Wywiady

W drogę, nad Bug

Rozmowa z Atanasem Valkovem, polskim kompozytorem pochodzenia bułgarskiego, multinstrumentalistą i producentem muzycznym.

– Z żoną Jagodą nie potrafimy długo usiedzieć w jednym miejscu. Co jakiś czas potrzebujemy zmienić przysłowiową tapetę. Z lasu na wodę, z wody na góry, rozwijać się, bo podróże dają oddech. Pozwalają z innej perspektywy popatrzeć na siebie, na swoje życie, na swoje poczynania, bo łatwo się „zapędzić w tej branży. Jeśli wyruszysz w drogę, zawsze kogoś poznasz, usłyszysz nowy instrument, poczujesz zapachy i smaki.

Rocznik?

1982.

Miejsce urodzenia?

Burgas, Bułgaria. Moja mama jest Pol­ką, tata Bułgarem. Jestem chyba wakacyjną miłością.

Jak tata miał na imię?

Stojan, Stojan Valkov. Rodowity Bułgar z dziada pradziada, o cygańskich korzeniach. Zawsze był zafascynowany sztuką, malarstwem i rzeźbą. Oraz muzyką. Do tej pory gra na gitarze. Bardzo chciał przyjechać do Polski i tu studiować. Tak się stało, studiował na UMCS u prof. Sławomira Mieleszki, dyrektora Instytutu Wychowania Artystycznego UMCS, kierownika Zakładu Rzeźby. Z dzieciństwa pamiętam wyprawy do pracowni instytutu. Sztuki wizualne towarzyszyły mi od początku. Dziś ojciec mieszka w New Jersey w Ameryce.

Czego nauczył się Pan od ojca?

Na pewno samodyscypliny, pragnienia autorozwoju. Nasza relacja nie jest zbyt łatwa. Jest artystą, ja też, gdzieś tam ścieraliśmy się i ścieramy cały czas. Zostawił nas, choć zawsze starał się, mimo wszystko, sprostać zobowiązaniom i naszym oczekiwaniom.

A mama?

Cały czas opiekowała się mną i siostrą w bardzo trudnym czasie. Wzięła na barki nasze wychowanie, a nie byliśmy dobrze ułożonymi dziećmi. W Lublinie zamieszkaliśmy na osiedlu zbudowanym blisko Zalewu Zemborzyckiego – na wyciągnięcie ręki były dzikie łąki, woda, małe morze. Najpierw uczyłem się w szkole muzycznej na Plażowej, następnie w Szkole Muzycznej II stopnia im. Tadeusza Szeligowskiego. No cóż, byłem buntownikiem, lubiłem sobie powagarować, ale wagary zawsze były muzykowaniem. Zamiast pójść na zajęcia teoretyczne, zamykałem się w sali prób i ćwiczyłem na perkusji. Dziś widzę, że muzycznie najbardziej pierwotne rzeczy ukształtowały się w szkole podstawowej. Chodziło o to, żeby impuls z głowy i serca przeszedł nam przez palce.

Na pańskiej drodze pojawił się Zespół Pieśni i Tańca „Lublin”?

Grałem w Orkiestrze Młodzieżowej pod kierunkiem Henryka Kukawskiego, poznałem wspaniałych ludzi. Graliśmy klasykę, ale także regionalny repertuar lubelski, poznałem całe spektrum polskiej muzyki ludowej, która mnie bardzo zafascynowała. To było żywe, intrygujące. Muzyka ludowa stała się dla mnie trampoliną, odbiciem się w stronę muzyki jazzowej. Wpadłem w fascynację jazzem po uszy – wczesnym jazzem, bebopem, Charlie Parkerem, amerykańskim saksofonistą i kompozytorem jazzowym, swingiem. Folklor był moim pomostem do jazzu. Wspomnę też, że jeszcze przed moją przygodą z muzyką ludową nastąpiła fascynacja elektroniką. Należę do pokolenia wychowanego na MTV.

Bardzo bogate te korzenie muzyczne?

To były trzy światy: klasyka, elektronika i jazz, który wtedy wydawał mi się klasyką. Grałem wszędzie – w klubach, knajpach, na weselach i na pogrzebach. Dostałem się na Wydział Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach, ale życie wówczas było ciężkie, nie skończyłem tych studiów.

Ma Pan na koncie wiele intrygujących projektów muzycznych. Jak to się zaczęło?

Od siódmej edycji konkursu Berlinale Score Competition, gdzie zdobyłem główną nagrodę. Cały konkurs sponsorował koncern Volkswagen. Nigdy nie podkładałem muzyki pod obraz, pomyślałem, że spróbuję. Co mi szkodzi. Dostałem się do finału konkursu, każdy z trzech finalistów mógł nagrać z orkiestrą dwa utwory, następnie je zmiksować, a potem wyprodukować w studiu postprodukcyjnym. Jury, w którym był Max Richter, doceniło dwa moje utwory. To mi dało silnego kopa.

Zajmował się Pan też remiksami?

To jeszcze wcześniej. Zawsze fascynowała mnie produkcja muzyczna. Poznałem producenta muzycznego, didżeja, performera, M. Bambi Mukendi, który pochodził z Kongo, ale na stałe mieszkał we Francji. Miał pseudonim artystyczny Mathaus, pracował dla Madonny. Zaprosił mnie do współpracy. Pół roku mieszkałem w Lille we Francji, drugie pół roku kursowałem na linii Lublin–Lille. Dla młodego chłopaka to było niesamowite doświadczenie: świetnie wyposażone studio, mnóstwo analogowych syntetyzatorów… Tam trochę przeszkoliłem warsztat z Bambi Mukendi. On był zadowolony, bo miał świeżą krew, a ja czerpałem z jego doświadczenia. Wspólnie występowaliśmy, tworząc live act-y w klubach na kilka tysięcy osób. Po klasyce, folklorze, jazzie wszedłem w nowy świat. To był taki strzał, że mogłem się rozwijać.

A strzał z muzyką filmową?

Na początku nie było łatwo. Po Berlinale wydawało mi się, że pojadę do Los Angeles, że tam świat stoi przede mną otworem. Poznałem branżę, poznałem różne studia nagraniowe. Spotykałem się z ogromnym szacunkiem reżyserów, kiedy dowiadywali się, że jestem z Polski. Miałem ze sobą płyty demo, do których moja żona Jagódka pomogła mi zaprojektować okładkę, i rozdawałem je w każdym studiu. Kiedy wróciłem, miałem kilka propozycji muzyki do krótkich metraży od reżyserów, których poznałem podczas Berlinale. Ale w Polsce ciężko było się w branżę filmową wbić, kiedy nikt cię nie zna. Więc wiele projektów tworzyłem za darmo. W międzyczasie stworzyłem projekt Kaja Transoriental, zaczęliśmy nagrywać ze Zbyszkiem Wodeckim. Poznałem Jana Matuszyńskiego – razem stworzyliśmy kilka etiud szkolnych. Gdzieś ktoś się o mnie dowiadywał. To była długa droga. Cały czas jest. Z jednej strony musimy być kameleonem i odnajdywać się w różnych kategoriach muzycznych, z drugiej mamy swój warsztat, swój niepowtarzalny kod… W tym wszystkim bardzo ważne jest odnalezienie swojego stylu, a przecież po drodze można się zagubić. O to trzeba dbać.

Gdzie Pan wypatrzył Jagódkę?

Graliśmy koncert ze Skubasem w parku na Służewcu w Warszawie, przy rzece. Zawsze ta woda w moim życiu gdzieś płynie. Z daleka wypatrzyłem piękną dziewczynę. Mówię do Skubasa: zobacz, jaka fajna dziewczyna. W głębi duszy chciałem do niej podejść, zaprosić ją na spacer, nie zrobiłem tego. Wieczorem po koncercie pomyślałem sobie: ale jesteś frajer. Tydzień później zobaczyłem ją w klubie muzycznym „Powiększenie”. Rozmawiając, przetańczyliśmy całą noc. Od tamtego czasu jesteśmy razem. Tydzień później wyjechaliśmy do Bułgarii, na fali miłości do wody. Znów woda. Razem jesteśmy trzynaście lat. I jest coraz piękniej. To jest miłość mojego życia. A to się rzadko zdarza w dzisiejszych czasach.

Co jest najważniejsze w związku dwójki ludzi?

Najważniejsze jest prawdziwe zrozumienie tej drugiej strony, drugiego człowieka. Jego potrzeb, bolączek. Do tego dochodzi zwyczajna przyjaźń, którą się buduje latami.

Co to jest miłość?

Miłość siedzi obok. Miłość to Jagódka.

Rozmawiamy na tarasie waszego letniego domu na Polesiu, nad wodą, i ten dom też ma swoją historię?

Zaprojektował ten dom Stanisław Machnik, budowniczy kościołów MBKP, św. Urszuli Ledóchowskiej i św. Brata Alberta w Lublinie (oo. bernardyni), kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego w Rejowcu Fabrycznym, ołtarza papieskiego w Lublinie (1987). Projektował kościoły w całej Polsce. W latach osiemdziesiątych XX wieku postanowił zaprojektować i wybudować sobie dom letni. Poznaliśmy się z panem Stanisławem, chyba „podpasowaliśmy” sobie mentalnie, i on sprzedał nam ten dom. ­Pięknie zaprojektowany, z księżycem, który wschodzi w jednym okienku.

I tak wybitny kompozytor, podróżnik, właściciel Studia Las ma dom na Polesiu?

Takie koło się zatoczyło. Wyjechałem z Lublina w świat jako młody chłopak, ale w to Lubelskie nas ciągnie. Dobrze, że moja Jagoda te strony też pokochała.

Jesteśmy tu szczęśliwi, ale nie zapuszczamy korzeni, ciągnie nas do wędrownego, cygańskiego życia. Mamy to w genach, jakąś taką rzekę krwi, która potrzebuje nowych wyzwań, zmiany miejsc. Ale tu, w naszym domu na Polesiu, cały las i cała woda jest dla nas. A Poleski Park Narodowy to jest skarb.

Proszę opowiedzieć o Studiu Las.

Wymyśliłem sobie Las Atanas Studio. Kupiliśmy posiadłość ze starym domem, zaprojektowaliśmy go od nowa. Z przeprowadzki na przeprowadzkę mieliśmy coraz więcej busów sprzętu i trzeba było gdzieś ten cały majdan przechowywać. Wyszło na to, że w nowym miejscu wylądowały cztery ciężarówki pianin, fortepianów, fisharmonii. Wiedzieliśmy, że musimy zbudować dom, w którym będziemy dobrze się czuli. Blisko Warszawy, jesteśmy na wylocie na Lubelskie. Zawsze wiedzieliśmy, że będzie to studio, w którym będziemy tworzyć wspólnie, realizować projekty komercyjne i artystyczne. Studio jest przeszklone, z widokiem na las. Kładłem bardzo duży nacisk na brzmienie, na przetworniki, na jakość, na prawdziwy high-end. Jeśli chodzi o dźwięk, udało nam się osiągnąć światowy poziom.

Tekst: Waldemar Sulisz, zdjęcia Małgorzata Sulisz

Cały wywiad w 33 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów