Reportaże

Broku wróć!

W trakcie zwiedzania Broku miałem dwóch towarzyszy: smog i hałas. Była dopiero czternasta, do wieczornego szczytu palenia jeszcze daleko, ale krótki spacer wystarczył, żeby rozbolała mnie głowa. Smogowi z chęcią wtórowały ciężarówki pędzące przez miasto. Skręcały z „50”, krajówki, i pruły na południe wojewódzką 694, a hałas spod ich kół odbijał się od drewnianych domków jak piłeczka we fliperze.

Gdakanie. Pod siedzibą burmistrza gdakanie. Na tyłach budynku, u sąsiada, był kurnik, a raczej ogrodowy bajzel z gruzem i śmieciami, po których chodziły kury. Wydało mi się to bardzo zabawne, że jedynym odgłosem, jaki dochodzi spod siedziby burmistrza, jest gdakanie kur. Żaden kurant, dumnie bijące dzwony o każdej, pełnej godzinie, tylko gdakanie. Ale przechadzając się po uliczkach Broku uświadomiłem sobie, że to jest bardzo adekwatny dźwięk dla tego miasteczka. Latem zrelaksowanego letniska, a zimą… No właśnie, czym był Brok zimą?

Gdzie są letnicy?

Zamknięte okiennice. Nie powiem, że co drugi dom miał zamknięte okiennice, ale było ich na tyle dużo, że zacząłem się zastanawiać, czy więcej ludzi tu mieszka czy więcej stąd wyjechało?

­— Pani wie, co się stało z tymi domami? — zapytałem sklepową w spożywczaku. Szukałem czegoś lokalnego do zjedzenia, pani zaproponowała bułki. Zwykłe, pszenne bułki.

— Ostatnio, od października, mieliśmy serię pogrzebów — odpowiedziała.

— A więc to nie letnicy, którzy wyjechali po sezonie?

— Wydaje mi się, że nie. Że więcej ludzi tu umiera niż wyjeżdża.

Ze spożywczaka mogłem pójść na pocztę (otwartą), do lodziarni (zamkniętą), kwiaciarni przy cmentarzu (otwartą), dwóch spożywczaków (otwartych) i kościoła – głównej, brockiej atrakcji.

Czerwona cegła, trochę gotyk, trochę renesans, wielkie drzwi wejściowe i kraty. Mogłem sobie przez te kraty popatrzeć na ciemne wnętrze, więc nic nie widziałem. Zostały mi ulotki i opisy polichromii w gablocie.

Tunel

W trakcie zwiedzania Broku miałem dwóch towarzyszy: smog i hałas. Była dopiero czternasta, do wieczornego szczytu palenia jeszcze daleko, ale krótki spacer wystarczył, żeby rozbolała mnie głowa. Smogowi z chęcią wtórowały ciężarówki pędzące przez miasto. Skręcały z „50”, krajówki, i pruły na południe wojewódzką 694, a hałas spod ich kół odbijał się od drewnianych domków jak piłeczka we fliperze.

Z ulicy Spokojnej skręciłem nad rzekę, żeby od nich uciec. Brok ma to niesamowite szczęście, że leży na szczycie skarpy. Jego najbliższym sąsiadem jest Bug. Obszczekały mnie psy, obsunąłem się po błotnistej ścieżce i wylądowałem na łąkach. Zaraz obok dwóch drewnianych łódek (jedna: „Chętnie sprzedam”), przypiętych łańcuchami do pomostu, i kilku stanowisk wędkarskich. Po weekendowych wędkarzach została wydeptana trawa, plastikowe, zniszczone krzesło, małe, błotne zakola nad wodą i ślady walki z bobrami.

One gryzły, ścinały i przewalały, oni próbowali je powstrzymać. Jedną z wierzb opletli metalową siatką, fragmentem płotu, ale wtedy bóbr wszedł na pochyłą część drzewa i zaczął zgryzać je powyżej siatki. Wędkarze musieli się wkurzyć. Tym razem otoczyli pozostałą część wierzby nie tylko siatką, ale i drutem kolczastym. Zwyciężyli. Bóbr przeniósł się na sąsiednie drzewa, położył ich co najmniej kilkanaście. Nawet dokładnie widziałem jego ścieżkę: zsuwał się błotnym tunelem z małej wysepki po przeciwnej stronie odnogi. Przepływał wodę i wdrapywał się takim samym, brązowym tunelem na mój brzeg. Tam gryzł, najadał się i wracał do siebie na wyspę. Dlaczego akurat tak? Podobno bobry zostawiają w spokoju drzewa rosnące bezpośrednio w sąsiedztwie ich żeremi.

 

Potop i piaskowiec

Za lekko zdziczałymi łąkami pod skarpą przeszedłem na rozległe wypłaszczenie terenu, cywilizowane. Kostka brukowa, latarnie i dwie duże noclegownie łamane przez imprezownie weselno-korporacyjne: „Binduga” i „Chata rybacka”. Teraz te łąki to miejsce na dożynki, miejskie rocznice i festyny, ale sto–dwieście lat temu ożywały na wiosnę i jesień. Podczas spławiania drewna – to tu musiało być miejsce, gdzie drewno z sąsiadującej z Brokiem Puszczy Białej było gromadzone. Zbijano z nich tratwy, zjeżdżały się załogi, które przed ruszeniem w podróż zabawiały się w pobliskich karczmach. Z Puszczy Białej została tylko nazwa. Całe wartościowe drewno zostało ścięte i sprzedane. Dzisiaj zostały tylko sosnowe monokultury, o których naukowcy mówią: zielone pustynie. Droga dojazdowa z S8 przez Nową Grabownicę to jedenaście kilometrów takiej pustyni. Zielony cmentarz, a wśród grobów rozsiane dawne, robotnicze ośrodki wypoczynkowe: „Rzemieślnik”, „Wiktoria” i „Arka”.

Z łąk pod „Bindugą” można wyruszyć w spływ kajakowy Bugiem. Do Małkini (16 km) lub dla tych z większą krzepą – Brańszczyka (ok. 30 km), a dla tych, którzy chcieliby poznać rzeczkę Brok, która wpada do Bugu, jest spływ, który zaczyna się w Daniłówce Drugiej (18 km). I to jest najprzyjemniejszy sposób na poznawanie okolicy.

 

Do miasta wracałem Dąbrowskiego, główną ulicą, eskortowany przez terkoczące ciężarówki. Ta ulica dzieliła Brok na pół: po prawej stronie, od rzeki – drewniane domki, kościół i gdacząca siedziba burmistrza. Po lewej – budownictwo ludowe z PRL-u: kwadratowe jednorodzinniaki i budownictwo nowoczesne, w sumie niewiele różniące się od tego sprzed lat. Brok wyglądał tak, jakby Szwedzi w trakcie Potopu spalili tylko lewą część miasta. A pewnie nie przyszło im to łatwo, bo większość z około 450 domów była wtedy murowana. Ze względu na lokalizację – na trasie szlaków handlowych, w sąsiedztwie Puszczy Białej, która dostarczała drewna, miodu i smoły – miasto było bogate i doskonale się rozwijało. Aż w 1657 r. zniszczyli je Szwedzi. Później ścieżka była kręta i raczej bez większych sukcesów. Aż do dwudziestolecia międzywojennego, kiedy z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Broku miasto było rozwijane jako letnisko dla Warszawy i okolic. Powstały pensjonaty, kwatery prywatne i przystań wodna. Świetlaną przyszłość Broku zgasili Niemcy, którzy w 80% zniszczyli miasto w trakcie II wojny światowej. Po społeczności żydowskiej, która liczyła około 700 mieszkańców, został cmentarz i wspomnienie synagogi. Świątynię spalili Niemcy, a Żydów, którzy nie uciekli z miasta, zabili w pobliskim (15 km) obozie koncentracyjnym Treblinka. Po wojnie synagogi nie odbudowano. Część kamieni nagrobnych z żydowskiego cmentarza podobno posłużyła mieszkańcom do wyrobu osełek, tarcz szlifierskich i jako materiał budowlany. Wysoko cenili sobie piaskowiec.

Spacer po ruinach

Przez większość swojego życia Brok był miastem, którego losy zależały od biskupów płockich. To z nadania biskupa Wincentego Przerębskiego w 1501 r. miejscowość uzyskała prawa miejskie. To dzięki klerowi powstał w Broku zamek. Najpierw drewniany, spalony w 1605 r., a potem murowany, zbudowany w latach 1617–1624 z inicjatywy Henryka Firleja, prymasa Polski. Budowla była ulubioną letnią rezydencją biskupów płockich. Na przełomie XIX i XX w. okoliczni chłopi potraktowali ją z podobną miłością jak cmentarz żydowski – opuszczony budynek rozebrali na cegły.

Resztki biskupiego zamku przejęła lokalna młodzież. Tropy po nich to kapsle po piwie, potłuczone szkło i graffiti na ścianach. Im wyżej, tym lepiej. Musieli się wspinać po zawalonej klatce schodowej, sypiących się cegłach. Może żeby zaimponować dziewczynie? Ale czy na jakiejkolwiek dziewczynie robi to wrażenie? Nie, to jednak musieli być koledzy.

Moje na wierzchu, wyżej niż wasze!

Bardzo podziwiam tę młodocianą brawurę, która na szali kładzie swoje kości w zamian za uznanie. Gdyby mieli pieniądze, rywalizowaliby drogimi zegarkami, bezpieczniej. A tak, muszą zdrowiem.

Przechadzając się po ruinach zrozumiałem, dlaczego biskupi tak bardzo lubili tutaj wypoczywać. Z okien zamku rozciągał się wspaniały widok na łąki, na których wiosną musiał rozlewać się Bug. Latem, przy niższym stanie wody, łąki były idealnymi terenami spacerowymi – ze starorzeczami, oczkami wodnymi i wierzbami, w cieniu których mogli się ukryć przed prażącym słońcem.

Aura

Koniecznie przyjedź na rybkę! – zachęcała mnie Joanna Jabłczyńska, aktorka (m.in. Na Wspólnej), która mieszka w pobliżu Broku w starej wiejskiej chacie.

Płynąłem wtedy tratwą po Bugu, i w Drohiczynie zatrzymał mnie niski stan wody, więc do Broku nie dotarłem. Ale teraz zdecydowałem się skorzystać z polecenia.

Z zewnątrz budynek „Baru pod rybką” wygląda jak siedziba dawnego geesu. Wielkie pudełko zapałek z dużymi oknami. W środku klimat jak z taniego lokalu z chińszczyzną. Kolorowe ściany, duże akwarium z dwiema-trzema rybami i telewizor, z którego Polsat News nadaje na żywo, czy ktoś jeszcze żyje w zawalonym budynku po wybuchu gazu w Szczyrku. Nie byłem pewien, czy to na pewno ten lokal polecała mi Asia, ale uspokoiły mnie zdjęcia na ścianach: Karol Okrasa z kucharzem, Magda Cielecka z kucharzem i Jabłczyńska też z kucharzem.

Zamówiłem miętusa z frytkami i surówką. Przyszedł cały w głębokim tłuszczu smażony. Mięso delikatne, maślane, pyszne. Szkoda tylko, że utopiony w oleju. W innej wersji bardziej byłoby czuć rybę, mniej panierkę. Ale i tak na plus, zjadłem ze smakiem.

— To już rodzinna tradycja. Łowią mąż, syn i teść — powiedziała właścicielka, komentując zdjęcia na ścianach z gigantycznymi sumami. — Największy miał metr osiemdziesiąt. Wszystkie sumy z Bugu, ale te duże wypuszczamy, bo ani to smaczne, ani dobre dla rzeki.

Wyszedłem jeszcze do spożywczaka po coś na kolację i pojechałem do agroturystyki za miastem. Nie dałem rady temu smogowi. Wrócę do Broku latem, jak on wróci do swojej letniskowej natury.

Zaciągnij się

Była już noc, więc jechałem na światłach. Z tego, co widziałem przed maską, wynikało, że jadę polną drogą obsadzoną po obu stronach wierzbami. Droga chyba była wyniesiona ponad okoliczne łąki, żeby chronić ją przed wiosennymi zalaniami, więc musiałem być blisko rzeki. Zajechałem do domu stojącego pośrodku ciemnej nocy. Kilka świateł i dookoła nic. Żadnej latarni, dźwięków wsi – tego szukałem! Takiego Bugu chciałem.

— Wilki są. Kilka lat temu zniknęła jałówka, ale w sumie nie wiadomo, czy to ich sprawka. Ale są na pewno — wyjaśnił miejscowy rolnik, właściciel agroturystyki.

Na 30 hektarach łąk hoduje kilkadziesiąt krów. Rasa szkocka, najłatwiejsza. Cały rok może być na dworze, obora niepotrzebna, to i koszty niższe.

Szkockie krowy to takie rude głupole z grzywką nisko opadającą na oczy. Urocze w tej swojej głupkowatości. Na noc schodziły się pod dom, a w ciągu dnia rozłaziły po łąkach.

— My tu jesteśmy 800 metrów od rzeki — mówi żona rolnika. Niska, korpulentna kobieta po pięćdziesiątce. — Ja jestem z sąsiedniej wioski i pamiętam jeszcze za dzieciaka, jak Bug podchodził pod dom. Dlatego też ten zbudowaliśmy na podbudówce. Metr gruzu, widzi pan? — wskazuje na fundamenty. — Tutaj raczej nam nie zagraża, odkąd zbudowano wały przeciw­powodziowe. Trochę szkoda, bo to i urok, i dobro dla gleby. Kiedyś rzeka wylewała i użyźniała, a teraz trzeba to wszystko nawozić.

Następnego ranka okazało się, że miałem rację: droga była wyniesiona dobre pół metra ponad łąki. Dojechałem nią aż do wałów. Po drodze minąłem co najmniej pięć – mniejszych i większych – stawów, nad którymi siedzieli wędkarze. I to pomimo tego, że był środek tygodnia, wcześnie rano. Ten sport nie bierze jeńców.

Za wałami rozciągała się jeszcze jedna łąka, a w tle wił się Bug. Przeszedłem przez zmoczone poranną rosą trawy, zahaczyłem o kilka pajęczyn i stanąłem nad rzeką. Usiadłem przy wierzbie, zwalonej przez bobry i głęboko zaciągnąłem się powietrzem. Byłem w domu. Byłem nad Bugiem.

Gdakanie. Pod siedzibą burmistrza gdakanie. Na tyłach budynku, u sąsiada, był kurnik, a raczej ogrodowy bajzel z gruzem i śmieciami, po których chodziły kury. jedynym odgłosem, jaki dochodzi spod siedziby burmistrza, jest gdakanie kur…

Tekst i zdjęcia: Łukasz Długowski.

Cały artykuł znajdziesz w 25 numerze Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów