Wywiady

Malarstwem obłaskawiam los

— Każdy z nas jest osobnym światem i tak naprawdę poprzez sztukę uświadamiam sobie, jak bardzo jestem samotny i różny od innych ludzi, nawet jeśli mieszkam z nimi pod jednym dachem — wyznaje prof. Stanisław Baj, który w rodzinnej wsi Dołhobrody nad Bugiem każdego dnia poszukuje dróg do własnej twórczości. — Czasem jest to prawdziwa mordęga — przyznaje artysta. — Wędrówka pod prąd, ale tylko wtedy ta droga ma sens, jeśli boli i uwiera. 

Czy Stanisław Baj jako malarz istniałby bez Dołhobrodów?

A czemu nie? Czy te portrety, które widzisz, to ludzie z Dołhobrodów?

Tak.

No ale skąd wiesz? Przecież nie są podpisane.

No tak, ale ja wiem, że oni stamtąd pochodzą.

Przepraszam, że odpowiedziałem trochę prowokacyjnie, ale prawda jest taka, że gdybyś wcześniej nie zetknął się z moją twórczością, to wcale nie byłoby to takie oczywiste. Spójrz na tamten portret, to kobieta z Grecji, a obok z Ameryki Południowej, jak zatem widać, i bez dołhobrodowian potrafię coś stworzyć.

Nic nie szkodzi. Chciałem, żeby nam Pan trochę o Dołhobrodach opowiedział, więc to bardzo dobry początek. Zanim pojawiło się malarstwo, było przecież coś innego…

Akurat w moim przypadku malowanie i rysowanie, bo dla mnie to jest to samo, istniało od zawsze. Jeśli nie na zewnątrz, uobecniane podczas różnych zajęć gospodarskich, to w mojej głowie. Nie wiem właściwie dlaczego, to chyba rodzaj obsesji, aczkolwiek nie naznaczała ona mojego codziennego życia.

Skąd się wzięła ta obsesja?

Chyba urodziła się razem ze mną. Od zawsze chciałem malować, nic innego nie przychodziło mi do głowy. Oczywiście, kiedy moi koledzy szli na ryby czy pograć w piłkę, to im towarzyszyłem, ale to malowanie sprawiało mi zdecydowanie najwięcej radości. Budziło we mnie ciekawość i powodowało pewien rodzaj dziwnego niedowierzania, że coś mi jednak wychodzi, że coś powołuję do życia – ludzi, drzewa, kwiaty. Uczucie tworzenia było wspaniałe.

Czy zatem, wbrew przeciwnościom losu, dużo czasu w dzieciństwie poświęcał Pan na malowanie?

Nie miałem takiego luksusu realizowania swoich pasji, jaki teraz mają dzieci. To były inne czasy. Po powrocie ze szkoły musiałem iść w pole i pomagać rodzicom. Czas na malowanie miałem tylko wieczorami i w niedzielę.

Czy coś się zachowało z Pańskich prac z młodości?

Rysunki ze szkoły podstawowej, takie bardzo zwyczajne, jakie malowały wszystkie dzieci. Moja mama gromadziła je w specjalnej teczce.

Jak wyglądał Pana rodzinny dom?

Bywało w nim różnie. Czasami bardzo ciężko, bo – co tu ukrywać – skromnie, jak to na wsiach w latach 60. Było gospodarstwo, mieliśmy co jeść, bo rodzice hodowali zwierzęta, ale gospodarczo-polityczna sytuacja w kraju powodowała, że ludzie zobligowani byli do pomagania innym.

Bez wątpienia w moim domu na pierwszym miejscu był etos pracy, który zresztą został mi do dzisiaj. Nie chodziło w nim o bezrefleksyjne wykonywanie swoich obowiązków, ale o żmudny trud, który każdy człowiek musiał w to włożyć.

Czy ten etos wiązał się z powtarzalnością?

Na wsi powtarzalność od zawsze zawarta była w etosie pracy, to było nierozłączne ze względu na pory roku, które nawet co do dnia czy godziny determinowały pewne czynności, jak na przykład sianie zboża. Oczywiście szła za tym ogromna wiedza na temat różnego rodzaju zjawisk przyrodniczych, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dzisiaj nieliczni mają tę wiedzę albo można znaleźć ją w kalendarzu rolników, który zresztą kupuję co rok.

Etos pracy miał również dodatkowe elementy, chociażby pokorę wobec natury, która pomagała „ustawiać” sprawy duchowe. Człowiek musiał ponazywać różne zjawiska, siły nadprzyrodzone. To tworzyło całość, łączyło praktyczność z metafizyką.

Taką wiedzę przekazali Panu rodzice?

Rodzice i inni dorośli, z którymi spotykałem się na co dzień. Chwilę temu pytałeś, jaki był mój dom. Otóż niewątpliwie był on jedyny w swoim rodzaju w okolicy, bo otwarty dla wszystkich. Odbywały się w nim tak zwane wieczorki, które polegały na tym, że przychodzili do nas sąsiedzi, siadali przy tym samym stole, przy którym my teraz siedzimy i po prostu rozmawiali. Te spotkania były bardzo interesujące. Niektórzy, jak na przykład mąż mojej ciotki, prowokowali małymi odstępstwami wobec przyzwyczajeń całej wioski, a – jak wiadomo – pod tym względem była ona niewzruszona, a sprzeciw jest w niej zwykle piętnowany. Inni przychodzili, żeby dowiedzieć się czegoś od tych bardziej wyedukowanych. Byli też i tacy, którzy poprzez opowieści próbowali się „ustanowić” – mogli opowiadać banały, ale robili to w zabawny sposób, czym podnosili swój statut w społeczności. Pamiętam, że przychodził ktoś, kto opowiadał o swoich wynalazkach, a wszyscy się z niego śmiali – żeby na przykład nie wyrzucać obornika, zrobił siatki, o które kaleczyły się świnie. Byli też i tacy, którzy nic nie mówili, tylko słuchali, przytakiwali i to wystarczyło.

Te spotkania były rodzajem rozrywki?

Też, ale przede wszystkim szkoły życia. Ludzie w tamtych czasach nie mieli czego czytać, więc wszystko sobie opowiadali. Opowieść była fundamentem istnienia całej kultury chłopskiej. Może trudno w to uwierzyć, ale są ludzie, których znam tylko z opowieści.

Czy kogoś z sąsiadów szczególnie Pan zapamiętał?

Tych, których portrety tutaj widzisz. Doskonale pamiętam nieżyjącego już Antoniego Dejnekę. To ojciec jedenaściorga dzieci, w domu którego się nie przelewało. Był bardzo mądrym człowiekiem, bo miał refleksję na temat świata i życia. Życzliwie wspominam Antoniego Marciochę, zwanego Górzyńskim, który często uczestniczył w naszych wieczorkach, opowiadając śpiewem niezwykłe historie. Powiedzieć, że był genialnym muzykiem samoukiem, to za mało. Wędrowny poeta życia, piewca stworzenia, artysta słowa, muzyki i tańca…

Czy można powiedzieć, że dorastanie wśród tych wszystkich opowieści w jakiś sposób ukształtowało Pana jako człowieka i artystę?

Zdecydowanie tak – to dla mnie najważniejsza książka w życiu. Dopóki nie poszedłem do liceum plastycznego w Zamościu, stanowiły one moją pierwotną wiedzę, i dopiero teraz uświadamiam sobie, jak ważna ona była. To ciągle ma przełożenie na moje codzienne funkcjonowanie. Czasem robię coś automatycznie, a za chwilę pojawia się refleksja, że przecież dowiedziałem się tego w moim rodzinnym domu.

W ogóle dorastanie na wsi w tamtych czasach było niezwykłym doświadczeniem. Stanowiła ona bowiem taki dziwny twór, w którym niby każdy żył na własny rachunek, ale w momencie zagrożenia z zewnątrz ludzie jednoczyli się w nieprawdopodobny ­sposób.

Dziś już po tamtej wspólnocie nie ma śladu?

Raczej nie, czasy się zmieniły. Jako pozostałość dawnej wsi przychodzi mi do głowy jedynie język chachłacki, który właściwie już prawie umarł, ale który jest jeszcze używany przez nieliczne starsze osoby.

No właśnie, ale zdaje się, że pracuje Pan nad słownikiem tego języka.

Pracuję, i nie mogę go skończyć, bo wciąż przybywa nowych materiałów. Teraz akurat czekam na rysunki, które tworzy dla mnie znajomy stolarz i które chcę dołączyć do tego słownika. Język był bardzo ważny dla tutejszej społeczności – ustanawiał jej wyjątkowy charakter.

Czym jest dla Pana sztuka?

To wbrew pozorom bardzo trudne pytanie. Ogólnie rzecz ujmując, to nie tylko wizualny środek, który ubogaca świat i jego doznawanie przez człowieka. To też element porozumiewania się, czasami nawet bez słów. Rodzaj komunikatu, który działa na wyobraźnię. To wydobyty na zewnątrz wyraz ludzkich myśli i emocji. Dla mnie osobiście sztuka to coś, przy czym się zatrzymuję, co przeżywam, przez co czuję się bardziej wzniosły, dzięki czemu mam refleksję na temat świata i siebie samego.

Czy wyobraża Pan sobie świat bez sztuki? Nie mam tu na myśli Pana jako malarza Stanisława Baja, ale jako człowieka.

Teoretycznie wyobrazić sobie można wszystko, tyle że byłyby to myśli bez pokrycia, skoro odnosiłyby się do czegoś, co jest od zawsze. Osobiście nie wyobrażam sobie życia bez sztuki, bo jest ona jakby sercem duchowości życia człowieka. Ona ma oczywiście swój fizyczny wyraz, ale powód jego wytworzenia to najgłębsza, najbardziej wolna i najbardziej osadzona w człowieku część duchowości.

Czy w takim razie wszystko może być sztuką?

W moim odczuciu nie. Owszem, sztuka to obszar otwarty, ale nie na tyle, aby móc powiedzieć, że wszystko może nią być. Sztuka to coś, co odróżnia jedne rzeczy od drugich i nadaje im głębszy sens, który wynika przede wszystkim z przeżywania świata.

A jaki stosunek do sztuki mieli dawni chłopi? Czy uprawiali oni sztukę dla sztuki?

Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Być może było tak ze śpiewem, w jakimś stopniu z poezją czy z tańcem, ale wątpię, aby z takim nastawieniem tworzono obrazy. One zazwyczaj pełniły jakąś funkcję, głównie religijną. Były jakby obłaskawianiem własnego losu. I w tym kryje się sedno – wszystkie przedmioty, które wytwarzali chłopi, musiały być przede wszystkim funkcjonalne, potem dopiero piękne.

Jaki zatem stosunek ma Pan do swoich dzieł?

Dla mnie zawsze ważne było, aby wszystko, co tworzę, miało ładunek prawdy o tym, co widzę. Nie chodzi jednak o prawdę dosłowną, czyli odtworzenie czegoś, tylko o prawdę, która jest jednostkowa, niepowtarzalna, ale jednocześnie uniwersalna. Taka suma wszystkiego. Kiedy maluję postać, to chcę to zrobić jak najbardziej prawdziwie, żeby poprzez płótno czy papier ocalić coś, co jest w danym momencie w danej osobie. Która żyje i jest niezwykłym światłem. Każdy z nas jest osobnym światem i tak naprawdę poprzez sztukę uświadamiam sobie, jak bardzo jestem samotny i różny od innych ludzi, nawet jeśli mieszkam z nimi pod jednym dachem. W sztuce jest coś takiego, że w jej przeżywaniu każdy bierze udział sam. Oczywiście są krytycy, którzy na to naprowadzają, ale tak naprawdę w obcowaniu ze sztuką liczy się to przeżycie, które każdy widz ma w sobie. Tak samo jest z moim malowaniem, podczas niego uczę się samego siebie. W procesie tworzenia dowiaduję się o sobie najwięcej.

Od zawsze miał Pan tego świadomość czy przyszła ona wraz z czasem i doświadczeniem?

Tak naprawdę do końca jeszcze jej nie mam, bo cały czas jestem w procesie nauki. A czy on się kiedyś skończy? Nie wiem. Na pewno próbuję. Raz jest lepiej, raz gorzej. Nie mogę powiedzieć, że to, co namalowałem, jest doskonałym odzwierciedleniem tego, co chciałem stworzyć. Z każdym obrazem jestem być może bliżej celu, ale w dalszym ciągu nie jest to to, o co mi chodzi. To nie jest do końca kwestia zadowolenia, tylko osiągnięcia takiego stanu, że przy tworzeniu dowiedziałem się o sobie dużo, że te równolegle biegnące drogi w końcu się jakoś spotkały.

Rozmawiał: Daniel Parol, zdjęcia: Bartek Kosiński, Sylwia Garucka-Tarkowska

Cały wywiad w 30 jubileuszowym numerze Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów