sandałkowym. Będę chodził w sandałach. Kiedy ta decyzja się zbliżała, starałem się zaprzeczyć temu w sposób racjonalny. Dlaczego do dominikanów, czemu nie do innego zakonu czy seminarium diecezjalnego? I muszę powiedzieć, że nie znalazłem argumentów, które byłyby przeciwne. Dziś, kiedy jestem w zakonie już prawie czterdzieści lat, wiem jedno, że jestem na swoim miejscu. Obojętnie, jak toczy się życie i ono wcale nie jest sielankowe, to wiem, że ten wybór, którego wtedy dokonałem, jest moim życiowym wyborem, za którym stoję. Jest jeszcze jedna historia.

W maju, rok po śmierci mojego ojca, odeszła też moja mama. Zmarła w gwałtowny sposób, bo w nocy. Przed moim pójściem na maturę. Przed egzaminem z matematyki chciałem pójść na szóstą rano na mszę świętą. A wcześniej się z mamą pożegnać. Ale już nie żyła. Dziś mam więcej lat niż moi rodzice, kiedy odchodzili. Wiele osób myślało, że wstąpiłem do zakonu w związku ze śmiercią mojej mamy. Nie!

Nowicjat w Poznaniu?

Tak, a studia w Krakowie. Studia bardzo dobre, to byli najlepsi ludzie, uczący filozofii: Władysław Stróżewski, Andrzej Półtawski, Juliusz Domański, Karol Tarnowski, Jan Andrzej Kłoczowski, Klemens Szaniawski, Paweł Taranczewski, Zofia Włodek i inni. Liczyła się bliskość studentów i profesorów, ważny był też architektonicznie refektarz dominikański, który jest średnio­wiecznym kościołem. Nauczyciele dali nam dużo wiedzy, ale także postaw obywatelskich, postaw, które po prostu były ludzkie. To był czas, kiedy interesując się literaturą i humanistyką, zastanawiałem się, z czego pisać pracę. Naszym przełożonym (nas, dominikańskich kleryków) był ojciec Aleksander Hauke-Ligowski, legendarna postać wśród dominikanów, pod koniec lat 70. biorący udział w głodówce w obronie KOR-u w kościele św. Marcina w Warszawie, wraz z m.in. Tadeuszem Mazowieckim, Henrykiem Wujcem, Stanisławem Barańczakiem. Ojciec Aleksander był otwarty na studia interdyscyplinarne, zajmowałem się literaturą i teologią, zgodził się, żebyśmy razem z moim kolegą, dziś prowincjonałem dominikanów, chodzili na prywatne seminarium do Jana Błońskiego. Paweł Kozacki zajmował się Zbigniewem Herbertem, ja Andrzejem Kijowskim. To jest przykład wielkiej otwartości dominikanów na doświadczenie szerokiej kultury, literatury, teatru, muzyki i malarstwa. Stąd moje bardzo ważne hasło: otwarta brama.

Co to znaczy?

To znaczy, że Kościół jest otwarty na ludzi, którzy są poza Kościołem, na marginesie, ale Kościół jest także miejscem spotkania i dialogu. Dlatego dzisiaj, kiedy w czasie pandemii żyjemy za zamkniętymi drzwiami, i to dosłownie, bo żeby wejść do naszego klasztoru w Lublinie, trzeba otworzyć pięć zamków i pięć różnych drzwi, to jest to dla mnie także doświadczenie duchowe. Z jednej strony otwarta brama, z drugiej strony zamknięte drzwi. To w poziomym wymiarze utożsamia nas i solidaryzuje prawie ze wszystkimi, którzy znajdują się za zamkniętymi drzwiami swoich domów. To jest jakiś absurd, w którym uczestniczymy. Wacław Havel, którego znałem, którego czytam, powiedziałby: teatr absurdu. Absurdu, bo jak inaczej nazwać pomysł, żeby 38 milionów ludzi zamknąć za drzwiami swoich domów. Doświadczenie zamkniętych drzwi stało się doświadczeniem powszechnym, masowym. Jeszcze jest za wcześnie, byśmy mogli powiedzieć, co to z nami uczyniło, w jaką stronę nasze życie przesuwa. Pojawia się wielu mędrców, którzy pokazują, co to znaczy. A my przecież nie wiemy jeszcze, co to znaczy. To jest jeszcze uwertura. To jest opowieść, która nie ma końca.

Część druga: duchowe wędrowanie

Powtarza Ksiądz, że posługa dominikańska spełnia się w wędrowaniu. Powiedzmy o najważniejszych przystankach w osobistej wędrówce Tomasza Dostatniego.

Zacznijmy od pojęcia wędrowania. Jestem dominikaninem. Zakon dominikański jest zakonem kaznodziejskim. To jest zakon kaznodziejów wędrownych. Prowadzę bardzo aktywny tryb życia. Tak zostałem wychowany, tak rozumiem swój dominikański charyzmat, dominikańskie powołanie, że człowiek jest aktywny w świecie, w którym żyje. Ja nie jestem mnichem ani pustelnikiem. Obecnie, kiedy żyjemy w zamknięciu, usłyszałem: a teraz będziesz siedział w klasztorze, nie będziesz się ruszał.

Co Ksiądz na to?

To nie jest tak, dlatego że świat, który człowiek przyjmuje, to jest świat, który mamy w sobie. Czy ja jestem poza klasztorem czy jestem w klasztorze, noszę w sobie świat, w którym żyję.

Pierwsze z ważnych miejsc?

Poznań. Mieszkałem tam do 19. roku życia i wróciłem do Poznania z Pragi, żeby prowadzić wydawnictwo dominikańskie „W drodze”. W tym poznańskim wydawnictwie udało mi się w ciągu pięciu lat opublikować również kilkanaście książek, które pokazują wielkopolską tradycję.

Drugim bez wątpienia miejscem jest Praga i Czechy. Zajmowałem się podtrzymywaniem kontaktów i relacji z naszymi braćmi dominikanami, żyjącymi w czasach komunistycznych w Czechach i na Słowacji, w podziemiu. Przypomnijmy, że zakony zostały tam zlikwidowane w ciągu jednej nocy z 13 na 14 kwietnia 1950 roku. Zamknięto klasztory, rozpędzono zakonników i wsadzono ich do obozów, nazywanych przez Czechów obozami koncentracyjnymi. Trwało to do 1989 roku, do aksamitnej rewolucji. Kiedy dominikanie wyszli z podziemia, okazało się, że chcą, żeby z nimi zamieszkać w odzyskanych klasztorach. Byłem pierwszym polskim księdzem, który już w sierpniu 1990 roku zamieszkał w Pradze, pierwszym w Czecho-Słowacji. To doświadczenie czeskie bardzo pięknie owocuje. Jest źródłem, z którego czerpię do dzisiaj, zarówno religijnie, jak i intelektualnie. To doświadczenie poszerza moje rozumienie inności. Trzecim miejscem jest bez wątpienia Lublin.

Jaki Lublin?

Lublin z takim wychyleniem na Wschód. Mieszkam tu dwadzieścia lat, prowadząc dominikańską fundację „Ponad granicami”, zajmującą się dialogiem z judaizmem, islamem, ale też z buddyzmem, czy dialogiem ekumenicznym z innymi wyznaniami: protestantyzmem, prawosławiem. To jest doświadczenie nadbudowywane na doświadczeniu czeskim. Doświadczenie otwartości na inność i ciągłe odkrywanie, że ta inność jest jednym z najgłębszych składników polskiej historii i polskiej kultury. Po 1945 roku powstała taka Polska, jakiej nigdy nie było. Polska, która straciła 40 procent wschodnich terenów i ponad 60 procent obywateli II Rzeczypospolitej. Ta Polska potrzebuje zrozumienia inności, zrozumienia różnorodności, zrozumienia pluralizmu w każdym wymiarze: religijnym, społecznym, kulturowym, również politycznym.

Jakie jest doświadczenie lubelskie?

Najpierw związane jest z posłuszeństwem: prowincjał przeniósł mnie z Poznania do Lublina. Długo powtarzałem, że żyję na emigracji w Lublinie – dzisiaj, jak gdzieś przyjeżdżam, to mówią o mnie lubelski dominikanin. Doświadczenie z wychyleniem na Wschód, z doświadczeniem Ukrainy, z doświadczeniem Drohobycza i Brunona Schulza. Z doświadczeniem wielu przyjaźni polsko-ukraińskich. Mieszkając w Lublinie odkryłem wielką współczesną literaturę ukraińską. Od bardzo młodych, jak Andrij Lubka czy Andrij Bondar, przez Saszkę Bojczenko i Wasyla Machno, po Jurija Adruchovycza.

Część trzecia: Bug

Czy można powiedzieć, że z tej perspektywy rzeka Bug jest mistyczną granicą, bramą i przejściem do tej wielkiej kultury po tamtej stronie?

Dla mnie takim bardzo ciekawym stwierdzeniem filologiczno-ortograficznym jest polskie zdanie: Dałby Bóg, żeby buk przepłynął przez Bug. Jedno słowo jest trzy razy wypowiadane i znaczy coś innego i każde słowo jest inaczej pisane. Mówię to dlatego, że w tym kryje się pewien sens tego, o co pan pyta. Czyli drzewo, tereny nadbiebrzańskie i nadbużańskie, przez które Bug przepływa. To są tereny lasów bukowych, przepięknej przyrody i niesamowitego mikroświata. Moja siostra od 40 lat mieszka w Biało­wieży, szwagier jest profesorem entomologii, i ja przez te 40 lat, kiedy jestem w Białowieży – kiedyś więcej, teraz troszeczkę mniej – chodzę do lasu. Tu, na Wschodzie, las był moim wielkim odkryciem. Więc kiedy mówimy o Bugu, to po pierwsze myślę o lasach bukowych.

A rzeka?

Mam taki obraz w swojej pamięci, kiedy przyjechałem do prawosławnego klasztoru w Jabłecznej, koniecznie pragnąłem wybrać się nad Bug. I muszę powiedzieć, że to doświadczenie Bugu jako rzeki, która jest rzeką graniczną, jest doświadczeniem przecięcia świata. Przecięcia świata, który był jednością. Przez wieki, może nawet przez tysiąc lat, na Bugu nie było granicy. Chciałem bardzo przyjechać do klasztoru w Jabłecznej, wiele mi o nim opowiadał arcybiskup Abel, który był tam przełożonym. I dlatego ta rzeka, chociaż rzeka graniczna, jest symbolem tego, żebyśmy w Europie nie tworzyli sztucznych granic. Żeby Bug, po jednej i drugiej stronie zamieszkiwany przez te same rodziny, był dowodem jedności, że nie ma żelaznej kurtyny, że nie ma granicy między Unią Europejską a Ukrainą czy Biało­rusią, że musimy przekraczać to doświadczenie izolacji.

Cały wywiad w 26 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów