Włodzimierz Staniewski – jeden z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów teatralnych na świecie. Twórca i szef Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice. Od lat bada zapomniane tradycje teatralne, sięgające starożytności. Jest autorem idei, którą nazywa ekologią teatru – to sprzężenie zwrotne aktorów i widzów z otaczającą ich naturą.
Zacznijmy od początku?
Od początku teatru? Musimy zatem cofnąć się do czasów, kiedy w Gardzienicach mieliśmy do dyspozycji chałupę krytą słomą, wynajmowaną od gospodarzy – zacnej rodziny, ale tragicznej. Kiedy ich syn poszedł do milicji w stanie wojennym, radosną – na co dzień – twarz jego matki poorały zmarszczki. „Tak długo będę chodzić po polach i płakać, aż każdą bruzdę mojej ziemi zmoczy łza” – mówiła nam. Ojciec rodziny, człowiek ujmującej uczciwości i dobroci, zginął potrącony przez samochód na szosie do Piask. Tragedii było tutaj tyle, i na co dzień, ile u Eurypidesa i Sofoklesa. I jak u nich – ponurych i rozdzierających, a nie papierowych jak u Szekspira. Przyjeżdżała do tej chaty profesor Irena Sławińska, profesor Jerzy Kłoczowski. Niestrudzony Leszek Kańczugowski przywiózł profesora Tadeusza Chrzanowskiego, który jako jeden z pierwszych napisał o nas. Było zaciekawienie, co to tutaj pod Lublinem za sensacja się dzieje.
Profesor Irena Sławińska, wybitny antropolog teatru, z którą miałem szczęście mieć wykłady, później seminarium magisterskie i doktoranckie, często opowiadała nam o Panu. Była na spektaklu?
Graliśmy Gusła, czyli Dziady wileńsko-kowieńskie, w izbie tej chaty krytej strzechą. Pani Irena usiadła na ławce pod oknem, od strony południowej. Gusła były intensywne. Profesor nie wytrzymała tej intensywności i przysnęła. Stała się przykładem idealnego widza, który wyłącza się, gdy rzeczy są nie do przyjęcia, a włącza, gdy następują rzeczy godne uwagi. Z panią profesor mieliśmy dobry kontakt.
Namawiała Pana na wyprawy na Kubę?
Kuba nie była wówczas „Si” (pamięta Pan to powiedzenie „Cuba Si!”), ale mnie Profesor zainspirowała, ponieważ lata później wymyśliłem festiwal „Misteria, Inicjacje”, organizowany w ramach Festiwalu Kraków 2000, na który zaprosiłem całą społeczność z Kuby, uprawiającą rytuał Santeria.
Dużą rolę odegrał tu wspaniały Jose Iglesias Vigil. Poleciał na Kubę i wyjednał poparcie biskupa Manuela de Cespedes. Inaczej by ich nie puszczono. Zresztą niektórzy pouciekali później do Ameryki, po zasmakowaniu wolności w Polsce.
Zgodę na przeprowadzenie rytuału biuro festiwalu uwarunkowało zgodą Kurii. Do biskupa Kazimierza Nycza zaprowadziła mnie Maria Osterwa-Czekaj, córka Juliusza Osterwy, której przychylność dla mnie i naszej działalności traktuję jako dar i jakiś rodzaj zobowiązania wobec tej części spuścizny ideowej Osterwy, która dotyczy teatru objazdowego.
Co biskup Nycz na to?
Rozmowa była – rzekłbym – antropologiczna, „uczona”. Biskup dał zgodę i powiedział coś w tym duchu: „Zgoda, ale może lepiej, żeby odbyło się na wsi, poza Krakowem”. Zrobiliśmy to w dworze na Wysokiej u Antoniego Pilcha. Kraków pojechał autobusami brać udział w obrzędzie szamańskim.
Korzenie rodzinne? Jakie to są strony Polski, świata?
Kłopot i zakłopotanie. W historiach rodziny są „czarne dziury”, które sugerują różne wątki poboczne. Nie chcę tych dziur zapełniać fantazjami. Nad rodziną zawsze wisiała jakaś tragedia. Nić czarna się przędła. I z wojennej przeszłości, i z powojennej rzeczywistości – nie do życia.
Wielu rzeczy nie mówiło się dzieciom. Wielki strach, jak u Juliana Stryjkowskiego, i lepiej nie mówić głośno. Nie paraliżować dzieci tragedią rodzinnych przejść.
Ojciec?
Ojciec (Ignacy) z Koźmina, z Wielkopolski, z zaboru niemieckiego. Mama z Równego, Wołyń, zabór rosyjski. Ojciec miał artystyczną duszę, grał na mandolinie, trochę na skrzypcach, na gitarze, poduczał mnie gry na gitarze. Przez krótki czas ćwiczyliśmy w Obornikach jako trio: tato – skrzypce, Staszek Kral – mandolina, ja – gitara. W 1939 roku, w pierwszych dniach września, ojciec uciekał samochodem na wschód. Przy świątecznych okazjach powtarzał poruszającą historię.
Jaką?
Był niedzielny poranek. Zatrzymał się nad Bugiem, bo usłyszał przecudne śpiewy cerkiewne, które niosły się po rzece. Wstawało majestatycznie słońce. Za nim – wojenna nawałnica, bomby, trupy, zgliszcza, a przed nim – sielski raj, wschód. Trafił do Lwowa. Zamierzał jechać na Zaleszczyki, szlakiem uciekinierów, tymczasem do Lwowa weszli Sowieci, spóźnił się z decyzją. Jakaś karta życia wypadła z talii, a na stół rzucona została nowa, z powodu której ja pojawiłem się na bożym świecie.
A mama?
Mama Eugenia, z dużej rodziny, pięć sióstr, pięć ciotek (dwie zostały po wojnie w Równem) pomagała partyzantom. Wzięto ją na gestapo, katowano. Nawroty lęków i napady rozpaczy, jakich świadkiem byłem w dzieciństwie, trudno dźwigać w pamięci.
Ojciec, który przeniósł się ze Lwowa do Równego, z tego gestapo ją wyciągnął. I znów tajemnica, czarna dziura, jak się udało mamę z gestapo wyciągnąć? Ojciec, naciskany, przebąkiwał, że przepłacił Niemców. Po wojnie oboje pojechali na Ziemie Odzyskane, do Bardo. Urodziłem się w Bardo, nad rzeką Nysą. Chorowałem, więc rodzice przenieśli się do uzdrowiska pod Wrocławiem, do Obornik Śląskich.
Powiedzmy o edukacji…
Szkoła podstawowa w Obornikach Śląskich, średnia w Trzebnicy. Szkoły wspominam z sentymentem, mimo że w podstawowej trzymano poststalinowski reżim. Kierownik szkoły zaprezentował na apelu, na otwarciu mojego pierwszookołoklasowego roku (staliśmy w szeregach, klasami i według wzrostu, jak w koszarach) tzw. parówkę, czyli gumową, zbrojoną pałkę. Wygłosił coś w rodzaju peanu na jej cześć. Za przewinę szło się do gabinetu i obrywało w wyciągniętą dłoń tak, że zostawała krwista pręga. Uczniowie starszych klas, ci bardziej chuligańscy, kopali się po kostkach i licytowali – kto więcej w tym roku zbierze „parówek”.
Nauczycielką od polskiego była pani Kowalów. Wspaniała. Fascynująco uczyła o poezji i znakach przestankowych (większym pasjonatem znaków przestankowych był tylko Zbyszek Osiński, profesor UW). Dla niej gotów byłem wkuwać wszystkie wiersze świata.
Pani od matematyki prała tumanów kijem bambusowym, ale zdarzyło się, iż chwytała delikwenta za uszy i waliła głową w tablicę. Spalała się w pasji nauczania bardziej niż ten nauczyciel z Rewizora, który roztrzaskiwał krzesła, kiedy w zapale opowiadał o bitwach Aleksandra Macedońskiego.
Pan od historii, dwumetrowy Litwin, starzec trzymający się jak struna – tumanów nazywał wypierdkami mamuta („Wypierdki mamuta, ja batalionem wojska dowodziłem, a z wami – sracze – nie dam sobie rady”!?). Każdą lekcję zaczynał od wygłoszenia Cyceronowej sentencji: „Historia magistra vitae est… srule”.
Gremium było jak z Ferdydurke Gombrowicza, co jedna nauczycielka, nauczyciel to egzemplarz niezwykły, fascynujący. Uczyli skutecznie. Aż do studiów przydawało się, co wyniosłem z podstawówki. Wiele bym oddał za powrót wehikułem czasu do tej szkoły. Uchodziłem za prymusa, ale chuliganiącego. Po szkole – duża zmiana.
Czyli?
Ze względu na rejonizację, powinienem pójść na studia do Wrocławia. Oborniki leżą 20 km od Wrocławia, a ja chciałem wyrwać się w szeroki świat. Wymyśliliśmy ze Staszkiem Kralem, że wcześniej będziemy zdawać do szkoły teatralnej w Krakowie. Dla zbytki. We Wrocławiu szkoły jeszcze nie było. Na którymś etapie rektor, wielki Eugeniusz Fulde, wziął mnie pod rękę, zaprowadził na salę obok i powiedział: „Drogi synu, to się recytuje tak” – wszedł na scenę i wygłosił Redutę Ordona. Z pasją i… łzą w oku. Taki już był. Dobrotliwie podpowiedział, że mogę zdawać ponownie w roku przyszłym. Nie zdawałem, obraziłem się.
Postanowiłem zdawać na Jagiellonkę, na polonistykę. Przebiłem się do prorektora, który – żeby się opędzić – rzekł: „Jak pan zda egzaminy celująco, to pana, wbrew przepisom dotyczącym rejonizacji, przyjmiemy”. I przyjęli.
Który to był rok?
1968. O roku ów… Dostałem pokój w legendarnym akademiku Żaczek. W dolnych szufladach szafy leżały jeszcze cegły. Rzucano nimi z okien na oddziały ZOMO w marcu. Starszy kolega, do którego zostałem dokwaterowany, tłumaczył mi, że trzeba je trzymać, bo „oni” jeszcze wrócą.
W Krakowie zaczęły się szalone historie. Kurs z dziennikarstwa, teatr STU Krzysztofa Jasińskiego, niebywały sukces spektaklu Spadanie, w którym miałem współwiodącą rolę, wyjazdy, profesorowie legendy: Wyka, Markiewicz, Ostrowska… Magister (naonczas) Bogusław Dunaj, opiekun grupy, mógł mi zwichrować życie, gdyby częściej mawiał: „Pan Staniewski to pewnie zostanie u nas na uczelni, jeśli zrezygnuje z tych teatralnych psot”.
Skąd pomysł na Gardzienice, które przyniosły Panu i teatrowi światową sławę? Skąd pomysł na wyprawy artystyczno-badawcze?
Z przekleństwa – „obyś nie zaznał spokoju…”. Pomysł na wyprawy to echo idei włóczęgowsko-sowizdrzalskiej. Włóczęgostwo i sowizdrzalstwo w szlachetnym tego słowa znaczeniu było domeną antyku i średniowiecza. Jacques Le Goff w Kulturze średniowiecznej Europy opisuje, jak wędrowanie stawało się samokształcącą i poznawczą instytucją. Pielgrzymka do miejsc świętych była instytucją gromadzącą różne formacje społeczne. Na jakiś czas stawała się odrębną wspólnotą. Jej cechą była ludyczność. A ludyczność to teatr. W takim kontekście odbieram też wędrówki świętego Franciszka.
Jak to?
W czasach mojej młodości Franciszek był w kulturze ikoną tego, co postępowe, rewolucyjne. Nosił miano, wśród wielu innych, kuglarza bożego. Wymyślił szopkę bożonarodzeniową i jasełka. Odczyniał całym ciałem swoje apostrofy, pieśni do Stwórcy, do Miłości, do Brata Słońce, do Księżyca, Gwiazd, Ognia, Wody, Zwierząt, Roślin i Ziemi. Jego Pieśń Słoneczna jest niezrównana. Był artystą doskonałym.
Pielgrzymowałem do Asyżu, do Eremo delle Carceri, miejsca jego odosobnienia, do San Damiano. Włóczyłem się nocami po szlakach, którymi wędrował Franciszek, żeby patrzeć na te same gwiazdy, medytowałem i spałem w grocie jego odosobnienia, którą wskazali drwale, bo jest też inna, oficjalna, dla turystów.
Inspiracją byli oczywiście romantycy i preromantycy, Zorian Dołęga-Chodakowski, o którym wspaniale opowiadał na Jagiellonce doktor Julian Maślanka.
Wracając do wsi Gardzienice: typował Pan różne lokalizacje dla swojego teatru?
Tak. Jeździłem i chodziłem wzdłuż Bugu, w górę i w dół, z wojskowym, parcianym plecakiem. Los zetknął mnie ze świętej pamięci Franciszkiem Piątkowskim, w Białymstoku, dokąd wyemigrował z Lublina. Był członkiem zespołu redakcyjnego kwartalnika „Kontrasty”, a później dyrektorem białostockiego Wydziału Kultury.
Franek Piątkowski, mój mistrz, także przyjaciel, który wówczas uratował i doprowadził do odnowienia synagogę w Tykocinie. Często opowiadał mi o Włodzimierzu Staniewskim i o wędrówkach…
W czasopiśmie „Odra” ukazały się pierwsze odcinki książki Włodzimierza Pawluczuka Wierszalin. Raport o końcu świata. Mnie to mocno wzięło, cała ta historia o proroku Ilji, w której dramaturgia teatralna przenika się z dramaturgią życia i z dużą dawką religijnej ingrediencji. Wybuchowa mikstura.
Ingrediencją religijną?
Tak, uważam, że teatr musi mieć w sobie ingrediencję religijną, metafizyczną perspektywę. Bez niej zostaje tylko dziwowisko.
Jakbym słyszał profesor Irenę Sławińską, która pisała o tym w swojej Antropologii teatru.
No właśnie. Pojechałem do Pawluczuka, do Białegostoku, poznać go. Jego żona, pani Lusia, opowiadała o czarownicy z podbiałostockiej wsi, wypiliśmy parę litrów nalewek, a u końca nocy obeszliśmy Białystok dookoła. Bardzo sobie przypadliśmy do gustu. Włodek powiedział: „Mamy tu takiego człowieka, nazywa się Franciszek Piątkowski, został dyrektorem Wydziału Kultury, ale to bardzo porządny człowiek. Niech założy ci teatr”.
Franciszek do pomysłu się zapalił, wskazał miejscowość Wasilków pod Białymstokiem: „Coś mamy, rodzaj skansenu, tutaj pana zainstalujemy, stąd ma pan do źródeł ludowości blisko”. Ale Pawluczuk zabrał mnie do Wierszalina, pod cerkiewkę, od dawna nieczynną. Podumaliśmy na przyległym, opuszczonym cmentarzyku i wykombinowaliśmy, że załatwimy u władz przemianę cerkwi na teatr, który nazywał się będzie „Nowe Jeruzalem”, tak jak u proroka Ilji. Z Wasilkowa i Wierszalina nic nie wyszło. Działo się to na długo przed powstaniem Teatru „Wierszalin”.
Co dalej?
Trafiłem do Lublina. Spotkałem panią Ireną Szych, wielką księżną kultury lubelskiej. Pałac w Gardzienicach, zamieniony na Uniwersytet Ludowy, i pan Henryk Sienkiewicz, ówczesny dyrektor – to jej podpowiedź. Miejsce miało swoją teatralną historię – przed wojną odbywały się tu kursy z aktorami lubelskiego Teatru Miejskiego. Mogli wpadać: Modrzejewska, Osterwa, Solski, a po wojnie były tu letnie warsztaty teatralne pani Aliny Stanowskiej, znanej lalkarki, a także liczne plenery malarskie. Wszystkich łączyło Towarzystwo Kultury Teatralnej.
Zostałem dowieziony tam z Lublina skuterem marki Komar. Przewróciliśmy się pod sklepem, w łasze piachu, ku rechotliwej uciesze miejscowych piwoszy, którzy wyglądali jak Kozacy z obrazu Riepina, piszący list do cara. Poczułem, że jestem w sercu teatralnego świata, świata z krwi i z kości.
Pan Henryk Sienkiewicz oddał mi do dyspozycji pałacową przybudówkę, lamus o wymiarze 5 na 7 m, który onegdaj miał być kaplicą ariańską. Kaplicę szybko podremontowaliśmy. Potem działy się rzeczy straszne.
Straszne rzeczy?
Ciągłe ataki, brutalne wyrzucanie, spalenia… i ta ostatnia akcja pod hasłem „zaorania Gardzienic”.
Udało się Gardzienice obronić?
Nie wiem. Proszę sobie wyobrazić, że jest jakaś jaczejka (daw. podstawowa komórka partii komunistycznej w ZSRR), jakieś biurko, na które spływają zbierane informacje na pana temat i skąd idą na pana nagonki – to co by Pan myślał?
Rozmawiamy na początku 2023 roku. Za Panem jest czterdzieści pięć lat teatru, wspaniałych spektakli rozpoznawalnych na całym świecie, odnowione budynki zespołu pałacowo-parkowego. Skąd w tym wszystkim japoński ogród?
Bardzo skromny ten ogród, śladowy. Związany z nauczycielem duchowym.
Kto jest tym nauczycielem?
Tangen Harada, mistrz zen, czczony na całym świecie, święty mąż. Nawiedził Gardzienice w czerwcu 2008 roku i była to bodaj jego jedyna podróż do Europy. Nadał naszemu miejscu nazwę Wielki Świetlisty Ogród – Ko Myo En. Obok ceremonii w Gardzienicach odprawiliśmy w katedrze lubelskiej nabożeństwo z modlitwami o pokój, z udziałem arcybiskupa Józefa Życińskiego.
Cały wywiad w 34 numerze Krainy Bugu
Tekst: Waldemar Sulisz, zdjęcia: Małgorzata Sulisz