Czas lockdownu dał mi przestrzeń – paradoksalnie. Uwolniłem z głowy kilka projektów, które zaczęły sobie spokojnie parować. Miałem czas, żeby pomyśleć o czymś nowym. I muszę powiedzieć, że mi to pasuje – mówi Mateusz Pospieszalski, kompozytor i aranżer, jeden z najważniejszych producentów muzycznych w Polsce.
Jesteś typem prowincjonalnym czy wielkomiejskim?
Zależy, jak na to spojrzeć. Przestrzenią mojego dojrzewania było miasto – rodzinna Częstochowa. A zaraz potem Katowice, gdzie chodziłem do średniej szkoły muzycznej, mieszkałem w internacie i przeżyłem okres dorastania, który można nazwać „hulaj duszo, piekła nie ma”. Od małego podróżuję, koncertuję w miastach i z ludźmi z miast. Całe życie byłem na Jazz Jambore i na Pomorskiej Jesieni Jazzowej, gdzie zarobiłem pierwsze pieniądze, grając jako 16-latek z zespołem Tie Break. A z drugiej strony: dziś mieszkam pod Częstochową, mam domek z ogródkiem, a za oknem widzę las – to jest początek Jury Krakowsko-Częstochowskiej, więc pierwsze skałki, rezerwat Zielona Góra wokół. Obok mojego osiedla jest skałka, która nazywa się Wilcza Góra, więc sobie wyobrażam, jak kiedyś wilki wyły z niej do księżyca. I ta baśniowość mi bardzo odpowiada. Więc jaki jestem?
Intuicja mi podpowiada, że prowincjonalny. Jak ja.
Wiesz, kiedy zostaliśmy pozamykani w domach, okazało się, że ten, kto miał kawałek trawnika, to był szczęściarz! My z żoną bardzo dużo czasu spędzamy w domu, zajmując się swoimi sprawami. I bardzo to sobie cenimy. Czas lockdownu dał mi przestrzeń – paradoksalnie. Uwolniłem z głowy kilka projektów, które zaczęły sobie spokojnie parować. Miałem czas, żeby spokojnie pomyśleć o czymś nowym. I muszę powiedzieć, że mi to pasuje.
Pandemia przewartościowała wiele rzeczy. Okazało się, że apartamenty w miastach stały się luksusowymi więzieniami – słyszałam nawet określenie „gułag z Netflixem”. Ludzie zaczęli uciekać na działki, na wieś, do domów, w których było może mniej wygód, za to znacznie więcej wolności.
O tak! Oczywiście trochę brakuje koncertów, wspaniałych spotkań z ludźmi, ale… Ja pochodzę z wielodzietnej rodziny – i zawsze myślałem, że bycie w społeczeństwie stanowi dla mnie jakąś podstawową rzecz. Okazuje się, że równie nie. Że równie istotne jest wychodzenie do ogrodu i nasłuchiwanie, jaki to ptak śpiewa w lesie.
Jeśli facet chodzi nocą po łąkach Suwalszczyzny z saksofonem, żeby grać do przelatującej komety Neowise, to coś musi być na rzeczy.
Nie tylko do komety – do gęsi też!
Odlot w podniebie z Twojego solowego albumu Tam i sam to chyba mój ulubiony utwór. A ta płyta, na której grasz w towarzystwie natury i na jej dziedzińcu, gdzie słychać muczenie krów, furkot przelatujących ptaków, deszcz, to jest doświadczenie terapeutyczne. Coś więcej niż muzyka. Odlot właśnie.
Człowiek jest częścią natury i do tej natury go ciągnie. Ja ten dźwięk na polanie wypuściłem o 22:00. Świat był uśpiony, piękna noc, moment, z wiszącą na niebie kometą Neowise. Niebo na zachodzie i północy różowe.
Zagrałem ten dźwięk i myślę: „Kurcze! To leci! Ten mój dźwięk jest tam, pod gwiazdami!”. Poczułem, że obijam się po tym świecie w sposób nadnaturalny. Że to jest jakiś nowy sposób bycia w nim. I od razu pojawiło się marzenie, żeby to nagrać, ten pogłos uwiecznić. Za miesiąc wróciłem z żoną, i już nagrywaliśmy.
Zawsze czułeś takie połączenie z przyrodą czy musiałeś do tego dorosnąć?
Zawsze. Wychowałem się w Częstochowie, ale poza centrum. Tam, gdzie miasto już się rozłaziło. Więc były jakieś łąki, glinianki, bocznica kolejowa, tratwa na stawie, krzaki, w których się paliło pierwsze papierosy. Pamiętam moment, kiedy pojawia się majowy zapach pierwszych spuchniętych liści – to, co teraz można wyczuć w powietrzu. Później, już w Katowicach, kiedy robiło się ciepło, chodziliśmy na wagary. Niedaleko internatu była Dolina Trzech Stawów: trzy potężnych rozmiarów doły odkrywkowe, zalane wodą. Kąpaliśmy się w tych głębokich jeziorach, jak tylko robiło się cieplej. Zawsze żyłem w rytmie przyrody, w bliskim z nią kontakcie – i zmiany pór roku do dziś wywołują we mnie najpiękniejsze wspomnienia. Do tego stopnia, że jak pojawia się słońce, wciąż nie umiem pracować.
A ile miałeś lat, kiedy wyjechałeś z domu do Katowic, do szkoły z internatem?
Trzynaście, bo średnia szkoła muzyczna zaczyna się w VII klasie podstawówki. Pierwsze dwa tygodnie zamykałem się w toalecie i popłakiwałem, żeby nikt nie widział. A potem się w tym nowym życiu odnalazłem. Internat był w tym samym budynku, co akademik, a ponieważ w Katowicach był jedyny wtedy w Polsce wydział jazzowy, od początku miałem kontakt z jazzmanami. No i oczywiście internat się z tym akademikiem ciągle mieszał. Mimo że w internacie był wychowawca! To był okres burzliwy, ale niesamowicie ważny dla mojej muzycznej świadomości. Dziś uważam, że najważniejsze dla mojej edukacji zawsze było środowisko: najpierw rodzina, znajomi w danym mieście, kumple ze szkoły i kumple z akademika – to wszystko razem stanowiło fundamenty mojej tożsamości artystycznej. A szkoła była pretekstem do tych spotkań.
To było dla Ciebie zawsze jasne, że będziesz muzykiem?
Muzyka była podstawą od samego początku. Grając na pianinie w wieku 4–5 lat, nie wyobrażałem sobie, że będę robił coś innego w życiu. Miałem co prawda jakieś ukryte marzenie bycia kierowcą autobusu, bo jeździłem autobusem do szkoły muzycznej i byłem zafascynowany tymi maszynami. Ale możemy to marzenie uznać za dziecięcą fantazję. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, jestem dziewiąty, najmłodszy. U mnie wszyscy grali i śpiewali, i to wzajemne napędzanie się było naszą szkołą. Mogę powiedzieć, że nauczyłem się muzyki tak naturalnie, jak chodzenia czy mówienia. I już w niej zostałem.
A to prawda, że ojciec wysłał was do szkoły muzycznej, żeby uchronić was przed rock’n’rollem?
Nie tyle przed rock’n’rollem, co przed zagrożeniami, które ze sobą niósł: dzieci kwiaty, rewolucja seksualna itd. To był czas Rolling Stonesów, Beatlesów, Hendrixa, ale i narkotyków. Nasze środowisko się przecież makowało totalnie, więc było się czego bać. A nasi rodzice byli ludźmi wychowanymi w tradycji starej Polski. To znaczy: szkoła, akademia, języki, muzyka, łacina itd. Ojciec był generalnie dwujęzyczny – ale znał tych języków 4 czy 5. I jeszcze by się pewnie nauczył kolejnych, ale dzieciaków miał za dużo, więc nie miał na to czasu. Ale poezję pisał! Napisał dwie książki przy tych dzieciach. Był też niespełnionym malarzem – jak szedł na studia, dziadek powiedział: „z malowania rodziny nie utrzymasz”, i wysłał go na architekturę. Mama za to była po Akademii Sztuk Pięknych, malowała całe życie. U nas w domu zawsze były farby, obrazy, więc ojciec sobie nie wyobrażał, że my pójdziemy w stronę muzyczną. A jak w domu pojawiła się gitara i nasze zainteresowanie rock’n’rollem, ojciec zobaczył w tym zagrożenie dla podstaw kulturalnych i moralnych. To była bardzo poważna sprawa. Szkoła muzyczna miała utrzymać nas w ryzach, i tak się poniekąd stało – muzyka nami zawładnęła.
Ty, w tej rodzinnej formacji, początkowo grałeś na pianinie.
Chcieliśmy naśladować Beatlesów, więc na początku graliśmy ich utwory, śpiewając fonetycznie „Hej Dżud, don mejk it baj” – po polsku. Marcin grał wtedy na gitarze, więc mnie starsi bracia przyuczyli do pianina. Janek, który wtedy miał 14–15 lat, a ja 4–5 – pokazał, które klawisze mam naciskać, i tak się zaczęło moje granie w zespole. Grałem zresztą sposobem, bo nasz instrument miał uszkodzone niektóre klawisze (zerwana kość słoniowa), dzięki czemu orientowałem się na klawiaturze. Później, kiedy zaczęliśmy występować w różnych domach kultury, Janek zamalowywał mi te klawisze, żeby było jak w domu. A ponieważ nie mieliśmy tekstów, ojciec zaczął sam pisać nam piosenki. Pamiętam np.: Wiatrak samotnik w polu stał /obrotem skrzydeł dawał chleb. Albo: Na błoniu, na wale, pędzlem i paletą /Bernadro Bellotto zwany Canaletto.
Napisał nawet tekst o Wrocławiu, do którego jeździliśmy na spotkania muzykujących rodzin. Tam poznaliśmy m.in. rodzinę Steczkowskich, których wtedy jeszcze nie było dziewięcioro, tylko pięcioro. Do dziś pamiętam, jak 4-letnia Justyna na scenie krzyczała: „O sole mio!”. Docelowo u Steczkowskich zrobiło się później sześć sióstr i trzech braci, a u nas odwrotnie: sześciu braci i trzy siostry. No ale nic z tego nie wyszło, dlatego że najstarsza Steczkowska była w moim wieku. Więc ja tylko z Agatą chwilę pochodziłem, i się skończyło. Ale do dziś się wszyscy przyjaźnimy, a przez lata grywaliśmy wspólnie kolędy.
To skąd się wziął saksofon?
W międzyczasie Janek, wtedy już 20-letni, zaczął się kolegować z Prońkami, a zwłaszcza z Piotrkiem Prońko, bratem Kryśki, który grał na saksofonie. Był jeszcze Marek Walarowski z Częstochowy, pianista, ale też pogrywał na saksofonie. Oni mi pokazali, jak się gra na tym instrumencie, a ja nauczyłem się sam motywu z dobranocki „Żwirek i Muchomorek”. I ten instrument mnie absolutnie zafascynował. Ale miałem 10 lat, więc był dla mnie za ciężki i za duży. A do tego z przodu miałem dwie duże łopaty zamiast zębów. Dopiero kiedy poszedłem do liceum muzycznego w Katowicach, saksofon stał się moim pierwszym instrumentem. Poznałem ludzi z Tie Break, zespołu założonego z inicjatywy gitarzysty Janusza „Yaniny” Iwańskiego i basisty Krzysztofa Majchrzaka, do których dołączył Antoni Grelak. To byli przyjaciele moich starszych braci. Załapałem się do nich na przyczepkę, i później to się przerodziło w rodzinną kulturalną formację, z którą właściwie funkcjonujemy do dziś – rzadko, bo rzadko, ale te spotkania muzyczne są dla wszystkich bardzo ważne.
Zastanawiam się, czy jako dorastający chłopak miałeś potrzebę określenia granic między Tobą a rodziną? Nie mówię o odcięciu się, ale raczej o wybiciu na niepodległość.
U podstaw mojej osobowości jest i była przekora, więc zawsze byłem indywidualnością. Robiłem to, co chciałem. Nie znoszę, jeśli coś mi się nakazuje, jak ktoś mi coś narzuca, jak ktoś mi się każe ubrać w taki sam strój, jak wszyscy. Ta przekora jest silniejsza ode mnie. Zawsze zaznaczałem swoje zdanie i od początku byłem wyindywidualizowany ze środowiska – każdego!
Nie mówię, że to jest dobre. Taka jest moja natura po prostu. Jako człowiek wierzący też za wszelką cenę nie chcę być tak wierzący, jak inni. Nie chcę być utożsamiany z jakąś jedną opcją, choć jestem mocno ukierunkowany. Nie chcę być tak dewocyjny, jak inni. Choć może powinienem się modlić, żeby oni tacy nie byli, bo to burzy i psuje nam świat. Oczywiście rodzina Pospieszalskich też załatwiła mi kilka łatek: wszyscy nazywamy się Jan Pospieszalski, wszyscy jesteśmy po stronie PIS i od rana do wieczora gramy kolędy. Tymczasem każdy z nas jest totalną indywidualnością. I ja nie mówię w kategoriach wartościujących – ja mogę w tych indywidualnościach najmniej znaczyć. Ale na pewno jestem inny.
Ta Twoja odrębność jest dla mnie jasna, zwłaszcza kiedy słyszę Cię na scenie. Mateusza Pospieszalskiego nie da się pomylić z nikim innym. Wydajesz się zrośnięty z saksofonem. Jakbyś nim właśnie wył do księżyca, jak te wilki, które sobie wyobrażasz na Wilczej Skale.
Zawsze chciałem grać tylko na saksofonie, ale życie pokierowało moją drogą tak, że nie skończyło się tylko na nim. Pojawiły się przeszkadzajki, chuliganienie instrumentalne, komponowanie, produkowanie. Pod biurkiem mam piano, fortepian w salonie, i bez tego również nie wyobrażam sobie życia. Zdarzało mi się grać na akordeonie czy na różnych dętych instrumentach, jak flety, oboje, klarnety. I za każdym razem myślałem, że one już ze mną zostaną do końca życia. Ale tak się nie da, co za dużo, to niezdrowo. Dziś na szczęście czuję już, że nie muszę ludziom udowadniać, że na wszystkim potrafię grać.