Ludzie z klimatemWywiady

Spotkały mnie same cuda

— Ja żyję zgodnie z zasadą 3 M: Myślisz, mówisz, masz! To działa. Nie czuję swoich 78 lat ani tego, że dobiegam do jakiegoś kresu — przyznaje Urszula Dudziak, wybitna piosenkarka jazzowa i kompozytorka, od niedawna mieszkanka podsiedleckiej wsi Emilianówka w gminie Domanice.

Jak tam twoje zapasy?

Bardzo dobrze. Mamy dużo kartofli, dwie 50-litrowe beczki zakiszonej kapusty…

Sama kisiłaś?

Boguś kisił.

Pomagałaś mu? Stopami ugniatałaś w beczce?

Nie, stopami nie, bo ja nie wejdę tak wysoko! (śmiech) Zamówiliśmy beczki u miejscowego bednarza, jednego z ostatnich w tej okolicy, więc mamy prawdziwe, dębowe.

A dodajecie kminek do kapusty?

Bardzo lubimy i nie uznajemy innej kapusty niż z kminkiem.

Niełatwo tu do Was dojechać, bo drogi śliskie, ale jak już się dojedzie i usiądzie przy twoim stole, to się człowiek czuje, jak mały chłopiec w zaczarowanym domu. Ciepło od ognia w kominku, pachnie kawą i pomarańczą, na stole domowe ciasto, a za oknem biało po horyzont. Zastanawiam się, jakie Ty miałaś dzieciństwo?

Ludzie mają różne problemy związane z dzieciństwem, moje natomiast było cudowne! Wspominam je z rozrzewnieniem i refleksją – chociażby dlatego, że rodzice zgodnie żyli przez całe życie. Jak miałam cztery lata, zaczęłam grać na akordeonie.

To chyba za karę?!

Ale miło to wspominam (śmiech). Tatuś, jak wychodził do pracy, to całował mamę w rękę i w policzek. Przychodził i robił to samo. Nigdy się nie przezywali, nie obrażali. Nie znałam tzw. brzydkich słów, bo w domu nie używano żadnych przekleństw.

Gdzie dorastałaś?

Urodziłam się w Straconce, to jest Beskid Śląsko-Żywiecki, dziś część Bielska Białej. Nie pamiętam tego, ale tatuś opowiadał, że tam był straszny głód. Potem, tuż po wojnie, rzuciło nas do Napachania pod Poznaniem – a tam majątek, ogrody, truskawki, ziemniaki. Z takiego ubóstwa na pałace! I dwa lata temu wracałam z koncertu w Poznaniu i patrzę: Napachanie. Ja tam nigdy od dziecka nie byłam! Patrzę, że ten pałac jest na sprzedaż i że to nie pałac, nie willa, nie dworek, tylko zamczysko z czerwonej cegły. Pamiętam, że tam było z trzydzieści pokoi. Nie wiadomo było, gdzie się podziać.

I nie kupiłaś?

Nie, bo mam swój wymarzony dom, tutaj. Z Napachania zresztą tatuś musiał uciekać. Donieśli mu, że szuka go UB i trzeba było wiać do Czarnowic, potem do Gubina – stamtąd pamiętam najwięcej. Bardzo zazdrościłam starszemu o cztery lata bratu, że poszedł do szkoły. Przelazłam przez furtkę i uciekłam z domu, żeby go znaleźć. W końcu zapukałam do jakiejś klasy i powiedziałam, że też chcę chodzić do szkoły, jak mój brat. Pani posadziła mnie w pierwszej ławce, dała kartkę i kredki. Byłam strasznie dumna. Do dziś, jak nie mogę sobie przypomnieć, która to prawa, a która lewa ręka, to przypominam sobie tę klasę. I od razu wiem, bo prawa ręka to drzwi, a lewa to okno.

Dlaczego Was tak rzucało?

Tato był przedwojennym oficerem wojska, ale z wykształcenia agronomem. Po wojnie był wysyłany do pracy na ziemie odzyskane. A mama była krawcową. Miała dziewięcioro rodzeństwa, a rodzinę było stać tylko na wykształcenie jednej osoby. Padło na ciocię Renię, była najmłodsza. Mamę wysłali na naukę szycia, żeby miała zawód, ale mimo że mieszkaliśmy w poniemieckiej willi i niczego nam nie brakowało, mamusia miała kompleksy z powodu braku wykształcenia. Rodzice byli lokalną elitą. Przyjaźnili się z prezesem sądu, z sędzią, lekarzami i nauczycielami. W domu ciągle byli jacyś goście, toczyły się dyskusje, grała muzyka. Z Gubina przenieśli ojca do Nowej Soli, a potem do Zielonej Góry, gdzie mieszkaliśmy najdłużej.

W takiej tułaczce ciężko nie tylko zapuścić korzenie, ale nawet zakumplować się z innymi dziećmi.

Ale doskonale pamiętam mojego pierwszego chłopaka! Byłam w pierwszej klasie, kiedy się w nim zakochałam. To był Alek, kolega mojego starszego brata, Leszka. Napisałam do niego list: „Alek, ja cię bardzo kocham i chętnie bym wyszła za ciebie za mąż, ale się boję ciąży”. I spotkałam Alka z dziesięć lat temu, kiedy w Gubinie dostałam honorowe obywatelstwo! Przyszedł na to spotkanie.

Podtrzymałaś miłosne wyznanie?

Nie, ale powspominaliśmy dzieciństwo (śmiech).

To gdzie są twoje korzenie?

Odpowiem ci inaczej. Kiedyś chciałam zgłębić swój charakter, dowiedzieć się, dlaczego mam czasami różne fobie, czuję się niepewna, a przede wszystkim zbieram różne rzeczy, jakbym się bała, że zostanę bez niczego. I znajomy psycholog uświadomił mi, że to, co mi mama opowiadała, jak byłam dzieckiem, może być rysą na moim charakterze na całe życie. Mama opowiedziała mi np. o tym, jak w czasie wojny – mogłam mieć roczek – tatuś przyjechał na przepustkę do domu, do Straconki. I przyszli Ruscy z kałasznikowami i kazali ojcu, żeby przeprowadził ich przez zieloną granicę. A mama wiedziała, że jak już ich przeprowadzi, to potem go zastrzelą. Tak robili z przewodnikami. Mama uklękła na kolana i błagała tych żołnierzy, żeby ją też wzięli. Przekonywała ich, że też zna okolicę, bo była ze Straconki, a tatuś z Lipnika. Oni się zlitowali i pozwolili im razem pójść. Rodzice przeprowadzili ich więc wspólnie, a oni później kazali im uciekać i strzelali w powietrze. Tata mówił, że mama mu życie uratowała. A ja poniekąd byłam świadkiem tego wydarzenia, mama mi potem jeszcze o nim opowiadała i to we mnie zostało – jako trauma.

Teraz też tak masz?

Czasami, jak idę spać, przykryję się pierzynką i jest mi tak błogo, przychodzą mi nagle myśli o ludziach z Ausch­witz. Myślę o tym, że ja mam tak dobrze, żyję tak długo i nie było wojny, że tak mi się życie układa, a jednocześnie ciągle myślę o tych ludziach, którzy nie mieli tyle szczęścia.

W Zielonej Górze też byłaś szczęśliwa?

Tam mieszkaliśmy najdłużej, bo do mojej drugiej klasy, potem w trzeciej przenieśmy się do Nowej Soli. I kilka lat temu na turnieju tenisowym spotkałam faceta, a on mówi: „Słuchaj, ja chodziłem z tobą do trzeciej klasy. Byłem w tobie strasznie zakochany. Byłem jedynym chłopcem w całej klasie, któremu pozwoliłaś ciągnąć się za warkocze”. Opowiedział mi też, że była potańcówka, że poszedł do mojej nauczycielki zapytać, czy może z Urszulką zatańczyć. A nauczycielka: „Nie, nie możesz, bo Urszulka zaraz będzie grać na akordeonie”. I niestety nie zatańczył ze mną.

Jak przechodziłaś okres dojrzewania? Buntowałaś się?

Chyba nie – może to przez ten akordeon? Ale z drugiej strony opowiem ci coś. Dziesiąta klasa, tuż przed maturą. Miałyśmy kolegę, który zwierzył się jednej z koleżanek, że ma problem z erekcją. Postanowiłyśmy go z tego wyleczyć. Zabrałyśmy go na łąkę, kazałyśmy mu się położyć i tak go smyrałyśmy delikatnie. I oczywiście okazało się, że nie miał żadnych problemów. Ale najlepsze jest to, że ja go po 50 latach spotkałam!

Nie wierzę!

Przypomniałam mu o tym. Śmialiśmy się strasznie. To świetna historia, on twierdził, że to go ozdrowiło.

Nie spłonął rumieńcem?

Pięćdziesiąt lat temu spłonął, teraz już nie. To było wspaniałe spotkanie. Ale opowiem ci o innym chłopaku. W dziesiątej klasie. Jest potańcówka i wchodzi na salę chłopak. Nas, wszystkie dziewczyny, aż zmroziło. Miał granatowy płaszcz dwurzędowy, srebrne guziki, w czapce i przystojny, jak sam diabeł. I nie wiadomo, skąd się wziął. Zabłądził? I oczywiście się w nim zakochałam. A tatuś był w tym czasie ławnikiem w sądzie dla nieletnich. A ja chodziłam do niego na wagary, całowaliśmy się, owszem, ale nic więcej. On wyszedł do kuchni, a ja otworzyłam jakiś zeszyt, który leżał na biurku. To był jego pamiętnik. On wszedł i krzyknął: „Co ty czytasz?! Zostaw to, bo cię zabiję!”. Wystraszyłam się, on mnie uspokoił i opowiedział, że niesłusznie jest w poprawczaku, że wyszedł na urlop na dwa tygodnie i jeżeli ja napiszę list, jako jego matka, że jestem chora i potrzebuję opieki syna, to on może jeszcze tydzień–dwa zostanie na urlopie. Ja się zgodziłam, napisałam list elegancko. I pewnego dnia otwierają się drzwi do klasy i wchodzi dwóch milicjantów. Urszula Dudziak! Zabrali mnie i dali wezwanie do sądu dla nieletnich. Myślałam, że umrę ze strachu. Przyszłam do domu i bałam się komukolwiek powiedzieć. Poczekałam ze dwa dni, najgorsze w moim życiu, i tatuś wziął mnie na rozmowę. I kazał wszystko powiedzieć. Okazało się, że ten mój chłopak pisał do mnie listy, ale wszystkie było przechwytywane i czytane w poprawczaku, a on pisał: „Urszulko, dziękuję, że podrobiłaś pismo mojej matki” itd. I te listy trafiły do tatusia. Bardzo się tego wystraszyłam, ale sprawa ucichła, bo tatuś był tym ławnikiem i jakoś to załagodził.

Córunia tatunia?

Oczywiście. Nigdy później nie miałam problemów z policją. Dwa razy w życiu zapaliłam jointa. Pierwszy raz, jak przyjechaliśmy do Stanów z Urbaniakiem i Davem Liebmanem, który grał z Milesem Davisem i zaprosił nas do siebie. Było kilkanaście osób, jedzenie, wino i jointy. Michał był wtedy abstynentem, zresztą przez ten cały nasz pobyt w Stanach, 18–19 lat, on nic nie pił. I on nie chciał zapalić. Ja zapaliłam i strasznie to odchorowałam: miałam palpitacje serca, modliłam się, żeby mi to przeszło. I minęły 2–3 lata, gramy z naszym amerykańskim zespołem, sami czarni: Basil Fearrington grał na basie i zawsze przed koncertem palił jointy. I w Filadelfii siedzimy razem w garderobie, coś ćwiczy i pali. I pyta mnie: „Paliłaś kiedyś marihuanę?”. Ja mówię, że tak, kiedyś, ale bardzo źle wspominam, odchorowałam to. On mówi: „Miałaś zły towar. Spróbuj tego”. Ja mówię, że nie chcę, boję się. On mówi, że będzie rewelacja. I to był haszysz. Zaciągnęłam się, poczułam się świetnie, poszłam na scenę i trzymam mikrofon z tak dużej odległości, ale inaczej nie mogę, bo mam ogromny dziób pelikana, wyrósł mi w międzyczasie. Miałam zjawy, zwidy. A Urbaniak krzyczy: „Ula, bliżej mikrofon!”. Ja zdziwiona: „Nie mogę. Nie widzisz, co mi urosło?”. I to był ostatni raz, kiedy zapaliłam.

Zastanawiam się, jak ty z tej Zielonej Góry trafiłaś do Nowego Jorku.

Leszek, mój starszy brat, ustawiał mnie, bo byłam młodsza. Mówił, co mamy z Danusią, moją siostrą, robić, jak mamy się ubierać.

Był twoim pierwszym menadżerem?

Mówił: „O, o, brudna szyja!”. Mówiłam ci, że się kochałam w jego koledze. A on przy nim mówił: „Ula, wiesz kto to był Kopernik? Nie wiesz? Mówiłem, że to durna pała jest”. Ale któregoś dnia przyszedł i mówi: „Teraz już nie ma żadnej innej muzyki. Jest tylko jazz!”. Miałam 14–15 lat, Leszek zdawał maturę.

Gdzie on na ten jazz wpadł?

Od 1955 roku w Zielonej Górze, w środowisku szkolno-studenckim, już się jazzu słuchało. Były tzw. fajfy, czyli potańcówki. I Leszek powiedział, że teraz słuchamy jazzu. Mieliśmy radio i o godz. 22 słuchaliśmy Voice of America Jazz Hour from Washington DC, za mikrofonem Willis Conover.

Jak wyście łapali te fale?

Radio Wolna Europa i Conover bombardowali słuchaczy zza żelaznej kurtyny jazzem. Rosyjscy fani też słuchali. Jak na Jazz Jamboree rozmawialiśmy z Rosjanami, też znali tę audycję i jazzu uczyli się od Willisa Conovera, który później przyjechał do Polski i był na rękach noszony w podzięce za to.

Spodobał ci się ten jazz?

No jasne, zwłaszcza Ella Fitzgerald, bo ona tak (tu Ula śpiewa, jak Ella) improwizowała. Pomyślałam: Ja też tak chcę!

Grałaś wtedy jeszcze na akordeonie?

To już był obciach, grałam na fortepianie. Na akordeon mówiło się: cyja, ciąża, kaloryfer, a nawet wstyd. Rodzice mnie wspierali w tej muzycznej drodze, zresztą tatuś sam grał na gitarze, mama miała piękny głos, ale – niestety – nie miała słuchu, więc tatuś ją uciszał w kościele. Mówił: „Gołąbeczku, nie śpiewaj tak głośno”.

Rodzicom też się jazz spodobał?

Oni chyba nawet nie wiedzieli, że słuchamy. A my z Leszkiem zwariowaliśmy. Codziennie wieczorem uszy przyspawane do radioodbiornika. Conover miał taki piękny niski głos, seksowny. W tym czasie nawet nie myślałam, że do Warszawy pojadę, co dopiero za granicę. Przecież to niemożliwe. Jaka zagranica? I mija 15 lat, a ja siedzę u Willisa Conovera z Michałem (Urbaniakiem) w Nowym Jorku. Jego żona Shirley przygotowuje obiad, a on mi pokazuje płytę, którą nagrałam z Adamem Makowiczem Darkness and Newborn Light. I mówi: „Słuchaj, jutro gram twoją płytę w mojej audycji”. Wyobrażasz sobie?

Nie, muszę powiedzieć, że to jest niewyobrażalne!

Postaram się opowiedzieć w skrócie, bo to długa historia. Byłam w dziesiątej klasie. Do Zielonej Góry przyjechał Krzysztof Komeda z Teatrzykiem Tingel-Tangel. W zespole był Stasiu Młynarczyk, Krysia Sienkiewicz, Sława Przybylska i Krzyś ze swoim triem akompaniował. Idą po swoim występie do restauracji Piastowskiej, i tam jest balanga. Gra miejscowy zespół jazzowy, i pianista podchodzi do Krzysia i mówi: „Panie Krzysztofie, mamy tu taką młodą, zdolną dziewczynę”. A ja w tym czasie już śpiewałam, nawet brałam udział w konkursach piosenkarskich. Na 35 tysięcy uczestników zajęłam trzecie miejsce. Dostałam sześciocalowego neptuna – to był pierwszy telewizor na naszej ulicy. No i Krzysztof co miał odpowiedzieć? No, dobra, to dajcie ją tutaj, niech śpiewa. I później mi Zosia Komedowa opowiedziała, że on był bardzo niezadowolony, bo miał straszliwego kaca. Brat przyleciał do mnie do szkoły i krzyczy: „Ulka, Komeda chce cię przesłuchać!”. Uciekłam ze szkoły, poszłam do Piastowskiej, oczywiście nogi z galarety.

I co zaśpiewałaś?

Dwa standardy: Goodie Goodie i Foggy Day. Nie znałam angielskiego, śpiewałam fonetycznie: Aj liwi si, newer egejn, hołs hił ajem helow bigin ływz ju… Myślałam że ­again to jest takie amerykańskie męskie imię. I śpiewałam: Again, dzisiaj odchodzę od ciebie, niech gwiazdy lśniące na niebie, prowadzą nas bez słów. ­Again, tak dzisiaj chce przeznaczenie… Myślałam sobie, że jak będę miała synka, to nazwę go Again.

rozmawiał: Igor Nazaruk

Cały artykuł w 32 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów