Wywiady

Daniel Olbrychski: Nad Bugiem serce bije mi mocniej

Widok Pana Daniela jadącego konno to czysta przyjemność.Rzadko kiedy można zobaczyć, jak jeździec tworzy z koniem tak zgraną całość. Wierzchowiec wykonuje każde polecenie jeźdźca, chwilami tańczy z gracją baletnicy – co dowodzi najwyższej klasy ujeżdżania. I chociaż wyjątkowo dziś zimno, mogłabym przyglądać się temu jeździeckiemu spektaklowi bez końca…

Jakie piękne jest to siodło, jak misternie ma tłoczoną skórę. Czy to ten słynny podarunek od Kirka Douglasa, o którym Pan wspominał w różnych wywiadach?

Nie, tamto siodło jest czarne. A to mam od Bogusia Lindy. Zostało ręcznie wyprodukowane w Czechach, przez wybitnego fachowca Toma Zająca. Zbieram siodła i mam już ich sporą kolekcję – westernowe, kawaleryjskie i muszkieterskie. Szczególnie lubię jazdę kowbojską, bo jest podobna do kawaleryjskiej – lewą ręką trzyma się wodze, prawą można użyć do szabli.

Niedawno byłam w Drohiczynie, gdzie usłyszałam opowieść o tym, jak przed laty wjechał Pan konno do pałacu w Korczewie z wielkim bukietem kwiatów dla właścicielki.

A innym razem, bardzo już dawno temu, wybrałem się z Marylą Rodowicz konno z Warszawy do Drohiczyna. Jechaliśmy dwa dni.

Pałac w Korczewie, tę perłę Podlasia, znam bardzo dobrze. Pamiętam go jeszcze z lat, kiedy straszył ruiną i wydawało się, że już nigdy nie odzyska swojej świetności. Na szczęście siostry Beata i Renata Ostrowskie, będące potomkiniami dawnych właścicieli, wróciły z Londynu w 1989 roku i wielkim nakładem sił wskrzesiły ten piękny zabytek. Niestety pani Renata już nie żyje i opiekę nad pałacem sprawuje już tylko pani Beata.

To miejsce ma dla mnie szczególne znaczenie, bo moja ciocia, pani w przepięknym już wieku 107 lat, urodziła się w 1908 roku właśnie w Korczewie. Mój dziadek, a jej ojciec, Kazimierz Sołonowicz był administratorem dóbr państwa Ostrowskich i razem z rodziną mieszkał w pięknym apartamencie w dworku nazywanym Syberia.

Rodzina państwa Ostrowskich to wyjątkowa familia, wywodząca się z konfederatów barskich, niezwykle gospodarnie dbająca o majątek i odznaczająca się wielkim patriotyzmem. Ojciec pań Beaty i Renaty, hrabia Krystyn Ostrowski, nadzorował w 1939 roku transport polskiego złota, aby nie stało się ono łupem hitlerowców czy bolszewików. Potem wszedł w skład rządu polskiego na emigracji. Niedawno wybrałem się do Korczewa z byłym ministrem kultury Waldemarem Dąbrowskim, chcąc mu pokazać, jaką piękną pracę wykonały siostry Ostrowskie. Pani Beata dostała imponujący bukiet kwiatów od pana Waldemara, a ja zawiozłem jej szablę Kmicica. W czasie kręcenia „Potopu” poprosiłem o zrobienie mi kilku replik, dzięki czemu mogę dziś je wręczać w dowód podziwu i sympatii. Teraz jedna z szabel wisi w pałacu w Korczewie. Wisi tam też niezwykła dla mnie pamiątka: zdjęcie, na którym jest mój dziadek Kazimierz Sołonowicz z żoną Zofią, siostra babci, moja czteroletnia wówczas mama i jej starsza o rok siostra. Mam reprodukcję tego zdjęcia.

Zbieram siodła i mam już ich sporą kolekcję – westernowe, kawaleryjskie i muszkieterskie. Szczególnie lubię jazdę kowbojską, bo jest podobna do kawaleryjskiej – lewą ręką trzyma się wodze, prawą można użyć do szabli.

Komu jeszcze wręczył Pan taki niezwykły prezent?

Między innymi Jankowi Tomaszewskiemu, który w 1974 roku wspaniale bronił rzuty karne w meczu ze Szwecją.

Pana rodzina zapisała się na najpiękniejszych kartach historii Podlasia. Mam na myśli „Szumnego”, jednego z żołnierzy wyklętych.

Podporucznik Teodor Śmiałowski ps. Szumny, dowódca ośrodka AK – AKO Drohiczyn i Siemiatycze Obwodu Bielsk Podlaski, był rodzonym bratem mojej babki ze strony matki. Nie złożył broni po zakończeniu wojny, uważając, że Jałta jest wielkim oszustwem, i że alianci nie dopuszczą do kolejnej okupacji polskich terenów przez bolszewików. Ze swoim małym oddziałem utrzymywał się kilka miesięcy, ale oczywiście NKWD ich dopadło i „Szumny” zginął jakieś 300 metrów po drugiej stronie Bugu naprzeciwko miejsca, gdzie dzisiaj stoi mój dom. Jego ciała nie wydano, ma swój symboliczny grób na cmentarzu w Drohiczynie, a w miejscu, gdzie zginął, jest dziś żelazny krzyż. Kiedy przy nim stoję, widzę przez jego ramiona mój dom na skarpie po drugiej stronie Bugu. Myślę wtedy, że być może cioteczny dziadek, zanim zginął, spojrzał na miejsce, gdzie po latach jego wnuk postawił swój dom.

Pielęgnowano w Pana rodzinie pamięć o „Szumnym”?

Oczywiście, chociaż nie było to łatwe, bo czasy były paskudne. Szalało UB, a w szkołach ZMP. Uczniowie donosili na własnych nauczycieli. Moja mama była nauczycielką polskiego i francuskiego w drohiczyńskim liceum, ale nawet ZMP-owcy ją lubili, więc nie miała kłopotów natury politycznej. Prowadziła teatr szkolny i wszyscy aktywiści z ZMP podlizywali się, żeby móc grać w wystawianych przez nią przedstawieniach. Pamiętam też, że brat „Szumnego”, zarządzający jako wodniak dużym odcinkiem Bugu, woził nas na drugi brzeg, gdzie kładliśmy kwiaty w miejscu, w którym „Szumny” poległ.

Udało się Panu zachować pamięć o jasnych stronach dzieciństwa, pomimo tego że w takich mrocznych politycznie czasach ono przebiegało?

Kraj lat dziecinnych zawsze zostanie taki, jak go Mickiewicz opisał – „święty i czysty, jak pierwsze kochanie”. „Pan Tadeusz” był pisany w smutnych czasach, kiedy nadzieja na zwycięstwo orłów napoleońskich została pogrzebana. A jednak nasza epopeja narodowa tętni życiem, radością i zachwytem, bo tym wszystkim zawsze tętni nasza młodość. Więc i mój Drohiczyn z lat młodzieńczych jest piękną krainą, która napełniła moje serce i duszę fantastycznymi obrazami i przeżyciami. Ilekroć zbliżam się do Bugu, serce bije mi mocniej, bo czuję, że wracam do siebie, do swojego matecznika.

Czesław Miłosz, kolega mojej mamy ze studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, przyjechał kiedyś spotkać się z nią i obejrzeć Drohiczyn. Wszedł na Górę Zamkową, rozejrzał się po krajobrazie mojej matki z dzieciństwa i stwierdził, że to, co widzi, bardzo mu przypomina okolice Wilna, nawet Bug wije się podobnie jak Niemen. Powiedział wówczas, że nie dziwi go już, dlaczego ja tak dobrze odnajduję się w twórczości poetów romantycznych i w trylogii Sienkiewicza, skoro wychowały mnie te same, co ich, krajobrazy.

Uciekał Pan w te krajobrazy na wagary?

No pewnie. Najczęściej tam, gdzie w tej chwili stoi mój dom, a za moich dziecięcych lat były cudowne parowy porośnięte gęstą tarniną i wzgórza, pośród których trudno było nauczycielom nas znaleźć. Na tej parokilometrowej skarpie schodzącej do Bugu są dosyć strome pagórki, na których jeździliśmy na nartach. Na każde Boże Narodzenie ojciec przywoził mi kolejny rozmiar nart. Ta drohiczyńska zaprawa bardzo mi się przydała, bo kiedy po latach, jako dorosły już człowiek, pierwszy raz zjeżdżałem z Gubałówki, całkiem nieźle sobie poradziłem.

Przedwojenny Drohiczyn to swoisty mikrokosmos różnych religii i kultur. Zostało po wojnie coś z tej bogatej mozaiki?

Niestety, niewiele. Przed 1939 rokiem mieszkała w Drohiczynie duża społeczność żydowska, ale nasi starsi bracia w wierze zostali w czasie wojny zamordowani, a ich drewniana synagoga spłonęła. Koło mojej posesji jest mały cmentarzyk żydowski, który regularnie zarasta, chociaż kolejne pokolenia młodzieży wciąż próbują go sprzątać i czyścić. Żywioł przyrody jest jednak silniejszy. Bardzo bym pragnął, żeby z macew znajdujących się na tym cmentarzu zrobić rodzaj pomnika, podobny do tego w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą.

Ten swoisty pomnik – lapidarium w formie Ściany Płaczu z pęknięciem w środku, symbolizującym bolesny los polskich Żydów, robi wstrząsające wrażenie.

Podobne miejsce marzyło mi się nad Bugiem, ale na mój wniosek do gminy żydowskiej w Białymstoku dostałem odpowiedź, że religia żydowska zabrania ruszać macew. Wydaje mi się, że moja prośba została potraktowana trochę biurokratycznie.

W scenie ataku Kmicica na przeciwników Radziwiłła, kręconej w Podhorcach, pędziłem na czele kilkudziesięciu koni. Na zakręcie poczułem, że zsuwam się z siodłem. Zapomniałem, że wcześniej, w trakcie przerwy, odruchowo poluzowałem popręg i już go potem nie sprawdziłem.

Mówi Pan o sobie, że jest dzieckiem powstania warszawskiego. Podobnie mówiła moja babcia o mojej mamie.

To jest cała generacja, która spędziła Powstanie w łonach swoich matek. Moi rodzice, tak jak pozostali cywilni mieszkańcy Warszawy, po powstaniu trafili do obozu w Pruszkowie, tam odłączyli się od transportu i trafili do swojej dalszej rodziny w majątku w Czerniewie, koło Kiernozi. Kiedy rozpoczął się poród, moja mama została zawieziona bryczką do Łowicza i tam się urodziłem.

Czy to w Drohiczynie zaczęła się Pana miłość do sportu i konnej jazdy?

U nas każdy gospodarz miał konie do pracy w polu, ale też do zimowych kuligów. Nic więc dziwnego, że wszystkie wiejskie dzieci jeździły konno na oklep. Wystarczyło włożyć jakiś sznurek do końskiego pyska i niczym prawdziwi kowboje gnaliśmy nad Bug zapędzać krowy sąsiadów. Ta jazda oczywiście nie miała nic wspólnego z prawdziwą jazdą wierzchem, ale oswoiła mnie z końmi i przyzwyczaiła do nich. Wyczynową jazdę poznałem podczas kręcenia zdjęć do „Popiołów”. Zostałem wtedy uczniem legendarnego rotmistrza Wiktora Olędzkiego, trenera polskiej reprezentacji, przedwojennego reprezentanta Polski w skokach. Kiedy mu powiedziałem, że chciałbym w ciągu roku nauczyć się tak jeździć konno, jakbym urodził się w siodle, odpowiedział: a nie chciałbyś przypadkiem jako sześciolatek nauczyć się w trzy miesiące wyższej matematyki?

Jednak nakręcił Pan sam, bez zastępstwa kaskadera, wszystkie karkołomne sceny w „Potopie”, wymagające nie tylko świetnej kondycji, ale i wyjątkowych umiejętności jeździeckich.

To prawda, chociaż nie obyło się bez chwil grozy. W scenie ataku Kmicica na przeciwników Radziwiłła, kręconej w Podhorcach, pędziłem na czele kilkudziesięciu koni. Na zakręcie poczułem, że zsuwam się z siodłem. Zapomniałem, że wcześniej, w trakcie przerwy, odruchowo poluzowałem popręg i już go potem nie sprawdziłem. Na szczęście spadając przeturlałem się w bok i tabun koni przeleciał dosłownie tuż obok mnie. Innym razem w czasie konnej przeprawy przez Dniepr koń, na którym jechałem, wpadł w dziurę i zapadł się pod wodę. Na szczęście udało mi się go uratować.

Bug to ostatnia dziś w Europie tak duża dzika rzeka. Często Pan w niej pływał?

Pływałem w Bugu sam i konno, trochę też kajakowałem w okolicach Drohiczyna, ale duże rzeki nie są zbyt atrakcyjne na spływy. Wolę wybrać się mazurską Krutynią czy Radunią na Pojezierzu Kaszubskim. Małe rzeki wiją się i dzięki temu krajobraz wokół nich jest zmienny.

Od dziecka interesowałem się sportem w przeróżnych jego odmianach. Pasjami słuchałem wszystkich wiadomości sportowych, kiedy radio było jeszcze na słuchawki. Pamiętam pierwsze wyścigi pokoju czy mistrzostwa Europy w boksie w 1953 roku, kiedy pięciu Polaków zdobyło złote medale i pięć razy zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. Sprawozdawcą był wtedy Bohdan ­Tomaszewski, mój późniejszy przyjaciel i autor scenariusza do filmu „Bokser”.

Jakie sporty pan uprawiał mieszkając w Drohiczynie?

Nie miałem zbyt wielu możliwości, ale trochę biegałem, grałem w piłkę, a w zimie w hokeja na Bugu na przykręcanych łyżwach. Bug zamarzał wtedy regularnie. Po przeprowadzce do Warszawy przez półtora roku ćwiczyłem w szkółce hokejowej przy Legii. Rzucałem się wtedy łapczywie na wszystkie możliwe rodzaje sportu. Zafascynowany trylogiami Dumasa i Sienkiewicza, zachwycony sukcesem polskich szablistów Jerzego Pawłowskiego i Wojciecha Zabłockiego w wieku 14 lat zapisałem się na szermierkę do Pałacu Młodzieży w Pałacu Kultury i Nauki. W tym samym czasie do kółka teatralnego w Pałacu Kultury chodziła wysoka chuda brunetka, która nazywała się Irena Kirszensztein, późniejsza Szewińska, wielokrotna mistrzyni olimpijska. Jako nastolatka chciała być wielką gwiazdą teatralną, a ja mistrzem olimpijskim. Z czasem jakoś się wymieniliśmy tymi specjalnościami.

Czy to z domu wyniósł Pan taką pasję do sportu i aktywności fizycznej?

W moim rodzinnym domu pielęgnowane były raczej zainteresowania humanistyczne, przede wszystkim literaturą i teatrem. W dzieciństwie pod choinkę dostawałem książeczki o Juliuszu Osterwie, Józefie Węgrzynie czy Stefanie Jaraczu. Moja mama, Klementyna Sołonowicz-Olbrychska, była niespełnioną aktorką. Już po studiach w Wilnie zdała równolegle do Instytutu Teatralnego i do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej w Warszawie, ale ponieważ uznała, że na naukę aktorstwa jest już za późno, bo miała dwadzieścia kilka lat, wybrała dziennikarstwo. Jeszcze przed wojną publikowała swoje książki, m.in. „Bursę nad wodą”. Od 1937 roku publikowała cykl reportaży ze swojej podróży konnym dyliżansem po Polsce. Pisała też opowiadania, których tłem były podlaskie i nadbużańskie krajobrazy. Kilkanaście lat po wojnie rozchorowała się na serce i nie mogła już uczyć w szkole. Zajęła się regularnym pisaniem. Wydała wiele książek, za które dostawała krajowe i międzynarodowe nagrody. Pisała też słuchowiska radiowe i scenariusze widowisk telewizyjnych, zajmowała się również krytyką literacką.

Z kolei moje zainteresowania i predyspozycje od początku szły dwutorowo. Z jednej strony wielką radość sprawiało mi uprawianie różnych dyscyplin sportu, z drugiej ciągnął świat teatru i literatury. Ciągoty recytatorskie doprowadziły mnie w końcu do eliminacji do telewizyjnego Młodzieżowego Studia Poetyckiego, prowadzonego przez Andrzeja Konica. Przeszedłem je pomyślnie i znalazłem się w grupie wybrańców. Byłem wówczas w klasie przedmaturalnej, miałem 17 lat. Zadebiutowałem 13 XII 1961 roku w spektaklu „Kwiaty Polskie”, recytując „Grande Valse Brillante”. Otrzymałem wtedy moją pierwszą gażę aktorską. Tak odkryłem nową pasję, co spowodowało, że się trochę zaniedbałem w nauce i w sporcie.

Cmentarzyk, na którym modliłem się przy grobie Frani w „Pannach z Wilka”, czy stary prom, którym płynę w tym filmie, to kadry kręcone w Drohiczynie. Zaciągnąłem w tamte tereny Andrzeja Wajdę i całą ekipę, a on tak je sobie upodobał, że potem kręcił w tych okolicach „Kronikę wypadków miłosnych”.

Drohiczyn i malowniczy krajobraz jego okolic pojawił się w wielu polskich filmach fabularnych, do czego między innymi Pan się przyczynił.

Cmentarzyk, na którym modliłem się przy grobie Frani w „Pannach z Wilka”, czy stary prom, którym płynę w tym filmie, to kadry kręcone w Drohiczynie. Zaciągnąłem w tamte tereny Andrzeja Wajdę i całą ekipę, a on tak je sobie upodobał, że potem kręcił w tych okolicach „Kronikę wypadków miłosnych”.

W Drohiczynie kręcono również zdjęcia do „Sanatorium pod klepsydrą” i „Siostry Faustyny”.

Bo tam jest nastrój i klimat, który pachnie kresami. Piękny klasztor jezuitów, cerkiew św. Mikołaja, kościół franciszkański mają tę samą magiczną atmosferę, co pejzaże w „Dolinie Issy”.

Czuje się Pan człowiekiem Kresów?

Pod każdym względem, nie tylko krajobrazowym. Kiedy byłem na emigracji w Paryżu, nie śmiałem nawet przypuszczać, że w Polsce upadnie komunizm i brałem pod uwagę, że być może nie wrócę do Polski. Często przymykałem wówczas oczy i tęskniłem do „tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych…”. Kresy Wschodnie to piękna opowieść o różnobarwnej mozaice kultur. Moja mama w swoich przedwojennych opowiadaniach utrwaliła pamięć żydowskich sąsiadów z Drohiczyna. Tego świata, niestety, już nie poznałem, ale pamiętam, że kiedy nadchodził czas katolickich świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku, katolicy gościli prawosławnych sąsiadów, a ci dwa tygodnie później, w czasie swoich świąt, zapraszali katolików. Miasteczko świętowało prawie miesiąc. Od ostatniej dekady grudnia rozpoczynał się wielki karnawał religijno-biesiadny, którego barwną ozdobą byli katoliccy i prawosławni kolędnicy. Dzisiaj też mam wielu prawosławnych sąsiadów. Często uczestniczę w cudownej uroczystości na świętej górze Grabarce, zabierając ze sobą tych prawosławnych sąsiadów, którzy nie mają samochodów.

Czy przeszłość i historia są dla Pana ważnym aspektem życia?

Bardzo. Zawdzięczam to mojemu ojcu, który studiował zarówno medycynę, jak i historię oraz dziennikarstwo. Został dziennikarzem specjalizującym się w archeologii. Drohiczyn przez wiele lat był terenem licznych badań archeologicznych. W okolicach Bugu znaleziono ogromną ilość monet, w tym arabskich, co oznacza, że tamtędy przebiegał szlak handlowy pomiędzy Morzem Czarnym a Bałtykiem. Istnieje wiele różnych teorii, tłumaczących nazwę miasta Drohiczyn, między innymi taka, że była to komora celna: Drohi, czyli ‘drogi’, i czyn – ‘cło’.

Drohiczyn był podobno stolicą Jaćwieży, więc w trakcie badań archeologicznych szukano śladów osad Jaćwingów. Miasto otrzymało prawa miejskie ponad 500 lat temu. Jest jednym z czterech polskich miast koronacyjnych. W 1254 roku legat papieski koronował w Drohiczynie Daniela Halickiego na jedynego króla w dziejach Rusi.

Drohiczyn otrzymał prawa miejskie ponad 500 lat temu. Jest jednym z czterech polskich miast koronacyjnych. W 1254 roku legat papieski koronował w Drohiczynie Daniela Halickiego na jedynego króla w dziejach Rusi.

Jakiś czas temu działało w Drohiczynie kino „Daniel”. Na czyją cześć zostało tak nazwane?

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych odwiedziłem ówczesnego wojewodę białostockiego, któremu powiedziałem, że to wstyd, aby miasto z taką tradycją kulturową nie miało stałego kina. Wojewoda postarał się o środki finansowe, ale niedługo potem, wraz z 1989 rokiem, przyszła nowa władza i kino otwierała uroczyście pani minister Izabela Cywińska. Zostałem zaproszony na tę uroczystość, a kino nazwano „Daniel” – dla podkreślenia mojego wkładu w kulturę polską, chociaż sugerowałem, że ta nazwa powinna upamiętnić koronowanego w Drohiczynie króla. Mieszkańcy zadecydowali jednak inaczej. Kino zostało wyposażone we wspaniałą aparaturę. Starałem się, aby organizowano w nim prapremiery filmów, w których grałem. Przedpremierowy pokaz „Pana Tadeusza” odbył się w kinie „Daniel” wcześniej niż w Warszawie. Niestety, teraz kino nie działa, trwa w nim od lat remont. Pozostaje więc mieć nadzieję, że zostanie ponownie otwarte ku radości lokalnej społeczności. Zobaczymy, jak upora się z tym zadaniem nowa władza.

Tekst: Maja Jaszewska, zdjęcia: Marek Zawadka

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów