— Dopóki płyniesz, żyjesz. Dopóki coś się wydarza, dopóki jest czas i miejsce przejściowe. Musisz być świadomy, że to wszystko płynie, że etapy przechodzą w kolejne etapy, że będzie ciężko, jeśli jest lekko — mówi Marek Dyjak, kompozytor i piosenkarz mieszkający nad Bugiem.
Pamiętasz swoją pierwszą rzekę?
W zasadzie Bug byłby jedną z pierwszych rzek w moim życiu. Jako dziewięcioletni chłopiec pojechałem tam na obóz wędkarski, w Starosielu koło Dubienki. Dwa tygodnie na rybach – było fajnie. Wolę rzekę niż jezioro, bo rzeka się dzieje cały czas. Trzeba czytać wodę, rozumieć ją trochę. Może to jest atawistyczne, ale dla mnie życie pod mostem – czyli dachem nad rzeką – jest magiczne. Dużo czasu przesiedziałem pod mostami.
Z wędką?
Przeważnie.
O co chodzi z tymi rybami – wydaje się, że Ty żyjesz wyłącznie łowieniem ryb i muzyką.
Sam nie wiem, o co chodzi. To jakaś metafizyka. Ludzi w różnych zawodach, w różnym wieku dotyka. Skomplikowane.
Kumplujesz się z innymi rybakami?
Tak! Gada się oczywiście o rybach i jest z górki. Czy biorą, czy nie. Ogólnie się narzeka najczęściej.
Na co?
Że nie biorą ryby, że źle jest na świecie. Na życie ogólnie.
A zjadasz te ryby?
Jadłem, ale dziś wypuszczam zazwyczaj. Umiem je wypatroszyć, ale zadanie śmierci to jest problem, jak nie ma uzasadnienia. A nie ma uzasadnienia dla mordowania jakiejś ryby, która żyje i ma swoje sprawy w rzece. Więc większość ryb wypuszczam. Zostawiam te największe, jak chcę się popisać. Pierwszego szczupaka złowiłem w rzece Borowinie na Roztoczu. Miałem z siedem lat. Jeździłem tam do mojego dziadka Franka, bo było dobre powietrze, a ja od dziecka chorowałem na astmę. Franek, ojciec mojego ojca, to był romantyk, dżentelmen, czesał się na brylantynę, nosił koszule.
Mówi się, że większość rzeczy dziedziczymy po dziadkach, nie po rodzicach.
Tak. Ja mam wszystko po jednym i po drugim. Najgorsze cechy. Jestem romantykiem jak Franek, ale bezlitosny jestem, jeśli chodzi o sprawy między mężczyznami – jak Gienek, ojciec mojej mamy. Gienek był Żydem, który wykonywał wyroki na Żydach-komunistach. Mieszkał w domu z widokiem na Majdanek. Przy bocznej ulicy, która kiedyś była częścią obozu. Urodził się 18 kwietnia – tak, jak ja. I był taki, jak ja.
Czyli jaki?
Potrafię być zły. Ktoś coś powie, i leci na niego armata. Już się nie biję, ale potrafię skrzywdzić człowieka. Z drugiej strony jestem ciągle dzieckiem, jak Franek. I to jest konflikt. Geny się kłócą. Jak nie ma harmonii między tymi światami, to jest ból.
Co na ten ból pomaga?
Ja sobie wymyśliłem, że będę śpiewał. Muzyka jest jak zakon. Szukam w nim ludzi sobie podobnych. I na scenie, i wśród tych, którzy przyjdą posłuchać. Jakiejś podobnej wrażliwości. Moje śpiewanie jest specyficzne i specyficzni ludzie go słuchają.
A wkurza Cię, jak Cię porównują do Toma Waitsa?
Waits jest neurotyczny, a ja mięsny. Ja jestem jak pies, mam swoją sierść, skórę. A Waits to jest chirurg, neurochirurg.
Ale takiej barwy nie da się wyuczyć?
Barwa to jest osobna historia, to jest zapis choroby. Tego, co się dzieje w gardle. Ja mam obturacyjną chorobę płuc i parę innych.
Powiedziałeś kiedyś, że „przez całe życie muzyka wiła się jak rzeka”. Czy rzeka ma jakąś muzykę?
No pewnie. Rytm. Ma wszystkie cechy muzyczne. I ma też cechy kobiece – barwę, nieokiełznanie. Zmienia się, czaruje cię ta rzeka. Jesteś oczarowany.
A zabierałeś dziewczyny na randki nad rzekę?
Na ryby nie, ale nad rzekę owszem. Ale na takich randkach nad rzeką ja jestem skupiony za bardzo na rzece. Bardziej rzeka niż dziewczyna. A nie spotkałem jeszcze kobiety, która zainteresowana byłaby rzeką pod tym kątem, co ja. Normalny człowiek patrzy i widzi: tu drzewo, tu trzcina. A ja widzę: „O, tam może postawiłbym wędkę, a może tu”. Każdy w swoim języku.
A rzeka jest czymś stałym czy zmiennym?
Rzeka to jest los – jak fado. To, co się dzieje. Możesz stać nieruchomo, możesz się poruszać, ale ten los i tak płynie. Rzeka też dzieli świat na ten i tamten, na drugim brzegu.
Jak mieszkałem w Warszawie na Pradze, to jak jeździłem do Centrum, dwa przystanki przez most, to mówiłem, że jadę na aryjską stronę.
Warszawa rzeczywiście pokazuje, jak rzeka może podzielić miasto. Tam też chodziłeś na ryby?
W Warszawie, jak mieszkałem, to pod Mostem Śląsko-Dąbrowskim można mnie było tylko spotkać – albo na koncercie, albo tam. Zdarzało się, że na wywiady ludzie tam zjeżdżali.
A jak Ci się żyje w Chełmie?
Chełm traktuje mnie dobrze. Co druga osoba mówi mi „dzień dobry”, choć pewnie nie wszyscy wiedzą, kim jestem. Ubieram się na czarno, to raz mnie dzieci nazywają księdzem, raz kominiarzem. Marynarek mam takich samych ze czterdzieści. Już takich nie szyją, więc na taniej odzieży kupuję, a buty ściągam z Australii, zawsze takie same. To są buty australijskich policjantów-rangerów. To jedyny but, jaki noszę: lato, zima, wiosna.
Taki uniform?
Tak, mundur.
Przywieźliśmy dla Ciebie słój ogórków, ale jak Cię zobaczyliśmy w marynarce, to się wstydziliśmy przynieść.
No co wy! Chętnie.
Twój rodzinny Świdnik jest bardzo blisko Chełma – czujesz, że tu jest gniazdo rodzinne?
Coś takiego, tak. Rodzice leżą na cmentarzu przy trasie z Lublina do Chełma. I chyba ja tam będę leżał. Nie mam wykupionego miejsca, ale nie będę długo żył. Wiem o tym. I tak to życie wycisnąłem, ile się dało.
Raz nawet umarłeś…
Chciałem, ale mi się nie udało.
Uratowali mnie, choć lekarz z karetki, która po mnie przyjechała, podobno stwierdził zgon. Ale w karetce się ocknąłem. To było dwanaście lat temu.
Mam brata po tamtej stronie i on jest chyba moim aniołem stróżem. Mój starszy brat nie żyje i czasem wydaje mi się, że ta lepsza część mnie to on, a ta gorsza to ja. On mnie uchronił od wielu rzeczy, tych najstraszniejszych.
Od dziesięciu lat nie pijesz – w tym też Ci pomaga?
I on, i cała zgraja bardzo dobrych ludzi, dzięki którym dzisiaj siedzimy tu i rozmawiamy. To nie była jedna osoba czy pięć. Dużo więcej. Dostałem kredyt zaufania. Chyba tylko dlatego nie piję. To byłaby zdrada wobec tych, którzy nie przestają we mnie wierzyć. Oddawałem przez dziesięć lat długi za picie i za bycie tym, kim byłem. Wszelkie możliwe długi. Zdrowotne, finansowe, zobowiązania – temu za flaszkę wisiałem, temu za coś. Dużo upokorzeń, dużo koszmaru, kompletnego koszmaru. A dzisiaj jest inaczej. Co nie znaczy, że nie mam ochoty się napić.
Po tylu latach?
Ja w gorzale zdobyłem maksimum punktów, co powoduje, że już nie ma odwrotu. Każdego dnia do końca życia będzie mi się chciało wódy. To jest głód komórkowy. Jak heroina. Ale wódka jest gorsza od heroiny. Albo bardzo podobna. Biorę kilka różnych tabletek, żeby to jakoś wytrzymać. Brakuje mi tego rytuału związanego z piciem. Krwawa pięść i „w Polskę idziemy, drodzy Panowie”. Dlatego zapraszam czasem kumpli, żeby się u mnie napili.
I co wtedy?
Jak się upijają, to ich wypraszam. Ale mam gaz zawsze w domu. Whisky, wódę, wina.
I to nie kusi?
Ja sobie picie odpuściłem. Trzeba sobie całkowicie to odpuścić, bo inaczej się nie da. Ale organizm i tak się domaga, pojawia się głód. Głód wywołuje myśl, i nagle zaczynasz wątpić. Czujesz tę beznadzieję. Ale wiem, że gdybym napił się dzisiaj, poczułbym taką beznadzieję, że bym się zabił. To jak skok z wysokiego piętra. Lot i upadek.
Rozmawiali: Magdalena Felis, Igor Nazaruk, zdjęcia: Bartek Kosiński
Cały wywiad w numerze 27 “Krainy Bugu”