„Niekiedy nie wystarczy tylko wiedzieć i odczuwać, karmić się widokiem, cudzymi obrazami i opisami (…). Czasem trzeba dotknąć swojej ziemi tak, aby czerpać z niej siłę. Józef Chełmoński, jeden z największych europejskich pejzażystów, kładł się wśród zagonów, aby posłuchać tego, co mówi mu ziemia”.
Te słowa Lechosława Herza, jednego z bohaterów Twojej debiutanckiej książki Hajstry. Krajobraz bocznych dróg, to opowieść o pierwotnym kontakcie z naturą. Doświadczasz takich stanów? Czy Adam Robiński kładzie się na ziemi, by posłuchać jej głosu?
Jeśli nie potraktujemy tego jako metafory, tylko dosłownie, w kategoriach jakiegoś powrotu do matecznika, z którym wiążą cię na całe życie niewidzialne nitki, to miałbym z tym spory problem. Moim matecznikiem nie jest ziemia, lecz warszawski beton. Wychowałem się na dużym osiedlu, między blokami, więc w moim przypadku w tej ucieczce w przyrodę chodzi o ucieczkę z miasta – od hałasu, tłoku, pędu, od tego wszystkiego, co jest dla mnie, dla warszawiaka, naturalnym, choć trochę nieludzkim środowiskiem.
Ale, jasne, lubię poczuć gołą ziemię pod stopami, połazić boso po trawie. Konkretnie się pobrudzić. Albo usiąść nad rzeką, rzeczułką czy nawet strumieniem i na dłuższą chwilę utopić weń nogi. Nie muszę mieć wtedy żadnej osobistej relacji z tym miejscem, mogę widzieć je pierwszy raz w życiu, ale od razu poczuję więź z jego składowymi. Z pejzażem i z tymi, którzy kiedyś byli jego częścią.
Jesteś miejski, warszawski, skąd zatem w Tobie ta potrzeba zaglądania za zdezelowane płoty, myszkowania w chaszczach na poboczach dróg?
Nie miałem nigdy rodziny na wsi. Owszem, spędzałem na prowincji jakieś wakacje, ale nigdy nie było to miejsce stałego powrotu. Ja nawet nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w dorosłym życiu wyjechałem z Warszawy na dłużej niż miesiąc. Po prostu w pewnym momencie życia poczułem potrzebę nazywania tego, co mnie otacza. Garnąłem się do wiedzy. Jestem dziennikarzem, funkcjonuję w tym zawodzie dzięki ciekawości świata. Z wiedzą dotyczącą przyrody jest trochę tak, że jak już jej trochę liźniesz, wyjdziesz poza te ochłapy, które zostały ci w głowie ze szkoły, to ona zaczyna samoistnie rosnąć. Po prostu sam sobie zaczynasz zadawać różne pytania, sprawdzać fakty. Czytasz i się rozglądasz. Więc czytałem takiego Newerlego, a potem postanowiłem wydeptać w pejzażu własne ścieżki.
Co Ci daje takie wydeptywanie, szwendanie się po okolicy?
Ono jest dla mnie ucieczką. Śmieją się ze mnie, gdy mówię, że to nie podróżowanie, lecz ucieczka – ucieczka od miasta, od dzieci, do przyrody i własnych myśli. Gdy byłem sam i miałem dużo czasu, szwendałem się sporo po świecie. To była taka czysto turystyczna włóczęga. A potem pojawiła się rodzina, dzieci, i świat stanął na głowie, bo trzeba było zrewidować priorytety… Ale ta potrzeba szwendania się we mnie została, nie umiałem jej w sobie wygasić. Traktowałem to jak wentyl bezpieczeństwa, odskocznię od codzienności, dzięki której mogłem się jakoś od tego nowoczesnego świata zdystansować. Szwendanie się było więc dla mnie i ucieczką, i oczyszczeniem, ale też nigdy nie było we mnie pokusy, by kupić bilet tylko w jedną stronę, zawsze wiedziałem, że urywam się światu tylko na określony czas.
Pewnie znasz to uczucie, gdy pakujesz plecak i od tej pory całym twoim domem, całym twoim dobytkiem jest tylko to, co masz na grzbiecie. To przywraca zdrowe proporcje, pomaga się skupić. Jest jak post, oczyszczenie. Nagle okazuje się, że większość przedmiotów jest zbędna, a do życia wystarcza ich zaledwie kilka. Wejdź kiedyś po doświadczeniu takiej włóczęgi do pierwszej lepszej wielkomiejskiej galerii, a zobaczysz, jakie to wyda ci się wszystko tandetne i jałowe. O to zresztą łatwo, bo te galerie powstają teraz przy dworcach, więc będąc umorusanym, zmokniętym, zmordowanym, można wbrew swojej woli trafić do świata blichtru, luksusu i rozbuchanych potrzeb materialnych.
Wspominałeś, że jako dziecko wyjeżdżałeś na wakacje za miasto. Na co patrzył kilkuletni Adam, pamiętasz ten krajobraz z dzieciństwa?
Na pewno wraca do mnie we wspomnieniach skala tego krajobrazu. Wszystko było wtedy przytłaczające i ogromne. Dzieci mają niesamowity dar tworzenia całych wszechświatów praktycznie z niczego. Dzieje się to gdzieś na pograniczu realnej przestrzeni i wyobraźni. Małpi gaj tuż za rogiem bloku może być wielką, nieprzebytą dżunglą, w której odbywać się może prawdziwa wojna na łuki dwóch indiańskich plemion, a zwykła piaskownica w magiczny sposób zamienia się w jedną z największych pustyń świata. Potem gdzieś tę zdolność gubimy, zdolność mrużenia oczu i balansowania na krawędzi światów.
Pamiętam takie miejsce z dzieciństwa – dom mojej ciotki we Francji, około dwustu kilometrów od Paryża. Francuskie Mazowsze. Byłem tam jako dziecko dwa, może trzy razy i do dziś wspominam, jakie robił na mnie wrażenie ten dom, wielki jak rezydencja z Dynastii. Za domem rozciągał się jeszcze większy ogród, pełen nieznanych owadów, krzewów, drzew. Za płotem stał gigantyczny egzotyczny sklep. Pojechałem do ciotki już jako dorosły człowiek. Pałac z Dynastii zamienił się w niepozorną chatynkę, tajemniczy ogród w kilka grządek warzyw, a egzotyczny sklep w supermarket E.Leclerc, taki sam jak na moim osiedlu.
Nie mam jakiegoś jednego krajobrazu, na który patrzyłem w dzieciństwie. Moja pamięć przechowuje jakieś mgnienia, przebłyski, oderwane obrazki. Jakiś las, po którym ganialiśmy z chłopakami, bawiąc się w Indian, Bug gdzieś pod Drohiczynem i głosy moich rodziców, żebym uważał, bo to niebezpieczna rzeka, z wirami, które wciągają ludzi. Albo wylotówkę na Gdańsk i łosia przebiegającego przez jezdnię gdzieś na wysokości Młocin. Nie pamiętam, ile miałem wtedy lat, ale do dziś w tym miejscu zawsze przypomina mi się ten łoś. Patrzę i dziwię się, że tym razem go nie ma.
Rozmawiał Piotr Brysacz, zdjęcia Marta Filipczyk, Adam Robiński
Cały wywiad znajdziecie w aktualnym wydaniu Krainu Bugu (numer 25)