Reportaże

My z kołchozu

Wołodia przez całe życie pracuje w kołchozie, opiekuje się stadem liczącym dwieście krów. Podczas całodobowego dyżuru mieszka w barakowozie. Ma na utrzymaniu pięcioro dzieci. — Bogactwo i bieda to sprawa względna — mówi. — Wszystko zależy od tego, do kogo się porównujesz. Ja nigdy stąd nie wyjeżdżałem, nic innego nie widziałem. Ktoś może powiedzieć, że zarabiam mało, ale mi wystarcza to, co mam. Jestem zadowolony ze swojego życia.

Po przekroczeniu granicy polsko-białoruskiej krajobraz zmienia się radykalnie. Poszatkowane poletka i zarastające łąki ustępują miejsca ciągnącym się po horyzont polom uprawnym. Tysiące hektarów żyta, buraków, jęczmienia, kukurydzy. Między nimi pastwiska, po których spacerują stada złożone z setek krów. Nieużytków na Białorusi nie uświadczysz. Każdy centymetr ziemi jest zagospodarowany. Białoruś jest krajem typowo rolniczym. Funkcjonuje tu 2,5 tysiąca kołchozów, które zatrudniają około miliona osób. Aleksandrowi Łukaszence jako jedynemu w Europie udało się utrzymać sieć sowchozów i kołchozów, funkcjonujących w sowieckim stylu.

Swietłana, Olga i Tamara pracują na jednej zmianie. Pod opieką mają tysiąc cieląt. Tamarę zastaję przy rozrzucaniu siana widłami, Olga nosi wiadra ze zbożem i wysypuje je do karmników. Kobiety są serdeczne, otwarte i niezwykle radosne. Chętnie godzą się na rozmowę. Siadamy wprost na trawie obok stajni. Za naszymi plecami stoją w rządku malutkie boksy dla trzytygodniowych cieląt, które trzeba karmić mlekiem z butelek.

Czy lubią swoją pracę? — Musiałyśmy polubić. Innego wyjścia nie ma, chociaż praca w kołchozie jest bardzo ciężka. Ale pracować trzeba, i żyć za coś też trzeba.

Wszystkie trzy mieszkają w jednej wsi. Tutaj założyły rodziny, mają dzieci, wnuki. Oprócz pracy w kołchozie prowadzą też swoje gospodarstwa. Tak jak większość mieszkańców wsi mają własne krowy, świnie, ogrody.

— Wstajemy o piątej rano — opowiada Swietłana, która w kołchozie pracuje jako kierowniczka zmiany. — Najpierw musimy zająć się swoim gospodarstwem, wydoić krowę, nakarmić świnie, wyprawić dzieci do szkoły. Do pracy jedziemy na ósmą rano. Przyjeżdża po nas specjalny służbowy samochód. Pracujemy w kołchozie do 13. Przy cielętach robimy wszystko: sprzątamy, karmimy, poimy, podściełamy. Potem samochód odwozi nas do domu na obiad, a o 14. wracamy ponownie do pracy. Pracujemy do 17. Po powrocie do domu znów zajmujemy się własnym gospodarstwem, gotujemy, sprzątamy, pielemy ogrody. Bez tej krowy i ogrodu trudno byłoby przeżyć, a tak – mamy swoje mleko, jajka, warzywa, ziemniaki. I jakoś żyjemy. Chodzimy spać o północy.

Za czasów ZSRR – to było wspaniałe życie! Wszystko mieliśmy zapewnione, o nic się nie troszczyliśmy. Kołchoz nieustannie organizował nam różne rozrywki – były potańcówki, spotkania, festyny.

Ameryka nas zabiła

— Nie chcemy narzekać na swoje życie — zaznacza Swietłana. — Ludzie za dużo narzekają, a przecież gdyby porównać życie naszych matek i babek, to nie ma żadnego porównania! Teraz wszyscy mamy w domu pralki automatyczne, ciepłą wodę w kranie, łazienki, toalety. Życie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat bardzo się zmieniło. Jest wygodniej, ale ludzie posmutnieli. Kiedyś wszyscy stanowiliśmy jedną wielką rodzinę. Szczególnie za czasów ZSRR – to było wspaniałe życie! — rozmarza się. — Wszystko mieliśmy zapewnione, o nic się nie troszczyliśmy. Kołchoz nieustannie organizował nam różne rozrywki – były potańcówki, spotkania, festyny. Mieliśmy wspaniałą organizatorkę życia kulturalnego. Wciąż miała mnóstwo różnych pomysłów: dożynki, bale przebierańców, wycieczki, konkursy. Można było na nich wygrać deskę do prasowania, durszlak, a nawet pralkę. Ludzie walili drzwiami i oknami, nie było jak się obrócić, takie tłumy. Młodzież to z klubu nie wychodziła, a teraz? Już niczego nikt nie potrzebuje, ludzie zrobili się tacy jacyś zobojętniali, sąsiad sąsiadowi nawet „dzień dobry” nie powie. Nawet młodzież już nie chce nigdzie chodzić. Słowo „Ojczyzna” na nikim nie robi wrażenia. Kiedyś na to słowo wszystkim aż ciarki po plecach chodziły, a dzisiaj gdyby wybuchła wojna, nikt by nie poszedł walczyć. To Zachód nas zniszczył. Ameryka zawsze chciała nas zabić, i zabiła – mentalnie, duchowo.

Przywykłyśmy, jest dobrze

— Na Białorusi mało zarabiamy, ale żyje się nam tutaj dobrze — Swietłana opowiada nie przestając się uśmiechać. — Ludzie są tu spokojni, dobrzy, łagodni. Nie ma u nas złodziei, napadów, w naszej wsi nawet nie zamykamy domów na noc. Jesteśmy zadowolone z życia, bo jak człowiek popatrzy wokół, ile nieszczęścia jest na świecie, chorób, wojen, kataklizmów, to nasze życie jest naprawdę dobre. Jesteśmy zdrowe, mamy pracę, czego chcieć jeszcze? Trzeba być optymistą i jak najwięcej cieszyć się z tego, co się ma. Za naszą pracę dostajemy nędzne grosze, ale pracujemy, nie buntujemy się. Ludzie, szczególnie miejscowi, zatrudniają się w kołchozie, bo nie mają alternatywy. W okolicy nie ma żadnych fabryk, przedsiębiorstw, tylko pola, łąki, lasy. Nas też do pracy w kołchozie zmusił los, a potem się przyzwyczajamy, i tak się to toczy — dodaje, a uśmiech nie schodzi jej z twarzy.

— My tutaj, na Białorusi, od kilku pokoleń nie mieliśmy prawa do własnej ziemi. Odwykliśmy. Nie umiemy już pracować na swoim — wtrąca Olga. — Ja to bym już nawet nie chciała. Wolę przyjść do pracy, odwalić te swoje 7 godzin i pójść do domu, a jak masz swoje, to musisz nieustannie myśleć, kłopotać się. Po upadku ZSRR znaleźli się u nas tacy, którzy próbowali być farmerami. Siali, sadzili, starali się, ale państwo płody rolne kupuje za grosze, nie opłaca się. I wszyscy to rzucili.

Chodź, pomaluj mój świat

Czy mają jakieś marzenia? Tamara bardzo chciałaby pojechać nad morze. Nigdy nie widziała morza, tylko słyszała, jak ludzie o nim opowiadali. Marzy o urlopie nad Morzem Czarnym, na Ukrainie. Chciałaby leżeć na plaży, opalać się, pływać. Niby marzenie proste, ale bardzo trudno je spełnić. Wciąż brakuje pieniędzy.

Olga nie ma żadnych marzeń. No chyba że takie, by dzieci wyprowadzić na ludzi, żeby zdrowe były. — Dla siebie nic nie chcę — mówi. — Mam wszystko, czego mi potrzeba.

Czy zmieniłaby coś w swoim życiu, gdyby mogła cofnąć czas? Długo się zastanawia. Tak, zmieniłaby. Poszłaby do szkoły plastycznej i zostałaby artystką. Chciałaby malować obrazy. — Olga ma prawdziwy talent — dodają koleżanki — pięknie rysuje, maluje, a jak w domu trzeba coś przyozdobić, to ona zrobi to tak, że aż oczy rwie.

Olga rozważa ten problem czysto teoretycznie. — Nie miałam w życiu możliwości, by zrealizować to marzenie — wyjaśnia. — I nadal nie mam. Bycie artystką na wsi jest niemożliwe, bo jak znaleźć czas na rysowanie, gdy pracuje się od świtu do nocy? Ale znalazłam sobie inną pasję – wyszywanie. Uwielbiam haftować serwetki, makatki, obrazy. Zajmuję się tym głównie zimą, gdy w ogrodzie nie ma tyle pracy. Przy tym odpoczywam.

Kołchozy to oczko w głowie prezydenta Łukaszenki. Stara się on, aby praca w przedsiębiorstwach rolnych była atrakcyjna. Wszyscy dostają służbowe mieszkania i tanie kredyty na zagospodarowanie się. Specjaliści, szczególnie posiadający już własną rodzinę, mogą liczyć nawet na murowany dom. Kołchoz organizuje darmowe wycieczki, wyjazdy do teatrów i muzeów, finansuje pobyty w sanatorium. Dwa razy w roku odbywają się koncerty, na które zapraszane są znane rosyjskie gwiazdy. Pomimo tego niewielu młodych ludzi decyduje się zostać w kołchozie na stałe. Najczęściej po odpracowaniu obowiązkowego okresu wyjeżdżają do miast. Zostają tylko ci, którzy muszą. Mimo wszystko te wsie, gdzie istnieją kołchozy, tętnią życiem, mieszkają tu młode rodziny, po ulicach biegają dzieci, młodzież zbiera się w klubie na dyskotekę. Tam, gdzie państwowe gospodarstwa rolne zostały zlikwidowane, wsie wymierają – dosłownie. Swoich dni dożywa tam kilka osób w podeszłym wieku.

Kiedy wracam do domu, jest już ciemna noc, a trzeba jeszcze w piecu rozpalić, coś ugotować, posprzątać… Praca na okrągło, bez wolnego dnia w tygodniu, nadszarpuje nerwy i zdrowie. Nie mogę się doczekać końca stażu, odliczam dni jak w więzieniu.

Odrobić dług

Alesię odwiedzam w jej służbowym mieszkaniu. To kawalerka w starym, obskurnym bloku. Mieszkają tutaj sami kołchoźnicy. Drzwi otwiera młoda, atrakcyjna dziewczyna. Alesia jest typową przedstawicielką wielkomiejskiej dżungli. Z wsią i rolnictwem nigdy nie miała niczego wspólnego. Tutaj, w Omeliańcu, po raz pierwszy z bliska zobaczyła krowę. Oprócz stada krów we wsi jest jeden sklep, poczta, dom kultury, biblioteka. No i jezioro. Innych rozrywek tu nie ma. Jak to się stało, że wykształcona dziewczyna z ambicjami wylądowała na zapadłej wiosce?

— Tak jak wszyscy młodzi ludzie na Białorusi z dyplomem college’u otrzymałam skierowanie do pracy. Państwo zapewniło mi darmowe wykształcenie, więc teraz mam obowiązek spłacić wobec niego dług i odpracować dwa lata we wskazanym miejscu — tłumaczy z pewnością w głosie. — Nie zawsze pokrywa się ono z posiadanym wykształceniem czy umiejętnościami. Na początku trafiłam do magazynu jako pracownik fizyczny. Targałam worki i pudła. Po miesiącu zaproponowano mi zmianę stanowiska, w kołchozie zwolniło się miejsce w biurze. Myślałam, że zwariuję ze szczęścia. Nie powiem, że do pracy na wsi jechałam w uśmiechem, ale dostałam pracę w swoim zawodzie. Jestem ekonomistką. Do moich obowiązków należy rozliczanie finansów kołchozu, ale – jak trzeba –wsiadam do ciężarówki i jadę w teren.

Wpadła w ten wiejski świat jak śliwka w kompot. Ciężkie warunki życia i ciężka praca. Bez gazu i centralnego ogrzewania. Nauczyła się rozpalać w piecu, sama dźwiga drzewo na opał. Po poprzedniej lokatorce odziedziczyła kota, który dotrzymuje jej towarzystwa. Powoli się przyzwyczajała. Pojawili się nowi przyjaciele, a w końcu – On. Mieszkał w sąsiedniej wsi i także pracował w kołchozie.

Oddam kota w dobre ręce

— Pracuję sześć dni w tygodniu — kontynuuje Alesia, nalewając mleko do kociej miski. — Ale jak trzeba, to i w niedziele i święta. A zdarza się to wcale nierzadko — dziewczyna nie kryje irytacji. — Spędzam w pracy trzy godziny z rana i pięć po południu, z kilkugodzinną przerwą na obiad. Latem kończę pracę o 21.00. Kiedy wracam do domu, jest już ciemna noc, a trzeba jeszcze w piecu rozpalić, coś ugotować, posprzątać… Praca na okrągło, bez wolnego dnia w tygodniu, nadszarpuje nerwy i zdrowie. Nie mogę się doczekać końca stażu, odliczam dni jak w więzieniu. Został mi jeszcze miesiąc. Potem spakuję walizkę i wyjadę do Brześcia. Kota przekażę kolejnej lokatorce…

Dziewczyna jest w trakcie studiów menedżerskich. Marzy o pracy w dużym przedsiębiorstwie, najlepiej na kierowniczym stanowisku. Mogłaby przeprowadzać prezentacje, organizować konferencje, wyjeżdżać służbowo za granicę… A nade wszystko mieć normalne godziny pracy od 8 do 16 i wolne weekendy. — To podstawa, kiedy myśli się o założeniu rodziny — podsumowuje.

Alesia dostrzega powolną erozję białoruskich kołchozów. Powodem jest odpływ młodych ludzi ze wsi. Pomimo zachęt ze strony państwa, niewielu decyduje się zostać w kołchozie na stałe, szczególnie tych wykształconych. Najczęściej – tak jak ona – przyjeżdżają na krótki czas i szybko wyjeżdżają. Na stałe pozostają najczęściej miejscowi pracownicy fizyczni lub ci, którzy założyli rodziny. Wiejska młodzież nie widzi dla siebie perspektyw. Grzęźnie w marazmie, biedzie, traci jakąkolwiek wolę zmiany. Większość rozpija się. Oprócz cotygodniowej dyskoteki w klubie niewiele się tu dzieje. Szkoła nie ma nawet sali gimnastycznej. Młodzi ludzie nie potrafią nawet zagrać w siatkówkę. Alesia miała szczęście chodzić do szkoły w mieście, była jedną z lepszych siatkarek w szkolnej drużynie. Po przyjeździe do Omeliańca postanowiła wciągnąć młodzież w ten sport. Kupiła siatkę i rozpięła ją pomiędzy drewnianymi palikami na kawałku pola. Tłumaczyła zasady gry, uczyła serwów i podań. Coś w nich zaiskrzyło. Pojawiło się zainteresowanie czymś innym niż tylko palenie i picie. Alesia zastanawia się, czy po jej wyjeździe mecze siatkówki będą się nadal odbywać.

Po upadku komunizmu w latach 90. kołchozy na Białorusi znalazły się w kompletnej zapaści. Wiele z nich przestało istnieć. Prezydent Łukaszenka postawił sobie za cel odbudowanie sieci państwowych gospodarstw rolnych. Nie wszystkie kołchozy na Białorusi są w trudnej sytuacji. Istnieją takie, które radzą sobie lepiej, inne gorzej. Istnieje też kilka wielkich, wzorcowych przedsiębiorstw rolnych, które znajdują się pod specjalnym nadzorem prezydenta. Dofinansowane, nowoczesne i prężnie rozwijające się są atrakcyjnymi miejscami pracy dla zawodowych specjalistów. Trafiają do nich tylko najlepsi, ale kołchozy wcale nie miały łatwych początków.

Najstarsi mieszkańcy pamiętają, jak w ich miejscowościach organizowano kołchozy. Ludzie na początku byli przeciwni kolektywizacji, nie chcieli pozbywać się ziemi, na której siedzieli od pokoleń. Tylko ci, którzy nie mieli nic, z ochotą przystępowali do spółdzielni rolniczych. Sowieckie władze codziennie organizowały zebrania i tłumaczyły chłopom, dlaczego trzeba i warto oddać swoją ziemię do wspólnego użytkowania. Spotkania zaczynały się pod wieczór, gdy ludzie po dniu pracy w polu przychodzili do domu, i ciągnęły się przez całą noc. Przedstawiciele władzy roztaczali wizję raju na ziemi, przekonywali, zachęcali, potem – grozili. I tak noc w noc. Jedni szybciej, drudzy później zaczynali rozumieć, że z władzą nie wygrają, tak czy owak kołchoz powstanie, a oni zostaną do niego zapędzeni, jak nie po dobroci, to z przymusu. Opornych straszono zsyłką na Sybir. Zabrano się do rozkułaczania bogatszych chłopów. Zabierano wszystko po kolei: konie, krowy, narzędzia gospodarskie, ziarno na siew. Nawet jeśliby ludzie chcieli pracować na swoim, nie mieli już czym. Zmęczeni agitacją i brakiem wiary w zwycięstwo zgadzali się na wszystko. Choć były wyjątki…

Sowieckie władze codziennie organizowały zebrania i tłumaczyły chłopom, dlaczego trzeba i warto oddać swoją ziemię do wspólnego użytkowania. Spotkania zaczynały się pod wieczór i ciągnęły się przez całą noc. Przedstawiciele władzy roztaczali wizję raju na ziemi, przekonywali, zachęcali, potem – grozili.

Rozwalili mój dom

Maria postawiła się. Miała perspektywy na pracę w pobliskim mieście jako sprzedawczyni. Pragnęła lepszego życia dla siebie i swoich dzieci. Jej mąż pracował w kołchozie jako traktorzysta. Władze nie chciały słyszeć o wyjeździe Marii. Obawiały się, że wkrótce również jej mąż porzuci pracę na wsi. Zagrożono im, że jeśli Maria nie zgodzi się na robotę w kołchozie, zburzą ich dom, który właśnie zaczęli budować. Pewnego dnia na plac budowy wjechał spychacz i zrównał ich dom z ziemią. Wszystkie materiały budowlane zostały zarekwirowane. Pozwolenie na budowę zostało cofnięte. Maria się poddała… Na początku pracowała jako dojarka. Codziennie doiła dwanaście krów, potem osiemnaście, a teraz ma ich sześćdziesiąt. Przyzwyczaiła się. Razem z mężem traktorzystą wybudowali w końcu wymarzony dom, odchowali w nim jedyną córkę. To dla niej odkładali na książeczkę wszystkie oszczędności. Chcieli zapewnić jej lepsze życie. W perspektywie był zakup mieszkania dziewczynie w mieście. Z kołchozowej zapłaty uciułali przez lata 40 tysięcy rubli. Wszystko przepadło w latach 90. na skutek galopującej inflacji. Pieniądze zamieniły się w kupkę bezwartościowych papierków.

Nie było za to pieniędzy, tylko pałeczki, jakie kierownik wpisywał do zeszytów. Jedna pałeczka to jeden roboczodzień. Za każdą pałeczkę dostawało się kilka deko zboża. Przez rok uzbierało się tych pałeczek ze dwieście i wtedy dostawaliśmy wypłatę, był to najczęściej worek żyta.

Za roboczodzień pałeczka

Ludmiła jest mocno zgarbiona. Reumatyzm i ciężka praca powykręcały jej palce, ale jakoś sobie radzi. Tak jak większość spotkanych tutaj kobiet, wita przybyszów dobrym słowem i uśmiechem. To wielka radość, gdy ktoś ją odwiedzi, zagada i opowie o wielkim świecie. Uruchamia żuraw przy studni i wyciąga nam wiadro świeżej wody. Potem zaprasza na ławeczkę pod chlewikiem. Nieopodal stoi miednica z praniem, obok leży tara do szorowania. Towarzystwa dotrzymuje jej pies Żuk – to cała jej pociecha! Od wielu lat Ludmiła jest wdową. Tak jak wszystkie jej sąsiadki.

— Nie da się tego opowiedzieć, jak było w kołchozie — snuje swoją opowieść. — Wszystko tam robiłam: pełłam kukurydzę, grabiłam siano, kopałam kartofle. Ręcznie, pani, robiłam, nie było żadnych maszyn, zboże żęliśmy sierpami. Gorąco było, pot po plecach spływał, a my z rana do wieczora w polu. Nie było za to pieniędzy, tylko pałeczki, jakie kierownik wpisywał do zeszytów. Jedna pałeczka to jeden roboczodzień. Za każdą pałeczkę dostawało się kilka deko zboża. Przez rok uzbierało się tych pałeczek ze dwieście i wtedy dostawaliśmy wypłatę, był to najczęściej worek żyta — Ludmiła mówi spokojnie, jakby się już ze swoim losem pogodziła. Pokorny pies Żuk z lubością poddaje się jej pieszczotom. Po chwili dodaje:

— Nie dało się z tego wykarmić rodziny. Zaczęliśmy więc kraść, grzeszni my ludzie, niech nam Bóg wybaczy. Kopiemy ziemniaki w polu i ładujemy sobie do kieszeni, do worka na plecach ukrytego pod kurtką. Tak samo zboże, warzywa, wszystko, co się dało. Za kradzież można było pójść do więzienia, ale wyjścia nie było. Po chleb chodziliśmy piechotą aż do Wysokiego. Co to były za czasy. Ale powiem wam, że biednie było, ale wesoło. Cieszyliśmy się wszystkim. Że wiosna idzie, że się do wieczora doczekało… Cała wieś szła na pole i śpiewała. Wracamy wieczorem z pola, też śpiewamy, i dzieci, i dorośli. Teraz ludzie zmienili się, mają tak dużo, ale nie potrafią się cieszyć. Byłam w Brześciu, to widziałam, jak młodzi idą po ulicy smutni tacy… Kobiety torebki trzymają pod pachą, żeby im kto nie wyrwał. Nikt już nie śpiewa, pani, tylko palą i piją, ale radości w sobie żadnej nie mają.

Teraz jestem bogata

Ludmiła zaprasza nas do swojej chaty. Tam, gdzie w białoruskim domu znajduje się „święty kąt”, u niej wiszą dziesiątki ikon, zdobionych tradycyjnie wyszywanymi ręcznikami. Na stole w kuchni leży Ewangelia. Pani Ludmiła krząta się i zastawia stół. — Jesteście u mnie po raz pierwszy, więc koniecznie muszę was nakarmić, nie odmawiajcie, taka tradycja. Dzięki temu w moim domu nigdy nie zabraknie chleba — uśmiecha się serdecznie. Po chwili kosztujemy smażonej ryby i drożdżówki własnego wypieku. — Wszystko w swoim życiu zniosłam. I w wodzie byłam, i pod wodą, i piorun we mnie uderzył, i choroby różne miałam, nawet raka. Wszystko przeszłam, bo ja nie jestem sama, tylko zawsze z Bogiem. Wstaję rano i modlę się: Boże, dziękuję ci za tę świętą nockę, poślij mi dzisiaj dobry dzionek, a wieczorem: Boże, dziękuję ci za ten święty dzień, poślij mi dobrą nockę. W każdą niedzielę do cerkwi chodzę. I On wysłuchuje mnie. Częstujcie się, dziewczęta, czym chata bogata. Jestem zdrowa i mam jeszcze siły ugotować, posprzątać, wypleć ogród. Wszystko mam, niczego mi więcej nie potrzeba, żyję jak królowa. Emeryturę na poczcie pobieram. Stać mnie nawet na zapłacenie sąsiadowi, żeby narąbał mi drewna i odśnieżył podwórko. Teraz to ja jestem bogata. Jak nigdy w życiu.

Tekst i zdjęcia: Ewa Zwierzyńska

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów