Kilka metrów pod żaglówkami, które przecinają dziś gładką powierzchnię zalewu Siemianówka, wypalano garnki, szyto kożuchy i robiono pamiątkowe fotografie. Mieszkało tam ponad trzysta rodzin, które zostały wysiedlone po to, aby powstało sztuczne jezioro. Mówią o nim „ostatnia wielka inwestycja PRL-u”. Ostatnia i nigdy niedokończona.
Zapraszamy jutro do nas, będziemy piec mrowisko — zachęca Eugenia Bura.
— Gdzie?
— W remizie.
Jest upalny czwartek i ogórki już się kiszą. Białoruski Festyn Ludowy pojutrze, więc praca wre. Jedna przygotowuje ciasto, druga wałkuje, trzecia robi wszystkim herbatę. Remiza stoi obok byłego baru Disco Czar, w którym swoją karierę rozkręcał m.in. Zenek Martyniuk, i jest remizą już tylko z nazwy, bo wóz strażacki został niedawno podarowany Ukraińcom. Tymczasem w lokalu umościło się Koło Gospodyń Wiejskich Sołectwa Bondary. Zaczynały od zera, jedynie z dobrą wolą i pomysłami. Okazało się, że to wystarczy. Dziś mają już siedzibę, a w niej dwie lodówki, piekarnik, zmywarkę i zestaw naczyń. Łazienkę musiały odnowić, bo była byle jaka. Wszystko same załatwiły, dzięki wsparciu z ministerstwa. Bo Koło podlega pod agencję rolną. W statucie stoi zapis, że gmina powinna je wspierać, ale z tym bywa różnie. Burmistrz dawał im rok na przetrwanie. Na przekór wszystkim działają już ponad 3 lata. Na czele Koła stoi Eugenia Bura.
— Mi się zdaje, Gienia, że ciasto trzeba schłodzić, zanim rozwałkujesz, bo inaczej to ono się rozłazi — pada odważna sugestia jednej z pań.
— Tak, tak — chórem przytakuje reszta.
— Ja nigdy do lodówki nie wsadzałam — Eugenia broni swojego przepisu, ale nie upiera się, ciasto ląduje na chwilę w chłodziarce.
Ile gospodyń, tyle metod. Mrowisko to podlaski smakołyk, który wygląda jak piramida z faworków, a jego przygotowanie wymaga precyzji. Cienkie jak papier ciasto kroi się na krótkie paski, które potem się smaży i układa w stożek. Warstwy skleja miodowy sos z makiem i rodzynkami. Pierwsza porcja rozwałkowanego ciasta już gotowa, można wyciągać patelnię. Brakuje jeszcze okapu nad kuchenką, więc kiedy ciasto wpada do gorącego oleju, pomieszczenie szybko wypełnia się gęstym dymem.
— A jak duże ma być to mrowisko? — dopytuję.
— A jakie się chce! — odpowiada imienniczka szefowej, Eugenia Kondracka. — Kiedyś tu panie trzy tygodnie robiły jedno, był zjazd różnych kół gospodyń. A ile mąki i jajek poszło! Mam na zdjęciach — wyciąga smartfon i szuka dowodu na megamrowisko. W całym gronie jest najbardziej obyta w nowych technologiach.
— Ja przecież kurs kończyłam, komputerowy! Toż u nas w Bondarach były dwa, ja byłam i ja wszystko wiem. Założyłam naszą stronę na Facebooku i cały czas publikowałam. Teraz kto inny przejął.
Gdzieś pomiędzy wałkiem do ciasta a skwierczącą patelnią zacierają się różnice wieku. Po kilku godzinach wspólnego budowania mrowiska wszystkie jesteśmy na „ty”. Dwie Gienie, Ala, Asia i ja. Jutro będzie tu tłoczniej, w przeddzień festynu powstanie najwięcej potraw, a babka ziemniaczana w sobotę rano, żeby ciepłą sprzedawać.
Wydarzenie odbędzie się na osiedlu Bondary, gdzie Koło postawi własne stoisko z lokalnym jedzeniem. Oprócz babki i mrowiska w planie jest chleb ze smalcem, chłodnik ze świeżych ogórków, lemoniada oraz coś na słodko. Na przykład korowaj. Robi się go tylko na szczególne okazje, zazwyczaj na wesele. Można go też podarować w podzięce, np. zespołowi na festynie – i taki jest plan.
Od kiedy zaczęły działać, gospodynie mają na swoim koncie np. smażenie pączków na tłusty czwartek, coroczne wigilie dla chętnych, projekty edukacyjne dla dzieci oraz warsztaty malowania murali, których efekty widać na ścianach osiedlowych garaży. Organizują akcje charytatywne, wspomagają miejscowy Dom Pomocy Społecznej oraz Hospicjum Proroka Eliasza. Ale najbardziej zasłynęły za sprawą szczególnej akcji: Rudnia Projekt – Dziedzictwo Zatopionych Wsi. Dzięki niemu całe Podlasie dowiedziało się zarówno o istnieniu kreatywnych kobiet z Bondar, jak i o zapomnianej historii 318 rodzin, które w latach 80. ubiegłego wieku zostały wysiedlone ze swoich wsi, po to by w ich miejscu powstało sztuczne jezioro – zalew Siemianówka.
Latem 2020 r. w okolicy zalewu, na terenie gmin Michałowo oraz Narewka, przez kilka dni można było nauczyć się tkactwa ze słomy, filcowania wełny, tradycyjnego śpiewu oraz przyrządzania podlaskiej tołkanicy. Dla gości przewidziano też koncerty oraz gry plenerowe. Najważniejszym elementem projektu była wystawa, która stanęła na plaży i którą można oglądać do dziś. Na siedmiu tablicach widnieją piktogramowe mapy każdej z zatopionych wsi: Rudni, Łuki, Garbar, Bud, Bołtryków oraz kolonii Tarnopola, Siemianówki i Bachur. Domy mają oryginalne numery, do których przyporządkowano nazwiska mieszkających w nich rodzin. Zaznaczono też takie miejsca, jak kuźnia, punkt skupu mleka czy zakład fotograficzny. Projekt Rudnia wyciągnął z dna jeziora niełatwe wspomnienia.
— Ludzie przyjeżdżają nad zalew, a nie wiedzą, jak powstał i co tu się kiedyś wydarzyło — tłumaczy Gienia Bura, pilnując bacznie skrawków ciasta na patelni. — Ile było podziękowań dla naszego Koła! Ludzie się wzruszali, płakali. Koło przypomniało historię, a niektórzy nie chcą pamiętać, bo to boli.
Boli głównie najstarszych, bo kiedy przyszło im się wyprowadzić, mieli po 40–50 lat, pozakładane rodziny, pobudowane domy i ułożone życie. Dziś są po osiemdziesiątce, i choć od tamtych wydarzeń upłynęło już kilka dekad, nadal tęsknią. Za własnym podwórkiem, ogrodem, zwierzętami, za miejscem, które nazywają domem. Rodzina Gieni Kondrackiej jest jedną z wysiedlonych – mieszkali we wsi Łuka. Ona sama wyprowadziła się do Białegostoku jeszcze przed budową zalewu. Po latach w mieście, odchowaniu trójki dzieci i po śmierci męża wróciła w rodzinne strony, do bloku w Bondarach, gdzie mieszkała jej mama. Dziś jest już jedyną lokatorką mieszkania. Z nostalgią sięga pamięcią do czasów, kiedy każdego lata wraz z rówieśnikami codziennie kąpali się w Narwi.
— Mogłam wziąć swój z domu i zapomniałam… — Gienia burczy pod nosem na kiepski wałek, który rozpada się w dłoniach. Zaraz potem wraca do dzieciństwa. — Fajnie było w Łuce. Wieczorami siadaliśmy na ławkach przy drodze i śpiewaliśmy. Śpiew niósł się po całej okolicy. A żaby jak rechotały! Teraz tu już chyba żab nie ma, nic nie słychać.
Podobno już w 1968 r. pojawili się pierwsi geodeci, żeby zbadać teren.
— Raz mówili, że będzie zalew, innym razem, że nie będzie — kontynuuje Gienia. — Nikt nie wierzył, że on powstanie. Ludzie domy pobudowali, stodoły powykańczali, aż tu nagle kazali się wyprowadzić.
PRL stawiał na rozwój rolnictwa i przemysłu, a w dorzeczu górnej Narwi brakowało wody. Pojawił się więc pomysł, aby zbudować zaporę ziemną na rzece, tworząc tym samym sztuczne jezioro. W planach był też kanał Narew–Supraśl, który miał zasilić przemysł w Białymstoku i Łapach, dostarczyć wody pitnej do gospodarstw domowych, nawodnić okoliczne pola w okresach suszy i osuszyć Bagna Wizna. Do realizacji planu konieczne było przesiedlenie ludzi, którzy mieszkali na tym terenie. Specjalnie dla nich wybudowano dziewięć bloków w Bondarach i dwa w Michałowie. Powstała też dodatkowa wieś – Nowa Łuka. Część osób przeniosła się do Białegostoku oraz Hajnówki. Budowa zbiornika zaczęła się w 1977 r. i trwała ponad dekadę. Nieopodal zapory czołowej stanął głaz, do którego przyczepiono tablicę z napisem: „Zbiornik wodny Siemianówka. Świadectwo okresu przyspieszonego rozwoju Białostocczyzny. Symbol realizacji zadań, rozwoju gospodarki żywnościowej oraz programu socjalnego partii i państwa. VI 1977”. Rok 1989 przyniósł Polsce zmianę ustroju, która dotknęła również podlaską inwestycję. Transformacja pogrążyła część pomysłów, kanał nigdy nie powstał. Inflacja zjadła odszkodowania tych, którzy zostali wywłaszczeni na potrzeby budowy, a dekomunizacja odcięła z pamiątkowej tablicy program partii. Dziś zalew pełni głównie rolę rekreacyjną, służy żeglarzom i wędkarzom. W okresie suszy uzupełnia poziom wody w Narwiańskim Parku Narodowym, a po zimowych roztopach zabezpiecza region przed powodzią. Woda z zalewu nie zasila przemysłu ani rolnictwa i nie nadaje się do picia. W opinii wielu budowa była niepotrzebna i spowodowała więcej strat niż zysku.
Obraz, którego nie ma
Aleksander Kardasz patrzy na zalew z dwóch stron. Na pewnym etapie sam przyłożył do niego rękę, bo jako inżynier nadzorował budowę. Ale jego babcia była z Bołtryk, jednej z poszkodowanych wsi. Aleksander przez lata gromadził historie wysiedleńców, jeździł po archiwach, spisywał opowieści, połączył je z fotografiami z rodzinnych albumów i zamknął wszystko w swoim opus magnum pt. Obraz, którego nie ma. Zalew Siemianówka. To za jego sprawą Projekt Rudnia opowiada nie tylko o Rudni, ale o wszystkich wysiedlonych wsiach.
— Powiedziałem im, że nie ma sensu robić takiego projektu tylko dla jednej wsi, bo tu cała okolica była pokrzywdzona — Aleksander rozkłada przede mną mapy, zdjęcia i notatki, które sporządził pracując nad książką. Wspomina moment, kiedy Koło Gospodyń poprosiło go o pomoc. — Chciałem, żeby z tyłu tablic były stare fotografie i opisy, ale się nie udało.
Aleksander mieszka w jednym z bloków w Bondarach. Dzieciństwo spędził w Nowosadach, na północ od zalewu. Wcześnie stracił ojca, więc szybko przywykł do ciężkiej pracy. Chodził do szkół domowych, po różnych wsiach; kilka klas u jednego sąsiada, kilka kolejnych u innego. U nich w domu też była szkoła, uczył się w niej 2 lata. Po podstawówce trafił do „szczurów” – tak pieszczotliwie mówiono na Technikum Wodno-Melioracyjne w Białymstoku. Kiedy je ukończył, przez parę lat pracował w zawodzie. Gdy ruszyła budowa na Narwi, umiejętności Aleksandra okazały się niezbędne przy zbiorniku. Z czasem został inspektorem nadzoru.
— Był plan, żeby zalew był mniejszy: główna zapora miała stanąć bardziej na wschód, nie trzeba by było zalewać czterech wsi, tylko jedną oraz kolonie. Strona radziecka ponoć zatwierdziła wstępny projekt, a potem jednak zmienili zdanie.
Najprawdopodobniej chodziło o to, że pradolina Narwi na wschodzie jest zbyt szeroka i jezioro za bardzo by się rozlało na tamtą stronę, przekraczając białoruską granicę. Możliwe też, że w grę wchodziła megalomania ówczesnych władz. Ostatecznie postawiono sześć zapór: jedną czołową i pięć bocznych, które trzymają wodę w ryzach. Kilka twardych danych: średnia głębokość zalewu – około 2,5 m. Pojemność przy maksymalnym poziomie spiętrzenia wody – 79,5 mln m3. Rzędna – 145 m n.p.m. Powierzchnia – 32,5 km2. Przy okazji zbudowano nowy nasyp kolejowy w czaszy zbiornika. Linia PKP przecina jezioro z południowego zachodu na północny wschód, po czym znika w lesie. Na zaporze miała pierwotnie stanąć elektrownia. Nie stanęła. W 1996 r. zbudowano inną, dużo mniejszą. 165 kW mocy wystarcza akurat na zaspokojenie potrzeb zalewu.
— No ale ja tu gadu, gadu, a nie dałem Pani wszystkich pocztóweczek. — Aleksander zrywa się ze stołka i wychodzi z pokoju. Po chwili wraca z plikiem kartek, nad których produkcją czuwał osobiście. — Niech krakusy tutaj też przyjeżdżają… przepraszam, czy ja nie obrażam? To chyba potoczna nazwa.
Na jednej z widokówek archiwalne ujęcie: duży budynek uchwycony od strony plaży, najpewniej z łódki. Widać ludzi, którzy się opalają. Dziś zrobienie takiego zdjęcia byłoby niemożliwe – plaża zarosła drzewami. Jest inna, kawałek dalej, z pomostem oraz wieżą widokową. W sezonie korzystają z niej głównie goście kempingu. Nie-goście też mogą, odpłatnie.
— Cel turystyczny był brany pod uwagę od samego początku — wyjaśnia Aleksander. — Postawiono hotel, który najpierw służył budowniczym zapory, a później miał być ośrodkiem wypoczynkowym.
I w pewnym sensie był – w latach 90. gościł dzieci w ramach letnich kolonii. Wkrótce nowe władze podarowały budynek gminie. Gmina go sprzedała, i dziś mieści się w nim Dom Pomocy Społecznej „Spokojna przystań” prowadzony przez stowarzyszenie Aktywnie Przeciw Depresji.
— O, a tu pamiątka z bieżeństwa — Aleksander wyciąga z segregatora czerwone, carskie banknoty. — Moja babcia przywiozła z Krasnojarska cały worek. Jej pierwszy mąż tam dobrze zarabiał. Ludzie nie chcieli złota, dostawali od cara wypłatę w papierkach, bo to lżejsze.
Po przewrocie w 1917 r. oraz wojnie polsko-bolszewickiej, carskie pieniądze stały się bezwartościowe.
— Rewolucja zabiła jej męża, a ona zaczęła głodować — kontynuuje. — Ludzie tam wtedy ciężko mieli. Jedli korzenie i korę, zupę z lebiody robili. Babcia stamtąd wróciła w początku lat dwudziestych, wyszła drugi raz za mąż, za mojego dziadka.
„Bieżeństwo”, z języka rosyjskiego, oznacza uchodźstwo. To wątek, który na tych terenach pojawia się w co drugiej rozmowie. Kiedy podczas I wojny światowej wojska niemieckie przerwały linię frontu i posuwały się na wschód, miliony mieszkańców zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego w panice zaczęły uciekać w głąb Rosji. Ruszyli w długą i ciężką podróż. Szacuje się, że swoje domy opuściło od trzech do sześciu milionów ludzi, z czego jedna trzecia nie przeżyła wędrówki. Jak pisze Aneta Prymaka-Oniszk, autorka książki Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy, było to pierwsze tak masowe uchodźstwo w czasach nowożytnych. Jego apogeum przypada na czas od wiosny do jesieni 1915 r. – objęło głównie ludność z terenów dzisiejszego Podlasia. Bieżeńcy rozlali się na całe imperium, docierając nawet do dalekich syberyjskich wsi. Na wygnaniu spędzili kilka lat, a po rewolucji październikowej część z nich ruszyła w drogę powrotną.
Wszystko minęło
Na bieżeństwie, jako młody chłopak, był również ojciec Olgi Ancutko; niechętnie o tym opowiadał. Olga ma 85 lat i jest jedną z najstarszych żyjących osób, które pamiętają budowę zalewu. Mieszka na osiedlu Bondary, w tym samym bloku co dwie Eugenie. Mama Gieni Kondrackiej i mąż Olgi byli kuzynami.
Drzwi otwiera mi niewysoka, uśmiech-
nięta kobieta o białych włosach. Ma na sobie kwiecistą podomkę. Zdążyłam się tylko przedstawić, a już zaprasza do środka.
— Czy ja Pani nie przeszkadzam?
— Nie, a czy Pani nie przeszkadza, że u mnie bałagan?
— Nie.
Siadamy w kuchni, której ćwierć zajmuje piec kaflowy opalany drewnem. Rura odprowadza dym do komina.
— Mój mąż sam zrobił, z Łuki go przywieźliśmy. Nikt takiego nie ma na całym osiedlu! Kiedyś, jak były przymrozki jesienią, a jeszcze nie grzali, to mieliśmy ciepło od pieca. I babkę mogę robić, jak dawniej.
Po drugiej stronie kuchni stoją szafki, a na wprost wejścia – nieduży stół. Olga siada przy nim twarzą do okna, to jej ulubione miejsce. Ma stąd widok na to, co najważniejsze: osiedlowy amfiteatr na łące i działki, które należą do lokatorów bloków. Dostali je wraz z mieszkaniami, żeby po przeprowadzce móc dalej uprawiać warzywa i owoce. W oddali ciągnie się las.
Po ślubie Olga mieszkała w Łuce, ale wychowała się w Rudni, z której pamięta dużo, na przykład jezioro po bombie.
— Specjaliści zabrali resztki metalu, a dół zalała rzeka. Takie fajne jeziorko mieliśmy! Łódka też była, należała do młynarza. On nikomu nie żałował, mówił, żeby używać, tylko potem odstawić na miejsce. Fotograf też u nas był, kołowrotki robili, kożuchy szyli, dużo takich warsztatów, chociaż Rudnia maleńka.
Olga opiera twarz na dłoni i zamyśla się. Mówi niby do mnie, ale patrzy przed siebie, poza okno, poza łąki, poza czas. Znowu jest małą Olą, idzie z tatkiem do ogrodu, doglądają pszczół. Ojciec sam ule zrobił. Zbierają jabłka, gruszki i śliwki, będą je później sprzedawać. Ich ogród jest najlepszy do zabawy w chowanego.
— My zawsze dużo śpiewaliśmy. Jeszcze jak ja tu przyszła, to na ławce pod blokiem siedzieliśmy i śpiewali, a teraz w ogóle. Nawet głośno mówić nie można, bo to wstyd, zdaje się. Mój wnuczek pyta, czy prawdę mówię czy bajki opowiadam, kiedy wspominam Rudnię. A to wszystko prawda!
Na dowód Olga wyciąga rodzinne albumy z fotografiami. Jedna z najstarszych w tym zbiorze trafiła do książki Aleksandra Kardasza. Widać na niej jedenastoosobową rodzinę. Pośrodku w pierwszym rzędzie siedzą seniorzy rodu. Na kolanach u dziadka kilkumiesięczna Olga. Wspólnie oglądamy kilka tomów jej wspomnień. Czarno-białe urywki z życia złapane w locie i zatrzymane na zawsze.
Po zalaniu zbiornika Olga wraz z mężem przenieśli się na osiedle w Bondarach, oboje dostali pracę w okolicy. Ona w sklepie wielobranżowym, on w kółku rolniczym. Ich rodzina zajęła prawie pół bloku. Nikt wtedy nie zamykał drzwi na klucz, domofonu nie było. Sami swoi dookoła. Mimo to początki dla wielu były trudne, zwłaszcza dla kogoś przyzwyczajonego do własnego podwórka. Po okolicy krąży historia o dwóch sąsiadkach, które zwaśniły się po tym, jak jedna odruchowo wylała przez okno brudną wodę po sprzątaniu. Woda zalała pościel gospodyni piętro niżej, która akurat wietrzyła pierzynę na parapecie.
— Tak, tak. I kłótnia była! — potwierdza Olga. — Już nie ma tych pań. No, ale jak można tak zrobić? Toż my nie wiemy, że kto na dole mieszka, to temu najgorzej? Ale wie Pani kochana, że teraz to samo. Dywany na balkonie wytrzepują i kurz leci na wszystkich. A jest trzepak tu, o, na dole.
Z zalewu Olga nie korzysta. Tylko raz płynęła łódką, jakieś 10 lat temu, żeby zobaczyć Łukę. Dwie trzecie wsi nadal jest ponad wodą i widać, gdzie stały niektóre domy. Jednak kiedy dopłynęli, nie chciała patrzeć, za bardzo bolało.
— Oj, Boże, Boże, wszystko minęło. No, może kto zadowolony z tego jeziora, ale ja miałam kiedyś kaczki, gąski, kurki, ja cieszyła się podwórkiem. Sadek był i pszczoły…
Rozmowę przerywa dzwonek telefonu w oddali. To siostrzenica – pyta, jak ciocia się czuje. Codziennie przynajmniej jeden telefon: od córki, syna, wnuków albo prawnuków. Wszyscy mieszkają w Białymstoku, ale duchem są blisko. Zresztą nie tylko duchem, stale uzupełniają lodówkę babci Oli, żeby nie musiała robić zakupów. Młodsza córka chciała wziąć mamę do siebie, żeby sama nie mieszkała. Ale jak stąd wyjechać, kiedy tu tyle wspomnień? Olga została.
— Ja przepraszam, że Pani tyle opowiadam. Zawsze w pełnym domu mieszkałam, troje dzieci, mąż i jeszcze mama dawniej. A teraz sama jestem. Jak ja kogoś dopadnę, to trzymam, aż wyrozmawiam i opowiem wszystko. Dzięki Bogu, że jeszcze słyszę, kochana!
Wraca do wspomnień, od tych najdalszych do tych najświeższych. Od najlepszych do najtrudniejszych. Również do tego najbardziej bolesnego, kiedy straciła jedną z dwóch córek. Kilka lat temu zmarła na zawał serca.
Cały reportaż w 35 numerze