W kilku miejscach szosa niemal dotyka brzegu rzeki. Wtedy najpierw widać żółte tablice z napisem „Granica Państwa. Przekraczanie zabronione”, a chwilę potem biało-czerwone słupy z tabliczkami „Polska” i wreszcie sam Bug. Podróżowaliśmy wzdłuż tej granicznej rzeki od Siemiatycz do Chełma. Ta część Polski żyje w innym, wolniejszym tempie, więc i my zwolniliśmy, aby ją dokładnie poznać.
Wyprawa była wynikiem impulsu i narodziła się w mojej głowie niemal instynktownie. Pomyślałem, że czas się ruszyć z domu! Bez skrupulatnego planowania, analiz czy rozważania wariantów. Pogoda na długi weekend zapowiadała się naprawdę wspaniale. Luz w pracy, więc mogłem się wyrwać na kilka dni. Dokąd i jak? Szybki wybór padł na rowery
i tzw. ścianę wschodnią, od Siemiatycz do… dokąd się uda. Już miałem jechać sam, ale nieomal w ostatniej chwili mój syn Piotr podjął decyzję: „Jadę z tobą”. Pośpieszne, nieco chaotyczne wieczorne pakowanie. Rano upchnęliśmy się wraz z bagażami i rowerami do renówki naszego przyjaciela, który zawiózł nas do Siemiatycz. Tak nagle, bez zbędnego zastanawiania się, planowania, obozów kondycyjnych, ba, nawet bez gruntownych przeglądów rowerów rozpoczęła się wspaniała przygoda na dwóch kółkach.
Brukselskie euro
Siemiatycze to niewielkie miasteczko na Podlasiu. Do Bugu, wzdłuż którego zamierzaliśmy jechać, pozostało nam jeszcze kilkanaście kilometrów, ale najpierw czekała nas krótka wycieczka po mieście i uzupełnienie prowiantu. Jeszcze raz przypomniałem sobie i synowi podstawowe zasady poruszania się rowerami po ulicach, akcentując, że realnie rowerzysta ma znacznie mniej praw niż samochód. Potem i tak pojechaliśmy chodnikami. Nikomu nie przeszkadzaliśmy, a do kościoła, cerkwi i zabytkowego cmentarza mieliśmy bardzo blisko. Ruszyliśmy z rynku. Nagle okazało się, że w jednym z rowerów warto wycentrować koło. Podręczny warsztat rozłożyliśmy przy ławce w cieniu wielkiego drzewa. Wokół nas przystanęło kilka zaciekawionych osób. Już po paru minutach dowiedzieliśmy się, że każdy z tutejszych mieszkańców ma kogoś z rodziny pracującego w Belgii, sam tam pracował lub zamierza wyjechać. Zamożność miasteczka opiera się na pieniądzach płynących z Brukseli. Nie są to jednak unijne dotacje, tylko euro ciężko zarobione przez zaradnych siemiatyczan.
Lingwistyka stosowana
Wkrótce podróżowaliśmy dalej, wybierając do jazdy boczne asfaltowe drogi. Nie ma na nich prawie żadnego ruchu, jest więc bezpiecznie i wygodnie. Szybko dojechaliśmy do Grabarki. Wspięliśmy się na pagórek do cerkwi i rosnącego wokół wielkiego lasu krzyży. Słynne miejsce pielgrzymkowe prawosławia zawsze ujmuje mnie swoim mistycyzmem. Siłę tego miejsca najlepiej czuje się, odwiedzając je w samotności lub bardzo małej grupie. Piotr próbował odczytywać napisy na krzyżach i tabliczkach, ale nie zna cyrylicy, więc co chwila pytał mnie, co tu jest napisane. Odczytywałem i wyjaśniałem. Nawet nie zauważyłem, jak szybko w młodym pokoleniu zaniknęła znajomość języka rosyjskiego. Piotr znakomicie posługuje się angielskim, ale rosyjski jest dla niego językiem zdecydowanie obcym.
Przed odjazdem z Grabarki napełniłem nasze bidony wodą z cudownego źródła. Podobno dodaje zdrowia, urody i wzmacnia siły. My tych sił potrzebowaliśmy całkiem sporo, uroda też jest rzeczą ważną, namawiałem więc Piotra do dużych łyków i sam ze smakiem wypiłem kubeczek chłodnej, krystalicznie czystej wody.
Niezupełnie błękitna wstęga
Zmierzaliśmy w kierunku Bugu. Po raz pierwszy widzieliśmy go w miejscowości Maćkowicze, tuż za stosunkowo niedawno wzniesioną drewnianą cerkwią. Jest tu szeroki i wartki. Tylko kolor… Spodziewałem się niebieskiej wstęgi, a on jest jakiś brązowawy. Być może to za sprawą deszczy padających w jego górnym biegu, a może Brześcia, którego ścieki ponoć bezpośrednio spływają do Bugu. Nie wykąpaliśmy się w nim w czasie całej naszej wycieczki. Do kąpieli wybieraliśmy mniejsze rzeczki i jeziorka.
Wjechaliśmy do Mielnika. Jest to ładna wieś położona na kilku pagórkach. Zatrzymaliśmy się przy prawosławnym cmentarzu, skąd wdrapaliśmy się na Górę Zamkową. Pozostały tu ceglane ruiny średniowiecznego kościoła zamkowego. Ze szczytu góry widać zakola Bugu i wznoszące się po jego obu stronach strome pagórki.
Za Mielnikiem Bug na długo zniknął z naszych oczu. Widzieliśmy tylko szeroką dolinę i czuliśmy, że jest gdzieś obok. Niewielu turystów dociera w ten niezwykle urokliwy zakątek Podlasia. Wśród niewysokich pagórków, tuż przy granicy z Białorusią położonych jest kilka niewielkich wiosek.
Flisackie tradycje
Najdalej ku wschodowi położony jest Niemirów. Każdemu, kto dociera do wsi od strony Mielnika, rzuca się w oczy strażnicza wieża, skąd bystre oczy białoruskich pograniczników pilnują dostępu do „krainy wiecznej szczęśliwości”. Jeszcze do niedawna do wsi prowadziła stara carska brukówka. Teraz jest lekko ukryta pod nierównym asfaltem. Takie brukówki, zwane tutaj kocimi łbami, budowano intensywnie w końcu XIX i początkach XX w. Powstawały z nakazu cara, który w ten sposób wpływał na podnoszenie poziomu cywilizacyjnego carskich wsi. Te już w wielu wypadkach ponad 100-letnie trakty nadal przebiegają przez Podlasie. Musiała być to solidna robota, jeżeli dopiero współczesne ciężkie maszyny rolnicze mogły je zniszczyć i zamienić w plątaninę dziur i luźnych kamieni. W centrum wsi stoi biały klasycystyczny kościół. Pięknie wygląda jego jasna fasada wśród intensywnie kontrastującej zieleni otaczających go wiekowych drzew.
Przez stulecia mieszkańcy Niemirowa trudnili się rolnictwem, flisactwem i handlem. Bug był jedną z głównych arterii komunikacyjnych i transportowych dawnej Rzeczypospolitej. Pływały po nim barki z różnymi towarami (głównie ze zbożem), spławiano drewno, transportowano sól. Wkrótce przekonaliśmy się, że tradycje flisackie we wsi nadal są podtrzymywane. Dotarliśmy do przeprawy promowej. Najszybciej na drugi brzeg Bugu do Gnojna, a potem dalej do Janowa Podlaskiego można się dostać promem. Czasy się jednak zmieniają. Prom jest obsługiwany przez flisaczkę, która dziarsko przewozi ludzi i ich dobytek, opowiadając o zdarzeniach związanych z przeprawą. Z tamtej strony przewiozła kilku rowerzystów. Z uśmiechem zamieniliśmy się miejscami. Oni pojechali do Augustowa na południe, my mieliśmy zamiar jechać co najmniej do Chełma na północ. Z pokładu promu obserwowaliśmy niewielki statek – podobno dopływają tu z Serpelic. Pojawiły się pierwsze objawy zmęczenia, zatem czas na coś słodkiego. Czekolada prawie natychmiast poprawia nastroje.
Wylądowaliśmy na drugim brzegu. Najpierw łąkami, a potem szosą zmierzaliśmy do Janowa Podlaskiego. Z każdym kilometrem jechało się nam coraz lepiej. Gawędząc o tym i owym, podróżowaliśmy wzdłuż Parku Krajobrazowego „Podlaski Przełom Bugu”. Ten bardzo malowniczy odcinek trasy składał się z kolejnych niewielkich podjazdów i zjazdów. Po południu przystanęliśmy na rynku w Janowie. Czas na relaks. Niewielki sklep był na szczęście blisko. Dobrze wiem, że batoniki, owoce i dobra woda potrafią w czasie każdej wycieczki sprawić cuda, wtedy wprawdzie nie potrzebowaliśmy cudów, ale nastroje wyraźnie się poprawiły, kiedy wróciłem z ulubionymi łakociami. Janów Podlaski ze słynną na całym świecie stadninę koni arabskich znaliśmy z poprzednich wypadów, zatem tym razem po krótkim odpoczynku skierowaliśmy się do Pratulina. Przed wyjazdem spostrzegłem tablicę informacyjną Nadbużańskiego Szlaku Rowerowego. Jest on oznakowany kolorem czerwonym. Obejrzałem szkic szlaku i porównałem z mapą – szlak biegnie polnymi drogami i nadbużańskimi łąkami. Nie zaryzykowałem wjazdu, postanowiłem, że będziemy się trzymać asfaltu.
Spełnione marzenia rowerzystów
Tuż za Janowem przekonałem się, że marzenia rowerowych turystów czasami się spełniają: na szosie 698 asfalt jest równiutki jak stół i nie ma na niej prawie żadnego ruchu. To była bardzo przyjemna jazda. W Pratulinie znajduje się sanktuarium poświęcone męczennikom podlaskim – 13 unitom, którzy 24 stycznia 1874 r. zginęli z rąk żołnierzy carskich w obronie swoich przekonań. Niedaleko sanktuarium, mieszczącego się w białym klasycystycznym kościółku, stoi przeniesiony z Siedlec ołtarz, przy którym w roku 1999 papież Jan Paweł II odprawił mszę.
Nastało późne popołudnie, zrobiło się nieco chłodniej i niemal natychmiast pojawiły się komary. Pryskamy się czy pryskamy? – padło pytanie. Postanowiliśmy, że jedziemy dalej. Wkrótce zapadający zmierzch i zmęczenie zmusiło nas do zatrzymania się na nocleg w dość przypadkowym miejscu. Namiot rozstawiliśmy w leśnym zagajniku nad niewielką rzeką. Ciepłą kolację przyrządziliśmy na lekko dławiącym się benzynowym kocherze. Mieliśmy ze sobą butlę gazową, ale – niestety – zapomniałem o jej napełnieniu. Wkrótce ktoś nadszedł. Myśliwy zwabiony światłem ogniska z zainteresowaniem oglądał nasz biwak, po krótkiej z nim rozmowie mogliśmy wreszcie odpocząć.
Nepelska baba
Kolejny dzień zaczęliśmy od obfitego śniadania i przystanku w okolicach wsi Neple. Jednym z ciekawszych i bardzo tajemniczych miejsc województwa lubelskiego jest tutejszy kamienny krzyż. Można go łatwo przeoczyć, ale swoistym kierunkowskazem może być umiejscowiony po lewej stronie szosy czołg, będący „pomnikiem ku czci”. Naprzeciwko czołgu ku zachodowi wiedzie droga. Krzyż stoi w odległości ok. 500 m na niewielkim wzgórzu przy piaskowym wyrobisku. Nie ma jednoznacznego wyjaśnienia jego pochodzenia i przeznaczenia, ale wielce prawdopodobne, że jest to tzw. krzyż pokutny, zbliżony przeznaczeniem do tych, jakie można spotkać na Śląsku. Nieopodal krzyża znajduje się wieża widokowa, z której można dostrzec bloki i kominy leżącego na Białorusi Brześcia. Do II wojny światowej jego mieszkańcy przyjeżdżali do Nepli, które były letniskiem.
Tatarzy i unici
Braki kondycyjne objawiły się już drugiego dnia. Jechaliśmy bardzo wolno. Na tyle wolno, że przegoniła nas jakaś babcia jadąca stareńką ukrainą. To nas zmobilizowało, czas się wziąć do roboty. Dotarliśmy do Terespola. Tuż przed nim minęliśmy pozostałości fortów twierdzy brzeskiej, a już w samym mieście zatrzymaliśmy się przy obelisku upamiętniającym budowę traktu Brześć – Warszawa. Tym razem nie zapomnieliśmy o napełnieniu gazem naszej butli. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy cerkwi z XVIII w. i kościele parafialnym, a potem pojechaliśmy do Lebiedziewa. Trochę czasu zajęło mi odnalezienie mizaru – muzułmańskiego cmentarza, jedynego śladu po licznej społeczności tatarskiej mieszkającej niegdyś w tej okolicy. Cmentarz znajduje się na niewielkim pagórku tuż obok szosy, a mimo to minęliśmy go obojętnie. Dopiero po chwili zauważyliśmy kilka kamiennych stel. Chodziliśmy między kamieniami, a potem ruszyliśmy dalej do wsi Kostomłoty. Znajduje się tam jedyna w Polsce cerkiew parafii neounickiej. Około 300 unitów wyznaje obrządek bizantyjsko-słowiański,
a ich zwierzchnikiem jest delegat Stolicy Apostolskiej, ordynariusz siedlecki bp Zbigniew Kiernikowski. Drewniana cerkiewka, pochodząca z XVII w., jest starannie odrestaurowana wraz
z ikonostasem i kolorową polichromią zdobiącą jej wnętrze. Malutka świątynia zrobiła na nas wielkie wrażenie. Parafie neounickie zaczęły powstawać w Polsce po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Wówczas postanowiono odnowić zwierzchność nad parafiami unickimi, które siłą zostały włączone do cerkwi prawosławnej w czasach rządów carskich.
Wkrótce dotarliśmy do Kodnia. W samym centrum tej miejscowości stoi piękny barakowy kościół pw. św. Anny z cudownym obrazem Matki Bożej Gregoriańskiej, dzisiaj noszący nazwę Cudownego Wizerunku Matki Boskiej Kodeńskiej. Obraz został wykradziony z Rzymu przez właściciela tutejszych dóbr, Mikołaja Sapiehę, w 1631 r. i umieszczony w kodeńskim kościele. Obejrzeliśmy jeszcze późnogotycki kościół pw. św. Ducha.
Z nieba lał się coraz większy żar. Napełniliśmy nasze butle wodą, kupiliśmy trochę owoców i coś na obiad, i ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów za Kodniem zatrzymaliśmy się nad rzeczką. Był to czas na dłuższy odpoczynek i przyrządzenie tzw. przegryzki, czyli kilku pożywnych kanapek i ciepłej herbaty. Dopiero wieczorny posiłek stał się obiadokolacją. Staraliśmy się przyrządzać go samodzielnie, gotując na butli lub ognisku. Smakował wyśmienicie.
Cisza wokół monasteru
Wokół nas było płasko. Brzozowe zagajniki i drzewa rosnące przy drodze dały nam zbawczy cień. Wiatr był także naszym sprzymierzeńcem, więc poruszaliśmy się szybko. Kolejnym przystankiem na naszym szlaku stał się prawosławny monaster w Jabłecznej. Jego złocąca się kopuła ładnie wyglądała na tle wszechobecnej zieleni Doliny Bugu. Męski klasztor prawosławny istniał w tym miejscu najprawdopodobniej już w XV w. Senna okolica ożywa w dniach 24 i 25 czerwca, gdy odbywają się odpustowe uroczystości św. Onufrego. Jednak w dniu naszej wizyty było jak zwykle, czyli sennie. Gorące południe i tylko my na rozżarzonym parkingu. Potem pojawiło się jeszcze kilka osób, z którymi oglądamy monaster.
Letni dzień był długi, a nasze siły jeszcze spore, zatem ruszyliśmy dalej. Przez Sławatycze przejechaliśmy dość żwawym tempem, zatrzymując się jedynie przy cerkwi z przełomu XIX i XX w. oraz ciekawych drewnianych chałupach, stojących szczytami wzdłuż ulicy. Minęliśmy kolejną dużą wieś na naszej trasie – Hannę, z drewnianym kościołkiem, dawniej cerkwią grekokatolicką z XVIII w. – i dotarliśmy do Włodawy. Zmęczenie dawało się nam już we znaki. Zwiedzanie miasteczka zostawiliśmy sobie na następny dzień, a na nocleg dotarliśmy do ośrodka w Okunince nad Jeziorem Białym. Wynajęliśmy domek – ośrodek był pusty
i nic w tym dziwnego, przecież było jeszcze przed wakacyjnym sezonem. Dobrze zrobiła nam kąpiel w ciepłym jeziorze z pięknym piaszczystym dnem i solidna obiadokolacja, przygotowana na ganku z pięknym widokiem na słońce zachodzące nad jeziorem. Nie opowiedziałem Piotrowi straszliwej historii, która poruszyła kilka lat temu całą okolicę. Ponoć widziano tutaj krokodyla. Wielodniowe poszukiwania nie dały rezultatu, a potwora medialnie uśmiercono, aby nie wzbudzać paniki.
Na Bugu we Włodawie
Trzeciego dnia rano jeszcze bez bagaży, które zostały w ośrodku, pojechaliśmy do Włodawy. Miasteczko jest pięknie położone na wysokim brzegu Bugu. Centrum zajmuje czworoboczny rynek. Tu zjedliśmy nasze śniadanie – świeże bułeczki z jogurtem
i sokiem. W pobliżu rynku znajdują się najcenniejsze zabytki miasta. Objechaliśmy dookoła zespół poklasztorny paulinów z kościołem pw. św. Ludwika. Zakon św. Pawła Pierwszego Pustelnika, zwany paulinami, przybył z Jasnej Góry do Włodawy w roku 1698 dzięki fundacji Ludwika Konstantego Pocieja. Kompleks budynków konwentu paulinów we Włodawie powstał
w okresie kilkudziesięciu lat, jednak sam klasztor – bardzo obszerny – postawiono w latach 1707–1718. Budulcem był zniszczony w 1570 r. zamek książąt Sanguszków.
Niedaleko na skarpie stoi cerkiew prawosławna pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny, wzniesiono ją w połowie XIX w. Była nieco uszkodzona w czasie I i II wojny światowej. Jest to budowla murowana, wzniesiona na planie krzyża greckiego. Potem pojechaliśmy do późnobarokowej synagogi. Pierwotna drewniana synagoga powstała w 1684 r. w centrum dzielnicy żydowskiej. Obecna została zbudowana zapewne na tym samym miejscu w roku 1764. Przebudowano ją w drugiej połowie XIX w., dodając drugą kondygnację przedsionka. Wnętrze zniszczone przez pożar w czasie I wojny światowej gruntownie odrestaurowano po 1920 r. Podczas niemieckiej okupacji w latach 1939–1944 użytkowana jako magazyn, obecnie w jej wnętrzach znajduje się Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Można w nim oglądać wystawy stałe, w tym momencie: „Judaika”, „Chłopskie pielgrzymowanie”,
„W pokoju Mełameda”, „Z historii Żydów włodawskich”, „Babiniec”, „Rzeźby Jana Pawłowskiego”, „Włodawa w fotoplastykonie”, oraz wystawy czasowe. Po tej wycieczce Włodawa przestała się nam kojarzyć wyłącznie z radiowymi komunikatami o stanie wód na Bugu.
Wojenne opowieści
Wróciliśmy do Okuninki i po załadowaniu bagaży wyruszyliśmy do Sobiboru. Szosa wiodła lasami Sobiborskiego Parku Krajobrazowego. Dojechaliśmy do małego budynku przy stacji Sobibór, w którym mieści się Muzeum Byłego Hitlerowskiego Obozu Zagłady. Dzieje obozu zagłady w Sobiborze ukazują metody, jakimi faszyści zamierzali rozwiązać tzw. problem 11 mln europejskich Żydów. Z sobiborskiej kaźni ocalało kilkadziesiąt osób. Pamiątkowe tablice, umieszczone przed wejściem na teren byłego obozu, zawierają tekst przetłumaczony na cztery języki: angielski, hebrajski, jidisz i holenderski, a brzmi on następująco: „W tym miejscu
w latach 1942–1943 istniał hitlerowski obóz zagłady, w którym zamordowano ponad 250 000 Żydów i około 1000 Polaków. Dnia 14 października 1943 roku wybuchło tu zbrojne powstanie kilkuset więźniów żydowskich, którzy po walce z hitlerowską załogą wydostali się na wolność. W rezultacie powstania obóz został zlikwidowany”. Tekst zakończony jest cytatem z Księgi Hioba: „Ziemio nie zakrywaj krwi mojej”. Niewielka w sumie wystawa zrobiła na nas olbrzymie wrażenie. Przez kilka kilometrów jechaliśmy w milczeniu.
Wkrótce nadarzyła się kolejna okazja do tego, aby opowiedzieć o złożonych losach Polaków po wojnie. Przystanek we wsi Zbereże, gdzie obok siebie stoją dwa pomniki różnie interpretujące powojenną historię Polski. W tej wsi w 1951 r. zginął Edward Taraszkiewicz „Żelazny” – jeden z najbardziej nieugiętych przeciwników władzy ludowej we wschodniej Polsce. Pomnik powstały w 1974 r. upamiętnia śmierć żołnierzy KBW poległych w walce z „bandą Żelaznego”, a kapliczka postawiona w 1991 r. poświęcona jest pamięci bohaterskiego Edwarda Taraszkiewicza.
Po tej dużej dawce zwiedzania czuliśmy dużą radość z jazdy. Nie zatrzymaliśmy się w Woli Uhruskiej, lecz jechaliśmy dalej do Dorohuska i Dubienki. Po drodze mijaliśmy malownicze wsie z drewnianymi chałupami. Na chwilę dotarliśmy do Bugu, który we wsi Świerże nieomal ociera się o szosę. Późnym popołudniem i wieczorem istotnym elementem przydrożnego krajobrazu stawały się postacie zalegające przystanki i rowy. To konsumenci taniego wina i piwa odpoczywali znużeni po wielu godzinach dyskusji i wnikliwej obserwacji sytuacji na szosach. Jak to mówi mądry naród: „Tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie”, i – jak widzieliśmy – działa niezwykle kojąco.
Przystanęliśmy przy wielkim dębie w Hniszowie. „Bolko” to najstarszy dąb na Lubelszczyźnie. Przyjemnie jest wylegiwać się w cieniu jego rozłożystych konarów. Nawet przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zostać tutaj na noc, ale dnia było jeszcze tak wiele. Dowiedzieliśmy się też, że ok. 20 km dalej, tuż za Dubienką, jest ładne pole biwakowe nad czystą rzeką.
Poszukiwacze skarbów
Dubienka to miejsce bitwy z 1792 r. Obrońcami dowodził Tadeusz Kościuszko. Jego dobre przygotowanie terenu do obronnej bitwy i wykazane przez wojsko polskie męstwo zatrzymały Rosjan w pochodzie na Warszawę. Poległych w bitwie żołnierzy obu stron pochowano we wspólnej mogile w formie kurhanu. Mogiłę zniszczono w czasach PRL-u, robiąc w jej miejscu zlewisko gnojowicy z pobliskiego PGR-u. Do dzisiaj jednak szuka się skarbu w postaci kilkudziesięciu kilogramów złotych monet, czyli dywizyjnego skarbca, który został zakopany przez żołnierzy Kościuszki, kiedy bitwa trwała i wydawało się, że może zostać przegrana.
Na ulicach Dubienki kilku młodych ludzi w swych stuningowanych samochodach minęło nas niebezpiecznie blisko – taki, widać, jest tu rodzaj sportu, a życie w Dubience wydaje się być dosyć nudne. Nocleg znaleźliśmy na polu namiotowym parę kilometrów za wsią. Źle wybrałem to miejsce. Mnóstwo komarów, prawie całonocna dyskoteka i auta wjeżdżające i wyjeżdżające na pole spowodowały, że prawie nie zmrużyliśmy oka. Może trzeba było ten czas spożytkować na poszukiwanie skarbu?
U ducha Bielucha
Rano pobudka. Piękna pogoda. Przygotowałem śniadanie. To już ostatni dzień naszej wycieczki. Nie mieliśmy ochoty na powrót, ale przed nami była jeszcze jazda do Chełma. W planie mieliśmy wycieczkę po chełmskich podziemiach kredowych. Zwiedziliśmy wszelkie podziemne trasy turystyczne w Polsce, więc nie mogliśmy opuścić tak wspaniałej okazji. Do miasta dojechaliśmy przed południem, jednak bilety wstępu kupiliśmy dopiero na 13. Całe szczęście, że powrotny pociąg wyrusza nieco później. Włóczyliśmy się trochę po mieście. Rynek, katedra, cerkiew, a potem zeszliśmy wraz z grupą do podziemnej kopalni kredy.
Bez wątpienia największą atrakcją spaceru ponad kilometrową trasą było spotkanie z duchem Bieluchem. Nagle zgasło światło i… ale nie będę opowiadał, trzeba to zobaczyć samemu. Zabawne i ciekawe.
Wróciliśmy koleją. Powrotna podróż była długa i nudna: najpierw do Lublina, potem Warszawy i dalej do Białegostoku. No cóż, powrót do rzeczywistości po kilku dniach odpoczynku i luzu bywa z reguły męczący i bolesny.
Tekst i zdjęcia: Marek Waśkiel