Reportaże

Teatr obrzędowy “Czeladońka”

 21 marca w wieku 70 lat zmarł Kazimierz Kusznierow – założył Teatru Obrzędowego „Czeladońka” z Lubenki.

Za kierownictwo teatrem oraz promocję kultury regionalnej otrzymał w 2016 roku tytuł „Ambasadora Wschodu” w kategorii Projekt. Poniżej prezentujemy reportaż, autorstwa Kazimierza Kusznierowa.

Babka, bo tak ją nazywałem, była matką mego chrzestnego. Mówiono na nią Staszycha, po mężu Stanisławie. Babka Staszycha z natury była skąpa, choć o sobie mówiła, że jest oszczędna. Jak nalewała olej w szklankę, gdy zaszedłem pożyczyć, i jej się rozlał na podłogę, to uklękła, zlizała językiem, a resztę chlebem wytarła i zjadła. Nic się u niej nie mogło zmarnować.

Babka miała czterech synów – trzech bardzo urodziwych, przystojnych, więc babka mówiła, że jak dorosną, to same się oporządzą, o siebie zadbają, a złoto i w popiele błyszczy. Znajdą z hektarami sobie baby, bo jak kto komu miły, to i z dupy pachnie. Bardzo lubiłem powiedzenia babki. Jak parafianie kupili karawan do wożenia zmarłych na cmentarz, uważała to za głupotę i opowiadała taką historię: „Zmarła babcia, trumnę wstawili na karawan, a wnuczek płacze, lamentuje w niebogłosy i nie chce iść w kondukcie żałobnym, matka go pociesza: «Nie płacz. Babka już jest w niebie na dobre», a wnuczek krzyczy: «Ja mam w dupie babcię, ja chcę karawanem jechać»”. I mówiła: „Ot, jaki mały, a mądry, już nieboszczykowi wszystko jedno, czy wozem drabiniastym go wiozą czy karawanem, a to kosztuje i trzeba płacić”. Nie wiedziałem wtedy, że w przyszłości te wszystkie babci filozofie bardzo mi się przydadzą do opracowania scenariuszy teatru obrzędowego.

***

W mojej wsi była szkoła czteroklasowa. Nauczycielki organizowały bodajże dwa razy w roku przedstawienie na choinkę i na zakończenie roku. Nie były to nawet teatrzyki, tylko skecze inscenizowane, ale w nich udziału nie brałem – według pani nie nadawałem się, nie byłem dobrze ubrany jak inne dzieci. Raz, ubranie miałem zniszczone, połatane, dano mi rolę kotka. Pamiętam do dziś: „A kotku brudasku masz futerko pełne piasku, dużo mydła, dużo wody, nie przyniesie nigdy szkody”. I już dzieci przezywały: „kotek-brudasek”. Choć matka dbała, jak mogła, o czystość, nie było wtedy dobrych środków piorących, jedynie szare mydło, płatki mydlane i to ubranie się wygotowywało w garnku. Albo moczyło się w balii w ługu z popiołu i prało się na ręcznej tarze lub kijonką wystukiwało na kładce w rzece. Tylko raz mnie zaszczyt kopnął na zakończenie roku szkolnego, w jakiejś inscenizacji odegrałem rolę Mieszka I, a z tego powodu, że tych lepszych dzieci zabrakło do obsady ról. Zrobiłem sobie koronę z papieru, z tektury miecz, z papieru łańcuch z orłem na szyję i deklamowałem: „Ja Mieszko I tu na tej porębie młody dąb dziś sadzę. Rośnij sobie dębie”. Czasem też do szkoły, od wielkiego święta raz w roku, przyjeżdżał jakiś teatr kukiełkowy, ale mi się to nie podobało. Aktorzy nosili lalki na kijach, pociągali za sznurki i za lalki mówili tekst. Ja chciałem widzieć teatr prawdziwy, ludzi, scenerię, w jakiej rzecz się działa.

***

Pamiętam, przyjechał student z Lublina, który zbierał materiały do, jak się nie mylę, audycji radiowej „Tropami ludzi i pieśni”. Chciał, żebym mu znalazł ludzi, którzy znają stare ludowe pieśni, legendy i opowieści. A on przyjedzie z magnetofonem i będzie nagrywał. Wtedy jeszcze nie widziałem magnetofonu. Byłem bardzo ciekawy, co to za sprzęt. Wtedy adapter był wielkim odkryciem, pocztówka kręci się i gra, ale żeby nagrał mój głos, to było coś niezwykłego. Czekałem na niego, jakby to jakieś UFO miało z nieba zlecieć. Przyjechał zimą z magnetofonem szpulowym. Matka zawołała swoją koleżankę. Nagrał kilka legend, piosenki, które śpiewały na dwa głosy, tak że zastał go wieczór, a jeszcze matka umówione miała dwie panie, które pięknie śpiewały w języku chachłackim. Poszedłem z nim do nich, a one zaparły się, że nic nie pamiętają. Widziałem, jak podejrzliwie patrzyły na niego i magnetofon. Usilnie namawialiśmy. Mówiłem: „Koweleńczycho spiwajte «Jak pieł sołowiej» albo «Ne pyszy myły żałobnych łystów» czy «Tam w komorońci»”. Bez skutku, wciąż powtarzały: „Ne znaju, nyszczo ne pametaju, horło boli, odczepysia od mene”. Nie udało się ich namówić. Wróciliśmy do domu z niczym. Chłopak musiał nocować, za późno było do autobusu. Zaprowadziłem go do dalszych sąsiadów, którzy zgodzili się na przenocowanie gościa. U mnie nie było warunków. W pokoju, gdzie spała matka i siostry, brakowało miejsca, a w pokoju, gdzie ja spałem, było bardzo zimno. Jak szedłem spać, matka, żeby ogrzać pierzynę, nalewała gorącą wodę do tak zwanego gumowego pęcherza. Często, jak w nocy wykopałem go nogami spod pierzyny, to rano był zamarznięty.

Nazajutrz poszedłem po studenta. Już nie spał, rozmawiał z sąsiadami. Zauważyłem, że jest jakiś osowiały. Wyszliśmy, a on mnie pyta, co to za jakieś skoczki u nich w łóżku? „Całą noc nie spałem – mówi – dupę mam tak zrąbaną, jak zastrzykami, kropki jak po ukłuciu igły i cętka dookoła czerwona. Wstawałem, zapalałem światło, to widziałem, jak spod pierzyny wyskakują jakieś czarne meszki i skaczą daleko”. Nie wiedział, że to pchły. Zrezygnował z nagrań w tym dniu. Powiedział, że przyjedzie ponownie, ale jak pozwolę, to woli spać ze mną w zimnym pokoju: „Jeśli u ciebie nie ma skoczków”. Oczywiście nie było, bo pchły lubią ciepło.

Poszła rano matka do Kowaleńczychów z awanturą, że obiecały chłopcu śpiewać i odmówiły, że tylko darmo czas stracił i pieniądze na bilet. A one na to: „A szczo my budem dla nioho spywaty, pryszow wystrojony jak bies, taki czort weliki, z kutasom na chołowi, jakujuś skrynku podstawiw, trubku do giemby powstawlaje i każe spiwaty. A poszow won do samoho Belzebuba! Neh won jomu spywaje, bo my to ne hoczem”. Jak mi matka opowiedziała, myślałem, że padnę ze śmiechu. Chłopak miał czapkę wełnianą z pomponem, ale wtedy na wsi nikt w takiej nie chodził. Spodnie bikini, jakiś skafander, to uznały, że ubrany jak diabeł kusy. A kutas, wiadomo, co oznaczało.

***

Dziś, gdy opowiadam dzieciom swoje dzieciństwo i młodość, zazdroszczą mi pasienia krów z kolegami, pracy w polu, przygód, obrzędów i zwyczajów z tym związanych. Choć często głód dokuczał, nieraz myślę, że chciałbym czuć głód jak kiedyś i z apetytem zjeść, co w ręce wpadnie. W niewielkiej tylko cząstce mogę im to pokazać, prowadząc teatr obrzędowy. Co będzie, to czas pokaże, jeśli żyć będziem, ale co przeminęło, już się nie zobaczy. Aby ustrzec się złego, trzeba koniecznie znać historię przeszłości, bo historia lubi się powtarzać. Dobrze, jeśli wraca, co dobre.

Tekst: Kazimierz Kusznierow, zdjęcia: Adam Pańczuk

W 2005 i 2006 roku Adam Pańczuk, wybitny fotograf pochodzący z Białej Podlaskiej, sfotografował aktorów teatru obrzędowego “Czeladońka” – za zdjęcia te otrzymał w 2006 roku I nagrodę w kategorii kultura w drugiej edycji Konkursu Fotograficznego National Geographic.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów