Reportaże

Łączy nas Bug

Urodziłam się w Brześciu nad Bugiem i całe życie zadawałam sobie pytanie: Jaki jest, gdzie płynie i jak wygląda ten Bug, przy którym znajduje się miejsce mojego urodzenia, moje ukochane miasto. Znalezienie odpowiedzi zajęło mi wiele lat, jednak warto było czekać. Dziś wiem, że Bug to nie rzeka graniczna między Białorusią, Polską a Ukrainą, ale rzeka, która łączy trzy państwa w jedną całość – interesującą kulturowo i etnicznie.

Żaden białoruski obywatel nie może tak zwyczajnie pójść nad rzekę i spojrzeć na nią, bo jest ona oddzielona strefą graniczną, do której cywile nie mają wstępu. Jedyny odcinek Bugu dostępny dla oczu zwykłych ludzi znajduje się na terenie Twierdzy Brzeskiej. Tam mieszkańcy Brześcia i przyjezdni mogą postać na brzegu rzeki, tuż przy legendarnej Terespolskiej Bramie, skąd widać Bug. Dlatego właśnie przez długie lata marzenie przepłynięcia i zobaczenie Bugu pozostawało nieurzeczywistnione. Przełomem było pojawienie się Internetu i kontakt za jego pośrednictwem z polskimi kolegami, których poznaliśmy na wspólnych wycieczkach rowerowych. To oni powiedzieli nam, że ten nasz Bug można nie tylko podziwiać z brzegu, lecz także da się po nim pływać. Nie uwierzyliśmy. Propozycję kolegi z Wyszkowa o możliwości organizacji wspólnej międzynarodowej wyprawy po Bugu skwitowałam słowami „Nie do wiary”. A kiedy zaczęłam szukać wśród najbliższych przyjaciół chętnych na taką wyprawę, wszyscy Białorusini, patrząc na mnie, pukali się w czoło. W możliwość przepłynięcia Bugu i powodzenia takiej ekspedycji nie wierzył nikt. Nie zraziłam się tym jednak i wspólnie z Markiem Eychlerem z polskiego Klubu Żeglarskiego Spinaker, i kilkoma innymi osobami, zaczęłam organizować pierwszy niekomercyjny projekt pokonania Bugu od jego źródła do Zalewu Zegrzyńskiego.

Każda babuszka traktowała jako swój obowiązek powiadomienie nas, że jeszcze nikomu nie przyszło do głowy pływać tu kajakiem.

Planowanie ekspedycji zajęło prawie rok. Wszelkie komplikacje wynikały z faktu, że rzeka znajduje się na terenie trzech państw. Pociągało to za sobą problemy związane z brakiem wiz uczestników wyprawy do poszczególnych krajów oraz z samym przekraczaniem granic. Napisaliśmy dziesiątki pism do straży granicznych, ich dowódców, do wszelkich służb, które mogłyby poprzeć nasz niewiarygodny i odważny plan. Po drodze było wiele nieporozumień, długo czekaliśmy na decyzję ukraińskich i białoruskich władz, jednak opłaciło się i nasza wyprawa w końcu doszła do skutku. Warto było przedrzeć się przez stosy dokumentów i kolejki wizowe, aby wyruszyć w tę ekspedycję.

Symboliczny start spływu pod nazwą „Łączy nas Bug” zaplanowaliśmy na 3 maja 2009 roku. Do pokonania mieliśmy 780 km, a miało nam to zająć 40 dni. Przyjęliśmy, że dziennie będziemy w stanie przepłynąć 25–30 km szlaku wodnego. Były to tylko szacunkowe założenia, bowiem nikt wcześniej nie pokonał całego Bugu w taki sposób, w jaki my planowaliśmy, a krótkie opisy w internecie nie dawały pełnego obrazu rzeczywistości.

Moc atrakcji przed startem

My, czyli brzeska część ekipy, mieliśmy okazję wcześniej zapoznać się z urokami zachodniego odcinka rzeki. Wszystko to dzięki wyprawie rowerowej, jaką odbyliśmy do źródła Bugu znajdującego się na Ukrainie we wsi Werchobuż. Tam poznaliśmy miejscowe władze i pracowników urzędu rejonu złoczowskiego, którzy bardzo przyjaźnie i przychylnie odnieśli się do naszego niecodziennego pomysłu. To właśnie oni pomogli nam w zdobyciu pozwolenia na pierwsze w historii przekroczenie wodnej granicy polsko-ukraińskiej. Potem pozostało już tylko czekać na dzień startu.

W końcu nastąpił długo oczekiwany moment spotkania wszystkich załóg spływu. Z pozostałymi uczestnikami wyprawy byliśmy umówieni we wsi Sasów, kilka kilometrów od źródła Bugu. Droga na Ukrainę nie należała do najłatwiejszych. 400 km pokonywaliśmy cały dzień. Nie ma co jednak narzekać, bo wyszkowska grupa miała jeszcze gorzej. Przekroczenie ukraińskiej granicy z rejestracją przewozu wypożyczonych kajaków wymagało dużo cierpliwości i jeszcze więcej czasu. Wszystkim kajakarzom, których łącznie było około trzydziestu, udało się dotrzeć do miejsca startu wieczorem 2 maja. Byli wśród nich m.in. harcerze ze Związku Polaków we Lwowie, osoby z lwowskiego sportowego klubu wodnej turystyki „Manivcy” i Polacy z Wyszkowa. Grupę uzupełniłam ja z moimi białoruskimi przyjaciółmi, reprezentującymi cały przekrój społeczny: od gospodyń domowych po lekarzy i dyrektorów dużych przedsiębiorstw. Zostaliśmy uroczyście powitani przez przedstawicieli miejscowych władz, w tym: przewodniczącego rejonowej rady Borysa Andrejewicza i burmistrza miasta Złoczów.

Swoją przygodę rozpoczęliśmy zgodnie z planem. Nasza wyprawa była dla okolicznych mieszkańców niebywałym zjawiskiem. Z każdej strony patrzyły na nas zdziwione oczy, zastanawiające się, czy aby nie brakuje nam piątej klepki. Każda babuszka traktowała jako swój obowiązek powiadomienie nas, że jeszcze nikomu nie przyszło do głowy pływać tu kajakiem. Natomiast nieliczne małe dzieci oglądały nasz sprzęt kajakarski, patrząc na niego jak na cuda z kosmosu, nie kryjąc przy tym swojej radości pomieszanej z ogromnym zdziwieniem. Na miejscu startu, czyli w Werchobużu, czekali na nas mieszkańcy wsi i okolicznych miejscowości. Tak rozpoczęliśmy I Międzynarodowy Spływ Kajakowy “Łączy nas Bug”.

Pierwsze koty za płoty

Źródło Bugu znajduje się przy skrzyżowaniu wiejskiej ulicy. Źródło bije spod ziemi silnym strumieniem, jakby ktoś włączył pod marmurowym parapetem pompę z mocnym silnikiem. Na marmurowej ścianie znajdują się wyryte słowa modlitwy. Woda płynie w dół do kanału o szerokości około półtora metra. Kanał i źródło dzięki twórczości miejscowych architektów od niedawna obudowane są kamieniami. Bijąca ze źródła rzeka jest kryształowo czysta i zimna jak lód. Symbolicznie wodujemy naszą ratowniczą kanadyjkę w miejscu przy źródle i z wielkim szacunkiem rozpoczynamy ceremonię inicjującą spływ. Ludzie częstują nas wodą ze źródła, a dwaj księża – katolicki oraz prawosławny batiuszka – odprawiają półtoragodzinną mszę w naszej intencji, modląc się za nasze zdrowie i powodzenie wyprawy. Później ukraińskie zespoły śpiewają charakterystyczne dla podolskiego regionu piosenki, a burmistrz miasta Złoczów i prezes zarządu rady oficjalnie witają wszystkich członków wyprawy.

Początek spływu okazuje się niełatwy. Tuż po starcie woda znosi nas na pierwszy sztuczny próg. Głębokość rzeki w tym miejscu waha się od 25 do 30 cm, szerokość zaś od 3 do 10 m. O dalszym płynięciu nie ma więc mowy. Tutaj być może dałyby radę pływać tylko gęsi. Wnosimy kajaki na lawetę i udajemy się do wioski Sasów, oddalonej od Werchobuża o kilka kilometrów. Dalej na piechotę wędrujemy do Kotłowa. Tam jednak także nie udaje się zwodować kajaków, mimo dość szerokiego i głębokiego odcinka rzeki, gdzie woda jest niemal krystalicznie czysta i widać piękne piaszczyste dno. Postanawiamy wrócić do obozu.

Z miejsca naszego zakwaterowania, czyli leśnego szkolnego obozu, znowu ciągniemy kajaki nad Bug. Okazuje się, że zejścia na brzeg bronią trawy i stare drzewa, które uniemożliwiają dojście do rzeki. W końcu znajdujemy do niej dostęp. Jednak nurt w tym miejscu jest tak rwący, że nie ma możliwości utrzymania kajaków nawet przez najsilniejszych członków ekipy. Postanawiamy poszukać innego miejsca i holujemy kajaki dalej. Tym razem trwa to już tylko pół godziny. Do miejsca wodowania dochodzimy cali mokrzy i oblepieni kleszczami, spadającymi na nas z pobliskich drzew. Marek Eychler raz jeszcze przypomina najmłodszym uczestnikom wyprawy o zasadach bezpieczeństwa i udzielania pomocy w przypadku podtopienia kajaka. Co prawda każdy z członków wyprawy ma pewne doświadczenia związane z pływaniem kajakiem, niemniej jednak związane są one tylko z pływaniem po spokojnej wodzie.

Źródło Bugu znajduje się przy skrzyżowaniu wiejskiej ulicy. Bije spod ziemi silnym strumieniem, jakby ktoś włączył pod marmurowym parapetem pompę z mocnym silnikiem.

Mój kajak startuje jako pierwszy. Przez pięć pierwszych minut czuję się, jakbym była w disneyowskim parku rozrywki, a zawdzięczam to ogromnej prędkości, która uniemożliwia panowanie nad kajakiem. Dodatkową przeszkodą są powalone drzewa, między którymi próbuję manewrować. Chwilę potem zawisam na jednym ze śliskich drzew. Przez parę sekund udaje mi się przytrzymać kajak nogami, jednak lodowata woda nie pozwala na właściwą pracę mózgu. Zaczynam obawiać się, że niezręcznie byłoby zgubić worki z wyżywieniem i dokumentami dosłownie na pierwszych metrach spływu. Sił dodają mi biegnący brzegiem towarzysze wyprawy, którzy spieszą z pomocą. Po tym niespodziewanym zwrocie akcji zmieniamy koncepcję poruszania się po rzece. Dwaj najsilniejsi członkowie spływu płyną jako pierwsi łodzią ratowniczą typu kanadyjka. Jest ona zdecydowanie cięższa i większa od kajaka przez co trudniej ją przewrócić. ,,Kanadyjczycy” wyposażeni w siekiery i piłę czyszczą drogę pozostałym członkom wyprawy. Ci zaś płyną jeden za drugim, oczywiście na tyle, na ile pozwala na to prąd rzeki.

Aby utrzymać kajak przy brzegu, a zarazem w nurcie rzeki, trzeba mocno trzymać się trawy porastającej brzeg. Od czasu do czasu wyrywa się ona z rąk i wtedy kajak startuje jak korek od szampana. Taka oderwana od brzegu łódka utrzymuje się na wodzie przez kilkadziesiąt metrów, po czym trafia na śliski korzeń bądź gałęzie drzew i przewraca się do lodowatej wody. W taki oto sposób w ciągu pierwszego dnia wyprawy pokonujemy zaledwie 3 km. Na noc wracamy do leśnego obozu, w którym kwaterowaliśmy poprzedniego dnia. Mamy zupę i ciepłą wodę, więc nie jest źle. Nie ma niestety tak potrzebnego mi zasięgu, abym mogła przekazać wieści białoruskiej, polskiej i ukraińskiej prasie, za kontakty z którą jestem odpowiedzialna.

Natura nie jest po naszej stronie

Następnego dnia znów rąbiemy drzewa, aby móc płynąć dalej. Dla odmiany robią to już inne osoby, tak aby poprzednicy byli w stanie zregenerować siły. Pozostali uczestnicy spływu manewrują między krzakami i drzewami. Rzeka robi się coraz głębsza, a wiosła już nie sięgają do dna. Rzeka zyskała także na szerokości – teraz mamy do dyspozycji 4-metrowy pas wody. Brzegi pokrywają lasy, zero cywilizacji. Niespodziewanie uderza we mnie nieutrzymany przez ukraińskich nastolatków kajak. Tracę panowanie nad swoim kajakiem i nabieram szybkości. Prędkość jak na górskiej rzece, tylko tam zwykle jest szeroko i niezbyt głęboko. Nagle mój kajak zatrzymuje się w poprzek rzeki, ale po kilku sekundach nadchodzi pomoc i całą sytuację udaje się opanować. Ten komfort nie trwa jednak długo. Po kilkuset metrach znów nie udaje mi się wyprostować kajaka i jego nos trafia na rogate drzewo. Moje dotychczasowe doświadczenie w pływaniu nie ma już znaczenia, trzymam się jak małpa za wiszące śliskie drzewo i nogami przytrzymuję kajak. Nie długo jednak, bo za chwilę zalewają go fale i z prędkością rakiety wylatują z niego wodoodporne worki. Jeden z nich w mgnieniu oka zostaje wciągnięty i rozszarpany przez wodny wir. Oznacza to, że wyżywienia na dzisiejszy wieczór już nie mamy, ponieważ słoiki będące w worku utopiły się. Szybko tracę siły i wypuszczam kajak, który porywa nurt rzeki, a sama skaczę do lodowatej wody, starając się dopłynąć do brzegu. Znów z pomocą przychodzą koledzy, bez których nie dałabym rady. Nikt nie wie, gdzie jesteśmy, nikt nie ma zasięgu. Codziennie każdy z nas walczy z naturą, dlatego wieczorem marzymy o postoju na brzegu, na którym znajdziemy choć drobne wytwory naszej cywilizacji. Nagle wśród krzaków pojawia się łąka, za którą widać słupy wysokiego napięcia. Hura! Nareszcie ludzie! Ponieważ dobrze znam język naszych sąsiadów, wychodzę na brzeg, niedaleko którego stoi kuźnia.

— Dzień dobry — witam się i od razu zagaduję — chłopcy, czy w wiosce jest bania? Jesteśmy bardzo zmarznięci, prosto ze spływu, może słyszeliście? — mówię do pracowników. Dowiaduję się, że bani niestety nie ma, jest za to szkoła, w której możemy dostać gorące pożywienie i gdzie możemy przenocować. Dobrzy ludzie pożyczają nam konia z wozem i udajemy się na poszukiwania dyrektora szkoły. Bogdan Kazaczyński wita nas jak bohaterów, białoruskich i polskich braci. Oddaje do naszej dyspozycji gabinety, salę gimnastyczną i stołówkę, gdzie nauczyciele przynoszą nam z domów gorący posiłek. Tego dnia nasze podniebienia cieszą naleśniki, barszcz ukraiński, jajka, dżem oraz serniczki – twarogowe placki zapieczone w piecu. Pracownicy jednego z zakładów pomagają nam przenieść kajaki z brzegu pod dach przedsiębiorstwa. Najedzeni i uradowani ciepłym przyjęciem padamy z nóg i marzymy już tylko o położeniu się do suchej i ciepłej pościeli. Nocujemy w sali gimnastycznej. Wszyscy oprócz mnie. Ja z dyrektorem idę do jego ucznia Ivana, który ma w domu komputer. Do trzeciej w nocy piszę relację z pierwszych dni spływu. Nagrany na płytę materiał następnego dnia przekazuję kierowcy autobusu do Lwowa, który zobowiązuje się do znalezienia Internetu i wysłania artykułów do redakcji gazet.

Rano zjadamy pyszne śniadanie przygotowane przez nauczycielki, a potem udajemy się na spotkanie z dziećmi, które odbywa się zamiast pierwszej lekcji. Pada na nim mnóstwo pytań. Kim jesteśmy? Jaki mamy cel? Skąd i gdzie płyniemy? Jaka jest Polska? Jaki jest dalej ten Bug: czy taki sam jak tutaj, czy inny? Co robić, żeby w przyszłości popłynąć z nami? Odpowiadamy na te pytania, a kilkaset dzieci słucha nas z zaciekawieniem. Potem żegnają nas na brzegu rzeki, a my szczęśliwi płyniemy dalej.

Moje dotychczasowe doświadczenie w pływaniu nie ma już znaczenia, trzymam się jak małpa za wiszące śliskie drzewo i nogami przytrzymuję kajak.

Wieczorem sytuacja się powtarza. Po przepłynięciu nie więcej niż 5 km całkowicie mokrzy, bez sił wysiadamy na brzeg. Nie znamy nazwy miejscowości, która ukazuje się na horyzoncie, ale za to widzimy kilka domków. Chwała Bogu, że w ogóle są. Nie mamy co prawda stałej łączności z cywilizacją, ale od czasu do czasu dochodzą do nas SMS-y. W jednym z nich radny ze Złoczowa pisze, że nas szuka, bo w nocy ma być mróz, i abyśmy nie zachorowali, to kobiety i nastolatkowie mają zaproszenie na nocleg do wsi. Mężczyznom zaś zostaną dowiezione suche wojskowe śpiwory.

Późnym wieczorem wojskowym samochodem wiozą nas gdzieś do lasu. Jednostka wojskowa! Mamy możliwość wysuszenia się i ogrzania. Męska część spływu pomaga żołnierzom robić kolację. W tym czasie kobiety dochodzą do siebie w gorącej saunie, którą zorganizowano na terenie jednostki. Ja mam dostęp do komputera i Internetu, mogę więc pisać kolejne relacje. Noc spędzamy w domach ukraińskich rodzin.

Razem z koleżanką przez całą noc opowiadam swoim gospodarzom, jaka jest Polska i Białoruś. Przez cały ten czas jesteśmy częstowane regionalnymi potrawami: twarogiem z cebulą, tłuczonymi ziemniakami z mlekiem, wątróbką, plackami z sera i wieloma innymi przysmakami. Rano objedzone, z torbami pełnymi jedzenia udajemy się na brzeg. Jedyną formą odwzajemnienia, jaką dysponuję, są zrobione przeze mnie zdjęcia ich córek i wnuczek, które prześlę po powrocie.

Polak–Białorusin–Ukrainiec, trzy bratanki

Czwarta doba. Bug trochę zmienił swoją szerokość do 4–5 metrów i nareszcie możemy swobodnie manewrować. Woda jest bardzo głęboka i zimna. Dna już nie widać. Coraz częściej napotykamy na niewielkie progi. Dobrze, że mamy doświadczonych polskich liderów. Organizacją ruchu na wodzie kieruje Marek z Wyszkowa. On pierwszy pokonuje progi i przekazuje wskazówki pozostałej części wyprawy. Przewrotek jest już mniej i nasze dwójki coraz łatwiej wyciągać z wody za pomocą linek, oczywiście jeśli komuś przytrafi się awaryjna sytuacja.

Nadchodzi kolejny dzień. Suche podkoszulki od żołnierzy już dawno przemokły. W nocy znów nadają przymrozki. Jest 7 maja, a my zostawiliśmy za plecami tylko około 20 km. To niedużo, zwłaszcza porównując to z naszymi planami. Brzeg Bugu zrobił się już inny. Występują na nim niewielkie piaskowe skarpy. Na jednej z nich znajduje się wieś. Cywilizacja! Kiedy wybieraliśmy się w podróż, nie mieliśmy pojęcia, że tak bardzo jesteśmy uzależnieni od ciepłej zupy, gorącej wody i czystej ubikacji. Mieszkańcy wioski nie są zdziwieni naszą obecnością, ponieważ widzieli nas w miejscowej telewizji. Zbierają się na brzegu i znów witają nas jak bohaterów. Wystawiamy namioty i jak co dzień tworzymy nasz kajakowy obóz. Ja udaję się do ludzi w poszukiwaniu czystego spirytusu, żeby wypłukać mój aparat, który niechcący zatopili ukraińscy harcerze. Wyciągnęłam go z wody po kilku minutach i mimo że jest to sprzęt dobrej marki – nie mam nadziei na jego reanimację. Zamiast spirytusu na każdym podwórku proponują mi bimber. Wreszcie właściwą ciecz znajduje pewna lekarka, która pomaga mi wypłukać aparat. Zawijamy go w worek z lnu z ryżem i zostawiamy na piecu, aby wysechł.

Wokół rozpalonego przez nas ogniska na brzegu zbiera się duża grupa miejscowej ludności. Ludzie opowiadają o sobie, o rozdzielonych przez wojnę rodzinach, pytają o nasze pochodzenie i plany. Cieszą się ze spotkania z nami. Są niezwykle gościnni, przynoszą nam ziemniaki, słoninę, domowy biały ser i bimber na rozgrzewkę. Znów zapraszają kobiety i młodzież na nocleg do swoich domów. Męska część spływu zaczyna się na nas – kobiety – obrażać i nazywa “zdrajcami spływu”, ale przecież nam bardziej niż im potrzebne są ciepło i gorąca woda. W moim przypadku dodatkowo chodzi jeszcze o komputer. Biały Kamień, bo w nim jesteśmy, to pierwsza wioska, w której odkrywam Internet.

Rano długo szukamy jednego z moich białoruskich przyjaciół, Igora. W końcu pojawia się szczęśliwy i prosi o pozwolenie na pozostanie we wsi na zawsze, bo nigdy w życiu nie miał tylu miłych wrażeń. W nocy jego namiot zamókł do tego stopnia, że woda zalała wnętrze. Przemoczony i zmarznięty postanowił udać się w kierunku okiennych świateł. Dotarł do poradni medycznej, w której były nie tylko wolne łóżka, lecz także ładne młode pielęgniarki na dyżurze. Śmiejemy się i wciągamy Igora do kajaka, a on niechętnie żegna się z Białym Kamieniem. Na brzegu stoją miejscowi i machają nam na pożegnanie, a dzieci biegną za nami wzdłuż brzegu. To bardzo miłe. Oczekiwałam raczej banderowców uzbrojonych w siekiery, jak z obrazów widzianych na polskich filmach, a doznaliśmy miłego przyjęcia, dobra i przyjaźni bez podziałów na Polaków, Białorusinów i Ukraińców.

Tekst i zdjęcia: Irina Szepielewicz

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów