Wywiady

Małgorzata Szejnert: “Mam szczęście do ludzi i tematów”

,,Mam szczęście do ludzi i tematów"

rozmawiał: Daniel Parol zdjęcia: Tomasz Młynarczyk

Małgorzata Szejnert- dziennikarka i pisarka. Współtworzyła ,,Gazetę
Wyborczą", gdzie przez 15 lat zajmowała się działem reportażu. Wychowała
wielu wybitnych polskich reporterów

Urodziła się Pani w Warszawie, ale dzieciństwo i młodość spędziła w Białej Podlaskiej. Jakie koleje losu rzuciły Pani rodzinę na Wschód?

Stało się tak za sprawą mojego ojca, polonisty, który najpierw pracował w warszawskim gimnazjum Zamojskiego, a niedługo przed wojną dostał posadę w Sieradzu. To bardzo odpowiadało moim rodzicom, nie mieli skłonności do życia wielkomiejskiego. Mimo to mama postanowiła urodzić mnie w jednym z warszawskich szpitali – widocznie uważała, że tak będzie lepiej. W 1939 roku tata zorientował się, że trzeba wywieźć rodzinę z kraju Warty w bezpieczniejsze miejsce. Tak znaleźliśmy się w Białej Podlaskiej, w domu dziadków ze strony mamy.

Jaki to był dom?

Duży, murowany, parterowy z facjatą. To był dom, który wszystkich przytulał, w czasie wojny przewinęło się przez niego wiele osób.

Pamięta Pani adres?

Oczywiście: Butkiewicza 12.

Istnieje jeszcze?

A skąd? Rozebrali go za Gierka.

A ulica?

Istnieje, ale nie wygląda już tak jak wtedy. Blokowisko, które przy niej powstało, zmieniło jej charakter.

Wychowywała się Pani w rodzinie wielo­pokoleniowej, typowej dla tamtych czasów. Czy starsi byli wzorem dla młodszych?

Tak, głową rodziny zdecydowanie był dziadek, bardzo dobry, opiekuńczy i zaradny człowiek, świetny masarz, do tej pory wspominany w Białej. Już w 1908 roku na wystawie w Paryżu za swoje wędliny dostał złoty medal. Przechowuję ten dokument. Przed wojną miał nowoczesny sklep w bialskim rynku. Po wojnie też otworzył sklep, ale na krótko, bo – jak wiadomo – prywatnemu handlowi wypowiedziano wojnę. W tych sklepach często sprzedawał na kredyt, co bardzo gniewało babcię Katarzynę. Był bardzo pobożny, chodził do pięknego, starego kościoła św. Anny, niedaleko naszego domu, na końcu ulicy. Jeśli, będąc w drodze, widział kościelnego, który właśnie pociągał za sznury dzwonów, przyspieszał kroku i go wyręczał, bo bardzo to lubił.

Mam w głowie wiele zabawnych sytuacji, których bohaterem jest właśnie mój dziadek. Jedna z nich wiąże się z jego uzdrawianiem. Otóż jako młody chłopak skaleczył się on w goleń. Żeby zdezynfekować ranę, przypalono ją rozgrzanym żelazem, żeby nie dopuścić do gangreny. Rana jednak nigdy się nie zagoiła i do końca życia dziadka trzeba było ją opatrywać. Pewnego dnia – było to już w latach 50. – znajoma kobieta ze Sławacinka, która czasem pomagała nam przy praniu, powiedziała mamie: „Pani Regino, trzeba to zamówić” [rodzaj zaklęcia połączonego z rytuałem uzdrawiania – przyp. red.]. Dziadek, słysząc te słowa, machnął ręką, ale baba nie dała za wygraną – przekonała dziadka. Człowieka, który nie miał najmniejszych skłonności do żadnych guseł! Musiał być bardzo zmęczony swoja chorobą. No więc, wedle życzenia szeptuchy, mama przygotowała czerwoną szmatkę, świecę i pakuły [krótkie, splątane włókna lnu, konopi lub juty, uzyskiwane podczas wstępnej obróbki słomy tych roślin – przyp. red.]. Baba położyła na ranę szmatkę, na to pakuły i zapaliła je, coś przy tym odmawiając. Pamiętam, że mama klęczała przy dziadku, godząc się na to wszystko dla jego spokoju. Nie wiem, czy przy tych podlaskich dziadach odmawiali modlitwy. Przypuszczam, że tak, że to było takie pomieszanie pogańszczyzny z chrześcijaństwem.

Pomogło?

A skąd! [śmiech]

Czy w domu czuć było wschodni klimat?

Raczej nie. Na strychu na pewno stały samowary, typowe dla tego regionu. Nikt z nas nie zaciągał też po wschodniemu, tylko czasem z ust dziadka słychać było dziwne słowa. Jak babcia narzekała, że jej mąż zbyt dużo towaru daje ludziom na kredyt, ten mówił: „Aftuj, Kaluniu, aftuj”, co znaczyło, żeby Katarzyna-Kalunia zajęła się haftowaniem – co zresztą robiła pięknie – a nie sprawami finansowymi. Jak więc widać, stosunek do pieniędzy był u nas dość wschodni, nie było wielkiego uporu w ich gromadzeniu.

Dziadek miał w swoim sklepie pewną specjalność, nazywała się „rozmaitości”. Składało się na nią po kilka plasterków rozmaitych wędlin: baleronu, szynki, polędwicy, kawałki kiełbasy różnego rodzaju, parę kabanosów. Wszystko to było pięknie zapakowane i obwiązane sznurkiem, o który zaczepiona była drewniana rączka na haczykach. Ten wynalazek bardzo się podobał wszystkim gospodyniom. Pewnego razu do sklepu przyszła zapłakana dziewczyna i stanęła w kącie. Była to służąca pani doktorowej. Przyniosła jej „rozmaitości” bez haczyka i dostała burę. Więc wróciła do sklepu, ale nie śmiała wyjawić po co. Dziadek jednak wypytał, pocieszył biedaczkę i dał jej rączkę. Ciotki opowiadały o tym ze śmiechem i rozczuleniem.

Pani dzieciństwo przypadło na czas wojny. Jak ono wyglądało z tej perspektywy?

Samą wojnę pamiętam słabo, na szczęście nie dotarła do mojej świadomości. Była obecna tylko w ten sposób, że znaczna większość mężczyzn z mojej rodziny znikła z domu. Jeden wuj siedział w Oświęcimiu, dwóch innych w oflagach, jeden został w Katyniu, jeden w Szkocji. Kobietom w domu dziadka nic się nie stało, choć najmłodszą moją ciotkę uwięziono na Zamku w Lublinie. Wyszła z niego z tyfusem, ale wyzdrowiała.

Pamiętam wojenne zajęcia domowe – na przykład gotowanie mydła z ługu i popiołu. Pieczenie chleba. Kiszenie kapusty. Powrót starych zajęć. Pamiętam zbieranie ziół, bo nie mieliśmy herbaty. W domu ciągle było dużo kobiet. Wydawał mi się bezpieczny. Dziecko lubi, jak w domu jest dużo ludzi i krzątają się przy domowych zajęciach.

Tak jak wspomniałam, dziadek prowadził warsztat masarski. Co prawda natychmiast przejęty przez Niemców, ale pracowali w nim dawni czeladnicy dziadka i czasem wtykali nam coś po kryjomu. Nie pamiętam głodu.

Czy Biała Podlaska była miastem wielokulturowym?

Nie. Kiedy skończyła się wojna, miałam osiem lat. W mieście nie było Żydów. Pamiętam, że ktoś mi zwrócił uwagę na ładną kobietę, żonę nauczyciela, i powiedział: ta jedna się uchowała.

A Białorusini i Ukraińcy?

Nie wiem, żyłam szkołą i podwórkiem, a tam ich nie widziałam. Nie wiem, jak było w okolicznych wioskach.

Skoro już rozmawiamy o samym mieście, pamiętam sceny, które dziś trudno sobie w nim wyobrazić. Na przykład jak przez Białą szli ludzie, niosąc na ramionach trumnę, albo jak kroczył przez miasto ksiądz z ostatnimi olejami, a przed nim ministrant z dzwoneczkiem. I kobiety wtedy przyklękały, a mężczyźni zdejmowali czapki. Pamiętam też, że naprzeciwko naszego domu znajdowało się gestapo, a potem UB – od czasu do czasu słychać było, co tam się dzieje…

Do którego momentu życia mieszkała Pani w Białej?

Do czasu rozpoczęcia studiów. W Białej skończyłam szkołę podstawową i liceum. Na studia wyjechałam do Warszawy i już tam zostałam.

Wraca Pani czasem do Białej?

Tak, ale już tylko na Zaduszki, aby odwiedzić groby bliskich. Bardzo lubię te wizyty, wynajmuję pokój w hotelu „Skala”, żeby się nigdzie nie spieszyć, spokojnie sprzątnąć groby, być tam o różnych porach dnia. Hotel urządzono w budynku, w którym za moich szkolnych czasów mieściła się sala teatralna i remiza strażacka. Prowadzano tam uczniów na występy artystyczne i spotkania autorskie. Jedno z nich w sposób szczególny zapadło mi w pamięć. Pewnego dnia odwiedził nas Jerzy Andrzejewski. Usiadł na podium naprzeciw widowni pełnych dzieci, które nigdy o nim nie słyszały, i przeczytał jakieś opowiadanie, które się nam wydało nudne jak sto diabłów, po czym zapadła cisza. Organizatorka spotkania weszła na estradę i powiedziała: „Może młodzież ma pytania do pana pisarza?”. Młodzież jednak nie miała pytań. Czułam się okropnie. Myślałam: jak bardzo musi cierpieć pisarz w tej martwej ciszy? Postanowiłam coś z tym zrobić i podniosłam dwa palce. Sala natychmiast się ożywiła, wszyscy zaczęli się szturchać, organizatorka w ciągu sekundy stała się radosna, pisarz podniósł głowę. Nie wiedziałam jednak, o co go zapytać. Ile ma lat? Niewypadało. Czy ma dzieci? Też nie wypadało. W końcu wydusiłam: „Proszę pana, a gdzie pan mieszka?”. Pisarz obszernie wyjaśnił. Dziś nie mogę się nadziwić, jaka byłam wtedy bojowa. I to mi zostało na długo, właściwie przez całe życie, ciągle się gdzieś pchałam. No, teraz już trochę mniej.

I dzięki temu była Pani świadkiem historii, tworząc „Gazetę Wyborczą”.

To było wielkie, fantastyczne przeżycie, największe w moim dziennikarskim życiu.

Mieliście poczucie, że tworzycie coś na zawsze czy myśleliście raczej, że pozwolono na to na chwilę?

Zostaliśmy powołani do przygotowywania wyborów w czerwcu 1989 roku dla komitetów obywatelskich. Więc do wyborów nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Gdyby ta batalia została przegrana, to prawdopodobnie gazeta nie miałaby już szansy ukazywania się, w każdym razie nie jako oficjalny dziennik. Może byłaby jakąś małą gazetką opozycji? A ponieważ wygraliśmy wybory, wiedzieliśmy, że nadal będziemy istnieć.

Było trudno?

Na początku dość biednie. Redakcja mieściła się w dawnym żłobku. Nie zdążono usunąć z niego wszystkich urządzeń, więc w jednym z pokojów do pracy znajdowały się sedesiki przykręcone do ściany. Kiedy weszliśmy tam po raz pierwszy, nie mieliśmy stołów do pracy. Nic. Ernest Skalski zadzwonił do znajomej maszynistki, żeby czym prędzej przyjechała z maszyną. Ale już po paru dniach mieliśmy i maszyny, i faks, i komputery. Męczyliśmy się z ich obsługą – tylko ja miałam z górki, bo wcześniej byłam w Ameryce i przywiozłam sobie komodora [komputery użytkowe osobiste pierwszej generacji – przyp. red.], więc coś niecoś umiałam. Szliśmy jak burza.

Pamiętam, że oblegały nas wtedy tłumy zagranicznych dziennikarzy, na podłodze leżało mnóstwo pokręconych kabli, o które ciągle się potykaliśmy. Udzielając wywiadu do radia, powiedziałam, że brak nam stołów i krzeseł. Następnego dnia przez tę salę z sedesikami przeszło dwóch potężnych facetów, którzy w sposób bardzo uroczysty nieśli przedziwny stół – staroświecki, na kręconych nogach, z okrągłym blatem. Kiedy krzyknęli: „Gdzie tu Szejnert?”, wyszłam z pokoju, a oni postawili przede mną ten stół i powiedzieli: „To dla pani”. Ja zdziwiona spytałam, co to takiego, a oni na to: „Powiedziała pani w radiu, że nie ma pani na czym pracować”. Zaskoczona, chciałam wiedzieć, od kogo ten prezent. Walnęli pięściami w ten stół i zaintonowali dwuosobowo: „Solidarność Praga Południe”! Potem dostaliśmy porządne biurka i kazano mi zabrać ten stół do domu. Bardzo długo mi służył, a potem się rozleciał.

W „Gazecie” pracowała Pani kilkanaście lat, przez piętnaście szefując działowi reportażu. Wychowała Pani całe pokolenie wspaniałych reportażystów…

Praca z nimi była dla mnie wielką przyjemnością. Ten dział stworzyła Hanka Krall, kiedy ja zrobiłam sobie dłuższy urlop, by skończyć książkę. Po powrocie zastałam już w redakcji świetnych reporterów, których zatrudniła – Mariusz Szczygła i Wojtka Tochmana. Zaczynaliśmy w fantastycznym składzie: oni dwaj, Paweł Smoleński, Irena Morawska, Włodek Kalicki, Lidka Ostałowska… Bardzo mnie cieszy, że więzi, które się między nami zawiązały, przetrwały do dziś. Raz do roku spotykamy się u mnie na wsi i jest bardzo wesoło, niektórzy przyjeżdżają już ze swoimi wnukami.

Zajęła się Pani reportażem społecznym, a z tego, co podają kroniki, wynika, że chciała się Pani specjalizować w dziennikarstwie sportowym. Skąd taka zmiana?

To pomysł jeszcze z czasów licealnych. Reporterzy sportowi jeździli po świecie i wydawało mi się, że to jedyny sposób, aby móc go zwiedzać. Jednak kiedy wyjechałam do Warszawy, to wydała mi się taka ciekawa, że ten pomysł zbladł. W Warszawie czułam się świetnie, na studiach miałam fantastyczne towarzystwo, zaczęłam interesować się teatrem. W tamtych czasach teatry warszawskie były bajeczne, wspaniali aktorzy i reżyserzy. Wybrałam sobie na studiach specjalizację teatralną. To zresztą nie wpłynęło na moje dalsze dziennikarskie życie. Rządziły nim raczej przypadki.

Tak to zazwyczaj bywa. Pani chyba miała szczęście do tych przypadków…

Miałam szczęście, ale też mocno o nie walczyłam. Dla przykładu: żeby móc się w Warszawie zameldować, trzeba było w niej pracować, a żeby pracować, trzeba było mieć zameldowanie, więc już na początku stanęłam w obliczu błędnego koła i musiałam kombinować, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji. Ostatecznie zameldowałam się gdzieś pod Warszawą, na szczęście ta miejscowość znalazła się w obrębie tak zwanej wielkiej Warszawy, dzięki czemu udało mi się wejść na drogę legalnego pobytu.

Nie całkiem porzuciła Pani Wschód, czego dowodem jest chociażby wydana w zeszłym roku książka „Usypać góry. Historie z Polesia”. To był świadomy powrót?

Nie do końca. Po skończeniu pracy nad „Domem żółwia. Zanzibarem” nie miałam pomysłu na kolejną książkę. Któregoś dnia Bożena Dudko, która przez jakiś czas prowadziła archiwum Ryszarda Kapuścińskiego, powiedziała: „Słuchaj, przecież Ryszard nie zrobił tego swojego reportażu o Pińsku, może powinnaś się tym zająć? Pani Alicja da ci kontakty, może w dokumentach Ryszarda znajdziesz coś, co będzie stanowiło punkt wyjścia”. Pomyślałam, choć nieco bez przekonania: dlaczego nie? Biała Podlaska jest właściwie na przedpolu Polesia, więc może zrozumiem ludzi, którzy tam mieszkają. Zaczęłam zbierać materiały, jednak w którymś momencie zwątpiłam w ten projekt. Miałam poczucie, że nie znajdę na Polesiu wystarczająco ciekawych bohaterów. Poszłam wtedy po poradę do Julka Rawicza, nieżyjącego już zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, człowieka z niezwykłą reportażową intuicją. Byliśmy przyjaciółmi od czasów studiów. Julek, który miał niezwykłą wiedzę historyczną i wielką bibliotekę, powiedział, że Polesie jest pełne fantastycznych bohaterów. „Czy słyszałaś o Adrianie Cartonie de Wiartcie?”. Okazało się, że był to przyjaciel Churchilla, generał, którego Radziwiłł zapraszał na polowania. Po takiej zachęcie zaczęłam na nowo przeglądać materiał i pojechałam na Polesie, a jeszcze wcześniej postarałam się o odpowiednie kontakty.

Biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o Białorusi, pewnie łatwo nie było?

Przede wszystkim chciałam tam jechać jako osoba prywatna, a nie dziennikarka. Bałam się, że oficjalny wyjazd skrępuje mnie przy pracy – ktoś będzie chciał się mną „opiekować”, podsuwać mi tematy, nie daj Boże kontrolować albo interesować się ludźmi, z którymi rozmawiam. Nie było to łatwe od samego początku, bo musiałam znaleźć Białorusina, który mnie do siebie zaprosi, umożliwiając mi tym samym uzyskanie wizy. Z pomocą przyszła żona mego kolegi, Białorusinka, która skontaktowała mnie z odpowiednią osobą i wszystko udało się załatwić.

Szukanie kontaktów to część pracy reporterskiej. Próbowałam tego na wiele sposobów. Na własną rękę nawiązałam relacje z Białorusinkami, które mieszkają w naszym kraju i są żonami Polaków. Czytając literaturę, trafiłam na dzieła etnosocjologa Józefa Obrębskiego, który w latach 30. pracował na Polesiu i napisał na ten temat wiele prac, zebranych przez Annę Engelking, językoznawczynię i etnolożkę, która bardzo się ucieszyła, że ktoś chce zrobić współczesny reportaż o Polesiu. Dała mi mnóstwo kontaktów do żyjących tam ludzi, którzy w dodatku byli gotowi na szczerą rozmowę z kimś, kto przyjechał z Polski. Prowadzą oni działalność na granicy opozycyjności – czasem mają przez to jakieś kłopoty, ale się nie boją.

Te wszystkie kontakty okazały się niezmiernie ciekawe. Po pierwsze dlatego, że ci ludzie mieli bardzo dużo do powiedzenia. Po drugie, że umożliwili mi spotkania ze swoimi znajomymi. Jeden z nich, historyk, zaproponował mi wspólną wycieczkę po Polesiu. Spotkaliśmy się z ludźmi, którym nie wystarcza zwykła codzienność – chcą robić coś wartościowego i szukają swojej tożsamości – historycznej, narodowej, kulturowej, religijnej.

Poruszyła Pani bardzo ważny temat. Przy okazji spisów ludności w rubryce „narodowość” mieszkańcy tamtych terenów od zawsze wpisywali „tutejsi”. Jak jest z dziś z ich tożsamością? Kim się czują?

Jeśli pyta pan, czy nadal czują się Poleszukami, to tak, ale głównie ci, którzy mieszkają w kołchozach albo na wymierających już wsiach. Wśród młodych inteligentów zauważyłam silną potrzebę zbudowania tożsamości narodowej, której podstawą jest język białoruski, wypierany – niestety – przez rosyjski. Widać to dokładnie w ostatnim rozdziale mojej książki, poświęconym Marii Söderberg, która ponad siedemdziesiąt razy przyjeżdżała na Białoruś i organizowała tam spotkania tamtejszych poetów i pisarzy. Przychodziło na nie dużo osób, które chciały mieć kontakt z językiem. Niestety, od paru lat Maria nie dostaje wizy białoruskiej – uznano ja za osobę niepożądaną, ale ona i jej przyjaciele nie złożyli broni. Białoruskie spotkania literackie odbywają się teraz poza Białorusią, m.in. w Polsce. Biorą w nich udział białoruscy bardowie, którzy cieszą się taką popularnością, jak u nas kiedyś Jacek Kaczmarski.

Władza stworzyła tam swoisty wentyl bezpieczeństwa, namiastkę demokracji na pokaz?

Tak, aczkolwiek trudno jest ocenić, na ile ta władza puszcza różne rzeczy tymi wentylami, a na ile rzeczywiście im sprzyja. Takich przykładów jest więcej. Pismo „Dzejasłoŭ”, które ciągle wychodzi, choć trudno je uznać za prawomyślne. Wydawnictwo Łogwinow, tłumaczące właśnie moją książkę, na które nałożono wysokie rujnujące opłaty. Ostatecznie udało się jakoś zdobyć na nie pieniądze. I wreszcie książka o rysowniku i akwareliście Napoleonie Ordzie – wspaniale udokumentowana, dostępna w bibliotekach i księgarniach. Jest dziełem ludzi, którzy mają już bardzo wyraźną tożsamość kulturalną, nie całkiem zgodną z tym, co proponuje władza.

Jak pan widzi, bardzo trudno jest określić, gdzie zaczyna i kończy się ta tożsamość. Czy jest ona elitarna, czy sięga głębiej, np. do załóg fabrycznych? Na pewno wśród mieszkańców Pińska jest ruch dyskretnego oporu przeciwko wywłaszczeniu z bogatej tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego i tego, co wartościowe w polskiej tradycja przedwojennej. Wydaje się, że Łukaszenka stara się sprzyjać tradycji białoruskiej – niestety przybiera ona na ogół dość płytką formę folklorystyczną.

Znam to tylko z opowieści, ale czy w przypadku takich ustrojów, jaki panuje na Białorusi, nie wykonuje się jednego kroku do przodu po to, aby za chwilę wykonać dwa do tyłu?

Nie wydaje mi się, żeby tak było. Jeżeli już, to jeden do przodu i jeden do tyłu albo nawet pół do tyłu. Sądzę, że na Białorusi zachodzą pewne zmiany, że jest coraz więcej ludzi myślących w sposób otwarty. Czy to jest zasługa władzy? Może to wynika z globalnych zmian?

Chciałbym zadać pytanie, które słyszała Pani z pewnością tysiące razy, a brzmi ono: jaki jest przepis na reportaż według Szejnert?

Zastanawiam się, czy ja mam taki przepis… No dobrze, wyliczam: talent językowy, zdolność obserwacji, zdolność do empatii, zdolność do zachowania dystansu wobec tematu, bohaterów i siebie, zdolność do poświęceń i trudów – podróży, rozmowy i pisania. I bardzo ważne: ciekawość. Zdaje się, że podałam przepis na reportera, nie na reportaż. Ale to na jedno wychodzi. No i trzeba mieć dobry temat, a jak się go ma, to zadbać o dobry początek i puentę. No i jakiś środek też musi być.

Czy zdradzi Pani, nad czym obecnie pracuje?

Nie! [śmiech]

Jak babcia narzekała, że jej mąż zbyt dużo towaru daje ludziom na kredyt, ten mówił: „Aftuj, Kaluniu, aftuj”, co znaczyło, żeby Katarzyna-Kalunia zajęła się haftowaniem – co zresztą robiła pięknie – a nie sprawami ­finansowymi. Jak więc widać, stosunek do pieniędzy był u nas dość wschodni, nie było wielkiego uporu w ich gromadzeniu.

Redakcja mieściła się w dawnym ­żłobku. Nie zdążono usunąć z niego wszystkich urządzeń, więc w jednym z pokojów do pracy znajdowały się sedesiki przykręcone do ściany. Kiedy weszliśmy tam po raz pierwszy, nie mieliśmy stołów do pracy. Nic. ­Ernest Skalski zadzwonił do znajomej maszynistki, żeby czym prędzej przyjechała z maszyną.

Żeby móc się w Warszawie zameldować, trzeba było w niej pracować, a żeby pracować, trzeba było mieć zameldowanie, więc już na początku stanęłam w obliczu błędnego koła i musiałam kombinować, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji. Ostatecznie zameldowałam się gdzieś pod Warszawą…

talent językowy, zdolność obserwacji, zdolność do empatii, do zachowania dystansu wobec tematu, bohaterów i siebie, zdolność do poświęceń i trudów – podróży, rozmowy i pisania. I bardzo ważne: ciekawość. Zdaje się, że podałam przepis na reportera, nie na reportaż. Ale to na jedno wychodzi. No i trzeba mieć dobry temat…

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów