W jednym ze swoich wierszy „Wypadło w niedzielę” napisał Ojciec: „Nie chciała matka szyku dni tygodnia mieszać i urodziła mnie w niedzielę…”
Dokładnie w niedzielę nad ranem, a w sobotę była jeszcze na grzybach. Byłem pierworodny, potem urodziła się siostra i młodszy brat. Był jeszcze jeden brat, ale urodził się martwy. Dla mojej mamy było to bardzo ciężkie przeżycie. W tamtych czasach w Kościele katolickim istniało pojęcie limbus puerorum, czyli miejsce poza niebem, czyśćcem i piekłem, do którego trafiały zmarłe przed chrztem dzieci. Pewien ksiądz wytłumaczył mojej mamie, że jej dziecku nie jest tam źle, ale nie jest też dobrze. Biedna przez całe życie męczyła się z tym wyobrażeniem. To ciężkie doświadczenie mojej matki dało mi wiele do myślenia, kiedy już zostałem księdzem, i głęboko utwierdziło w ewangelicznym przekonaniu, że zawsze trzeba najpierw widzieć człowieka, potem doktrynę, a dopiero na samym końcu słabość i grzech.
Wspomniał kiedyś Ojciec, że zarówno matkę, jak i babcię, charakteryzował chłopski, trzeźwy rozum, który przejawiał się nawet w ich wierze. Na czym polegała ta pragmatyczna religijność?
To bardzo ciekawe zjawisko, które uświadomiłem sobie, kiedy zacząłem zastanawiać się nad tym, w jakiej kulturze wyrosłem. Wiadomo, że na wsi cały rytm życia jest zależny od praw natury. Wszystkie prace podporządkowane są porom roku i pogodzie. Bywało więc, że kiedy zbieraliśmy się latem w niedzielę do kościoła, a nagle zaczynało się chmurzyć, to świąteczne ubrania wracały do szafy i biegiem zaprzęgało się konie, żeby zwozić zboże czy siano. Rozumiejąc tę konieczność, proboszcz udzielał potem dyspensy od niedzielnej mszy świętej, ale myśmy nawet nie czuli, żeby to usprawiedliwienie było nam potrzebne. Nikomu z nas do głowy by nie przyszło, żeby pozwolić, aby marnowało się zboże. Kolejnym ważnym elementem kultury, w której wyrosłem, jest fakt, że u nas na wsi nie było zbędnych rzeczy. Proszę sobie wyobrazić, że nigdzie nie było śmietników. Każda rzecz była zagospodarowana, a jeżeli nie dało się już czegoś używać, bo tak to było zniszczone, rzecz trafiała w specjalne miejsce na miedzy pod krzaki bzów i jaśminów. Kiedy był potrzebny kawałek drutu czy blachy, szliśmy do tego magazynu.
Trudno dziś sobie wyobrazić taką gospodarność w świecie tysięcy jednorazowych opakowań…
Pamiętam, że rzeczy służyły nam przez całe lata. Przejawiał się w tym szacunek do ludzkiej pracy i gospodarność. Tak samo rzecz się miała z jedzeniem. Nie do pomyślenia było, aby ktoś wyrzucał jedzenie. Jeśli nałożyłeś sobie coś na talerz, musiałeś to zjeść. Nie wolno było powiedzieć, że coś jest niesmaczne czy niedobre. Można było ewentualnie skomentować: nie idzie mi to…
Ważnym elementem kultury, w której wyrosłem, jest fakt, że u nas na wsi nie było zbędnych rzeczy. nigdzie nie było śmietników. Każda rzecz była zagospodarowana, a jeżeli nie dało się już czegoś używać, trafiało to pod krzaki bzów i jaśminów.
Czy taka powściągliwość i oszczędność miała też miejsce w okazywaniu uczuć?
Zdecydowanie tak, nikt nie deklarował swoich uczuć. Jeżeli już, to prędzej wyrażano w kłótniach uczucia negatywne, niż w innych sytuacjach uczucia pozytywne. Rodzice nie mówili nam, że nas kochają, ale myśmy z rodzeństwem nie potrzebowali takiej wylewności. Od czasu do czasu pogłaskano nas po głowie i to nam wystarczyło. Oczywistym dla mnie było, że dom rodzinny to moje miejsce na ziemi, w którym czuję się bezpiecznie.
Ludzie byli powściągliwi, ale jednocześnie gotowi do pomocy i wsparcia, jeśli zaszła taka potrzeba. Pamiętam, że jeśli komuś spaliło się gospodarstwo, to ten poszkodowany jechał przez wieś i z każdego domu wynoszono mu, co tylko kto mógł ofiarować: jedzenie, ubrania czy podstawowe sprzęty gospodarskie. Jechał nawet po sąsiednich wsiach, gdzie też otrzymywał pomoc. Więzy sąsiedzkie były bardzo silne i zobowiązywały do niesienia sobie wzajem pomocy.
Istniał niepisany kodeks, regulujący wzajemne relacje międzyludzkie. W myśl jego zasad starsi ludzie obdarzani byli poważaniem i szacunkiem. Jeśli jakiś dzieciak zapomniał o tym, dorośli bardzo szybko reagowali. Szybko i całkiem niepedagogicznie. Nikt się oczywiście nad nami nie znęcał, ale stanowczo ukrócano nasze młodzieńcze wybryki.
Komedia Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi” i niezwykle popularny świetny serial „Ranczo” przyczyniły się do upowszechnienia stereotypu temperamentnego mieszkańca wschodniej Polski. Na ile ten obraz człowieka upartego, a nawet zawziętego, z nieposkromioną fantazją, wybuchowego, ale też z wielkim, szczodrym sercem, odpowiada rzeczywistości?
Podzielam Pani opinię co do wartości serialu „Ranczo”, to rzeczywiście świetna produkcja. Oczywiście przedstawia on obraz wyidealizowany, ale pomimo to jest w nim sporo prawdy.
Pamiętam, że ten, kto popadł u nas w biedę, nie był pozostawiony sam sobie. Za każdym razem, kiedy mama i babcia piekły chleb albo pierogi, kazały nam, dzieciom, zanieść część jedzenia tym, którym go brakowało. Życie u nas na wschodzie było bardzo twarde. Myślę, że te ciężkie warunki życia były przyczyną twardości ludzkich charakterów. Wsie na Lubelszczyźnie były biedne, bo chociaż ziemie urodzajne, to niewielkie pola nie przynosiły obfitych plonów. Niektórzy z moich rówieśników mięso widzieli jedynie na Boże Narodzenie i Wielkanoc. W ciężkich warunkach życia trzeba było ostro bronić swego. I to powodowało, że tak przydatna w życiu stanowczość przeradzała się czasami w tępą i głuchą zawziętość. Niektórzy we wsi ciągnęli procesy jeszcze sprzed wojny, choć nikt już nie pamiętał dokładnie, o co chodzi…
Czyli zacietrzewiony spór między Kargulem i Pawlakiem nie jest jedynie barwnym obrazem filmowym?
Oczywiście, że nie! Jak najbardziej odpowiada tamtej rzeczywistości. Ale trzeba wyraźnie zaznaczyć, że upór i gniew miały swoją granicę. Nie do pomyślenia było, aby nie pójść na pogrzeb, choćby nawet najbardziej skłóconego sąsiada. Można było się kłócić i sądzić, ale w obliczu śmierci wszystkie spory musiały ustać. Kto tego nie rozumiał, uważany był za bardzo złego człowieka.
Studiował Ojciec w Lublinie, a potem mieszkał kolejno w Kaliszu, Gdyni, Poznaniu, Toruniu, aż osiadł w Warszawie. W którym z tych miejsc najlepiej się Ojcu mieszkało?
Każde z tych miejsc ma swoje uroki i czymś mnie urzekło. Wiadomo, że mojemu sercu najbliższa jest Lubelszczyzna, bo to moje gniazdo – choć dzisiaj bardziej już mityczne niż realne. We wsi, gdzie się urodziłem, nie ma już miejsc z mojego dzieciństwa. Nawet nazwa miejscowości się zmieniła ze Źwiartów na Zwiartów.
Lubiłem Poznań, bo byłem tam duszpasterzem profesorów i studentów Akademii Plastycznej i Muzycznej. To było fantastyczne środowisko. Z kolei Toruń zachwycił mnie bogactwem gotyku, który bardzo lubię. Największy kłopot mam z Warszawą…
Dlaczego?
Bo nie ma jednej Warszawy, każda dzielnica to niemal oddzielne miasto. Na szczęście wiele miejsc już oswoiłem i czuję się zakorzeniony w tym mieście.
Nie ma jednej Warszawy również dlatego, że obok tej współczesnej wciąż jest obecna żywa pamięć dawnej Warszawy, która została bezpowrotnie zniszczona. Dzisiejsza Warszawa ma niewiele wspólnego z tą przedwojenną, ale do tej dawnej wiele osób coraz bardziej tęskni. Widać to chociażby w licznych przedsięwzięciach artystycznych i akcjach służących ożywieniu pamięci historycznej.
Pisząc, pilnuję każdego słowa, bo wiem, że nie wolno mi się bawić cudzym nieszczęściem, tworząc literaturę. Pewnych rzeczy nie należy pisać. wolność procesu twórczego nie polega na przekraczaniu wszelkich granic.
Zanim przyjechałem do Warszawy, dużo czytałem o jej historii. W szkole podstawowej, w czasie odwilży po śmierci Stalina, jedna z moich nauczycielek założyła drużynę harcerską. Uczyła nas AK-owskich piosenek i chociaż nie rozumiałem, o jakie tygrysy i visy w nich chodzi, to wyobraźnią dziecka zawładnął obraz walczącej Warszawy. Z czasem wyobrażenia te zacząłem konfrontować z lekturą książek i albumów o Warszawie. Przyznam się Pani, że obraz okupowanej i walczącej Warszawy jest na tyle wyrazisty w mojej głowie, że nie wyobrażam sobie, abym na warszawskiej Starówce mógł pójść do knajpy i napić się wódki. To miejsce jest dla mnie trochę jak kościół. Oczyma wyobraźni widzę walczących i ginących młodych chłopaków i dziewczyny. Wyobrażam sobie całą grozę tamtych dni. Nie mogę się uwolnić od tych wyobrażeń i nawet nie próbuję tego robić. Nie mam jednak pretensji do osób, które na Starym Mieście siedzą, piją, jedzą i dobrze się bawią. Myślę, że to się należy wszystkim poległym, bo przecież o tę wolność dla normalności walczyli.
Może to poetycka wrażliwość pozwala Ojcu za tym, co realne i dzisiejsze widzieć inne wymiary rzeczywistości? W wierszu „wigilia paschalna” napisał Ojciec:
wybrałem z paska polecenie
wyrzuć śmieci
komputer zapytał
czy na pewno
OK odpowiedziałem
Akurat w tym momencie gdy w radiu
chór zaśpiewał Alleluja
W Ojca poezji uderza siła ascetycznej formy i plastyczność prostego symbolu, który potrafi jednak udźwignąć wielkie tematy. W efekcie ta powściągliwa forma powoduje u czytającego wybuch wyobraźni i silne emocje.
Dobrze się czuję w ascetycznej formie, bo – tak jak wspomniałem – wyniosłem z domu pewną powściągliwość i potrzebę dyskrecji. Do dziś nie chcę i nie potrafię oglądać horrorów, a kiedy na filmie strzelają, zamykam oczy. Chociaż w naszej społeczności postrzegaliśmy śmierć jako część życia, czuliśmy jednak, że trzeba odwrócić głowę, kiedy nadeszła. Umarłym zawsze zasłaniało się twarze czymś na kształt serwetki. Na pewne rzeczy nie należy patrzeć i nie trzeba nawet uzasadniać, dlaczego. Czuję, że bardzo niestosowne jest eksponowanie w muzeach mumii egipskich czy relikwii w kościołach i cerkwiach. Jest jakaś głęboka niestosowność w eksponowaniu ludzkich szczątków.
Dużo bardziej przemawia do mnie próba borykania się z tematem śmierci poprzez poezję. Podobnie z innymi wielkimi tematami. Pisząc pilnuję każdego słowa, bo wiem, że nie wolno mi się bawić cudzym nieszczęściem, tworząc literaturę. Uważam, że istnieje nie tylko etyka dziennikarska, ale również pisarska. Pewnych rzeczy nie należy pisać, fotografować, malować i oglądać, bo wolność procesu twórczego nie polega na przekraczaniu wszelkich granic.
Najpierw się jest człowiekiem, a dopiero potem artystą.
Jest granica intymności i przyzwoitości, której nie wolno przekraczać nawet najwybitniejszemu artyście. Tymczasem my w imię źle pojętej wolności twórczej zapomnieliśmy o tym. Być mądrym, to nie sięgać po wszystko, ale umieć świadomie z czegoś zrezygnować.
Powiedział kiedyś Ojciec, że poezja jest po to, żeby odkorkować duszę. Czyją: czytającego czy piszącego?
Już Pani odpowiedziała na to pytanie, mówiąc wcześniej o wybuchu emocji u czytającego poezję. Jeżeli wiersz budzi silne uczucia i uruchamia liczne skojarzenia i refleksje, to znaczy, że jest w nim poezja. A jeśli w wierszu jest poezja, to budzi ona poetę również w czytelniku. Nie wystarczy napisać dobry wiersz. Musi się jeszcze znaleźć ktoś, kto go odczyta.
Kiedy się widzi w zwykłym Tajemnicę, a w skończonym Nieskończoność, podział na sacrum i profanum przestaje już być taki wyraźny…
Nie przyjmuję tego podziału i nigdy nie pasowało mi takie w gruncie rzeczy manichejskie podejście do świata. Podział świata na sacrum i profanum nie pomaga chrześcijaninowi zrozumieć rzeczywistości. Jedynym sacrum jest Pan Bóg, wszystko inne to profanum, w którym sacrum się objawia. Bliskie mi jest całościowe widzenie świata, które zawdzięczam kulturze wsi, w której się wychowałem. Dla nas każdy element życia był częścią większej harmonijnej całości. Pamiętam, jak mój dziadek chodził w Wigilię z opłatkiem do krów, koni i owiec, jak pukał w ule i powiadamiał pszczoły, że narodził się Jezus.
Którzy poeci ukształtowali Ojca wrażliwość na słowo?
Tak naprawdę w poznawaniu poezji najwięcej zawdzięczam swojej polonistce z liceum, pani Józefie Szubińskiej. Umiała otworzyć przed nami świat poezji Mickiewicza, Tuwima, Broniewskiego i wielu innych. We wczesnej młodości po drodze mi było z twórczością Romana Brandstaettera, Anny Kamieńskiej i Józefa Czechowicza.
Chociaż poezja Ojca obraca się wokół tematów ostatecznych, jak życie i śmierć czy wiara w Boga, nie nazwałabym jej religijną, tylko raczej metafizyczną.
Wierzę, że nasz świat jest czymś autonomicznym i nie wolno nam posługiwać się Panem Bogiem, aby zatykać w rzeczywistości wszystkie te miejsca, których nie rozumiemy, boimy się czy nie dajemy rady im sprostać. Pan Bóg nie jest karetką pogotowia ani protezą dla naszych ułomności.
Wierzę, że nasz świat jest czymś autonomicznym i nie wolno nam posługiwać się Panem Bogiem, aby zatykać w rzeczywistości wszystkie te miejsca, których nie rozumiemy, boimy się czy nie dajemy rady im sprostać.
Napisał Ojciec: „kawałkiem marmuru Grek mnie przestrzega wierz wyłącznie nierozpoznawalnemu Bogu”. Bliskie to teologii negatywnej, wedle której łatwiej powiedzieć, kim Bóg nie jest, niż kim jest.
Zgadzam się z tym podejściem. Jeżeli to coś, co nazywamy Bogiem, opiszemy od początku do końca, to znaczy, że Bogiem to nie jest, bo on jest Inny od wszystkiego.
W wierszu „Gdzie jest” szuka Ojciec z niewierzącymi niewiary, a Żydami, hinduistami, schizmatykami i heretykami ich Boga. Czy znalazł Ojciec już swojego?
Nie, i wciąż mam znacznie więcej pytań niż odpowiedzi, ale wcale mnie to nie martwi. Jest po prostu granica, do której jestem w stanie dojść moim umysłem i emocjami. Myślę, że wszystko, co w moim życiu było najpiękniejsze i najszczęśliwsze, to jedynie przedsmak większej rzeczywistości. Jako człowiek mogę powiedzieć, że poza granicą moich wyobrażeń jest jedynie pustka. Ale mogę też powiedzieć, że jest za nią Tajemnica. Wolę się trzymać nadziei, choćby w jej najskromniejszym wydaniu…
A wiersz, o którym Pani wspomina, jest stary, to jeden z pierwszych, jakie napisałem. Był wyrazem mojej intuicji, którą z czasem potwierdziłem wnioskami wysnutymi z doświadczenia i namysłu teologicznego. Cieszę się, że dożyłem czasów, w których ekumenizm, dialog międzyreligijny czy dialog z niewierzącymi stają się pomału rzeczywistością mojego Kościoła. W moim odczuciu przez obrzędy innych religii, ich teologię i system etyczny przemawia Bóg żywy i prawdziwy. Tak naprawdę we wszystkich religiach próbujemy dotknąć Tajemnicy. Nie jesteśmy w stanie niepodważalnie udowodnić, że Bóg istnieje. Nie jesteśmy też w stanie dać zadowalającej odpowiedzi, skąd i po co zło. Dlatego nasze teologie, doktryny i liturgie są ułomne, bo są odzwierciedleniem naszej niemocy. Przypisywanie więc sobie monopolu na prawdę jest grzechem gorszym nawet od pychy. Jest bezczelną głupotą. Ponieważ więc wszyscy jesteśmy na równych prawach, pozostaje nam jedyne wyjście: poznawać siebie wzajemnie i odnajdywać to, co jest wspólne.
Dlaczego konfesjonał, zdaniem Ojca, to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie?
Bo nie ma nic piękniejszego od tego, gdy człowiek uznaje swój błąd, a tym bardziej winę, i ma odwagę o tym głośno powiedzieć. Człowiek dojrzewa i odzyskuje sam siebie, gdy bierze odpowiedzialność za swoje zachowanie. Z kolei dla siedzącego w konfesjonale spowiedź to niebywała szansa, żeby pomóc drugiemu człowiekowi odzyskać wolność. Niestety, jak mówi papież Franciszek, spowiedź z czasem stała się salą tortur albo trybunałem sądowym, operującym dwoma pojęciami: wina i kara. A przecież w tym wszystkim chodzi o miłosierdzie. Spowiedź powinna być rozmową, w której wciąż muszę pamiętać, że ani ten, kto do mnie przyszedł, ani ja nie jesteśmy świadomi wszystkiego do końca. Trzeba więc zrobić, co się da, a resztę zostawić Panu Bogu.
Od księdza wymaga się, żeby zawsze był w sutannie i trzymał dystans wobec współwyznawców. To skutkuje z jednej strony olbrzymią przepaścią między klerem a wiernymi, a z drugiej pokusą, aby stać się faryzeuszem, ideałem nieomal niepokalanie poczętym.
Takie podejście jest warunkiem dobrego kapłaństwa?
Bardzo nie lubię słowa kapłan.
Duszpasterz?
Też nie. Bo nie o duszę chodzi, ale o całego człowieka. Najlepszy jest biblijny termin prezbiter, czyli „starszy” w tym znaczeniu, że ksiądz przewodzi gminie, która go wybrała, ale przewodzi służąc, bo nie o rząd dusz tu chodzi, tylko o służbę. Dlatego wszelkie zewnętrzne formy nie mają tak naprawdę znaczenia.
Moi współbracia starają się dostosować do zwyczajów w ubiorze, w jedzeniu, ale też do sposobu myślenia tego kręgu kulturowego, w którym żyją.
Czasami posługuję bezdomnym i uważam, że byłoby niestosowne, gdybym poszedł do nich w sutannie, która z ich perspektywy jest kosztownym ubraniem. Nie chcę udawać biednego, ale pragnę zaznaczyć, że i ten aspekt ich losu nie jest mi obojętny. Jednak w Polsce, która jest mocno sklerykalizowana, od księdza wymaga się, żeby zawsze był w sutannie i trzymał dystans wobec swoich współwyznawców. To skutkuje z jednej strony olbrzymią przepaścią między klerem a wiernymi, a z drugiej pokusą, którą odczuwa wielu księży, aby stać się faryzeuszem, a tym samym udawać przed światem, że jest się ideałem nieomal niepokalanie poczętym. A przecież wszyscy, od papieża począwszy, a na nas dwojgu skończywszy, jesteśmy ludźmi słabymi, popełniamy błędy i grzeszymy. Jednak, jak zaznacza papież Franciszek, nie to jest problemem. Problem zaczyna się wtedy, gdy zło nazywamy dobrem, bo tak jest nam wygodniej.
Dlatego lubię obecnego papieża Franciszka za to, za co go nie lubię, bo „stwarza problemy”, zmuszając mnie nieustannie do rewizji poglądów i wciąż niepokoi moje sumienie. Burzy ustanowiony ład, a właściwie bezwład, co dla wielu biskupów i prezbiterów jest tak trudne do przyjęcia. Tymczasem żywa wiara to ciągłe zmaganie się z utartym i wygodnym obrazem siebie i otaczającego świata.
Tekst: Maja Jaszewska, zdjęcia: Bartek Kosiński