Reportaże

Samosioły – ostatni mieszkańcy Czarnobyla

Czarnobylska Strefa Zamknięta to największy opuszczony obszar w Europie. Po katastrofie elektrowni jądrowej przymusowo wysiedlono stamtąd blisko 200 tysięcy ludzi. Garstka z nich zdecydowała się jednak powrócić na swe rodzinne ziemie wbrew zakazom władz. To samosioły. Grupa Napromieniowani.pl od 2018 roku regularnie odwiedza nielicznych mieszkańców skażonego terenu, niosąc im pomoc materialną, dzieląc się swoim czasem i wspierającą obecnością.

Opustoszały mieszkania i ulice

I nie ma już na podwórkach dzieci
Tylko szepczą cicho drzewa
Gdzie się podziali mieszkańcy? Ludzie, gdzie wy?

Miasto kochane, stało się niemym
Wszyscy odeszli nie pożegnawszy się z tobą
Wybacz nam naszą niepewność
My wrócimy do ciebie, kochane

Przecież nikt nas nigdzie nie wita
I nikt nie rad nam tak, jak ty
Przecież wiesz, że my wszyscy cierpimy
Czekamy na powrót i na twoje ciepło

Żebyś znowu stało się rozmowne
Żeby znowu pełno dzieci
Żebyś było ty nasze, miasto, kochane,
Żeby nie było więcej ciemności

Czy ktoś widział martwe miasto?
To ból serca i duszy
Lepiej żeby nie było tego atomu
Żeby nie było tego strasznego nieszczęścia

Miasto kochane, tyś było tak miłe
Miasto, zapracowane, żywe
Stało się nieszczęście i wszystko się zmieniło
W życiu naszym z Tobą.

Stałeś się milczące i niegościnne
Można cię zrozumieć
Wszyscy przecież wyjechali bez pożegnania
A Ty zostałeś wszystko ochraniać.

„Czarnobylski ból”
autor nieznany (tłum. Evgeni Fomenko)

Do Dorohuska dojeżdżamy późno w nocy. Spędziliśmy kilka godzin w długiej kolejce samochodów, obserwując z oddali łunę świateł nad przejściem granicznym. Jest zimno, pada deszcz ze śniegiem, mocno wieje. Czekamy na odprawę celną. Zmarznięci drepczemy w miejscu, by choć trochę się rozgrzać. Otwiera się okienko. Ze środka bucha na nas gorące powietrze. Po chwili ukazuje się w nim czerwona, spocona morda ukraińskiego pogranicznika. Pyta o coś bardzo nieuprzejmie. Na znak, że nikt z nas go nie rozumie, zaczyna krzyczeć. Z pomocą przychodzą nam jego krajanie, ale oni również nie wiedzą, o co chodzi. Okienko zamyka się z hukiem. Czekamy. Piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny… Za nami coraz dłuższa kolejka zniecierpliwionych kierowców. Znów czuję ciepło na plecach. Z okienka wygląda na nas zupełnie inna osoba, która z uśmiechem oddaje nam paszporty i zaprasza na odprawę celną.

Kolejny pogranicznik mówi, że potrzebna będzie opłata i pokazuje, w którym miejscu mam to załatwić. Należy się dwa euro. Biorę monetę i po kilkukrotnym odsyłaniu z budynku do budynku w końcu znajduję ten właściwy. Wypełniam formularz i wyciągam pieniądze. Urzędniczka informuje, że owszem, mam zapłacić dwa euro, ale w hrywnach. Zatem kantor: wymieniam złotówki i zanoszę dwa euro w ukraińskiej walucie do kolejnego budynku, gdzie muszę wypełnić odpowiednie dokumenty. Nareszcie wszystko gra. Ruszamy w dalszą drogę. Granicę w Dorohusku przekraczaliśmy dziewięć godzin. Kiedy stamtąd wyjeżdżaliśmy, na dworze już świtało.

Czeka nas jeszcze jedna przeprawa. Następnego ranka stajemy przed punktem kontrolnym w Dityatkach. Za szlabanem zaczyna się Czarnobylska Strefa Wykluczenia. Wokół nas busy pełne turystów oraz kilka starych ład należących do pracowników strefy. Przyjezdni tłoczą się przy żółtych budkach z pamiątkami. Kupują kubeczki, koszulki ze znakiem radioaktywności i inny szajs, produkowany w Chinach, który za kilka miesięcy zakończy swój żywot w śmietniku. Marek, nasz przewodnik i tłumacz, w międzyczasie załatwia potrzebne papiery. Po chwili rogatka się otwiera i policja każe jechać dalej. Jesteśmy w Strefie.

Śmierć z tęsknoty

Trzydzieści pięć lat temu, 26 kwietnia 1986 r., w wyniku awarii i wybuchu reaktora w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej doszło do skażenia środowiska na bezprecedensową skalę. Decyzją ówczesnego rządu zamknięto i otoczono kordonem militarnym teren w promieniu 30 kilometrów. Mieszkańców trzeba było ewakuować – najpierw miasto Prypeć, a następnie okoliczne wsie. Po roku, pomimo oficjalnych zakazów, niektórzy postanowili wrócić do swoich siedlisk. Nie chcieli żyć w budowanych naprędce blokach w Kijowie. Przez całe życie otoczeni dziewiczą przyrodą nie mogli znieść szarzyzny betonu, ciągnącej się po horyzont. Za wszelką cenę chcieli wrócić do domu… Przedzierali się przez lasy i bagna lub przeprawiali łodziami przez Prypeć i Dniepr, by zobaczyć rodzinne strony. Wysiedlano ich po raz kolejny i kolejny, ale i tak wracali. Do wsi, w której się urodzili. Gdzie żyli ich przodkowie. „Tu się urodziliśmy i tu umrzemy” – wciąż powtarzają. Kiedy zapytaliśmy Ivana, ile razy go wysiedlali, nie potrafił odpowiedzieć. Stracił już rachubę. Ostatecznie władze Strefy machnęły ręką na ich obecność i pozwolono im zostać. Nazwano ich samosiołami, czyli samoosiedleńcami. Kiedyś było ich bardzo dużo. Wsie wokół Czarnobyla tętniły życiem. Obecnie mieszka tu niespełna 30 osób. Wszyscy są starzy i schorowani. Żyją bardzo biednie i samotnie. Pojawienie się każdego przybysza traktują jak dar niebios…

W Czarnobylu zamawiamy herbatę i robimy zakupy. Sklepy tutaj wyglądają jak te z lat 80. Ekspedientka wciąż używa liczydła, a paragon wydawany jest w formie kawałka szarego papieru. Karton makaronu, karton kaszy, karton mleka… Dawniej budziliśmy powszechne zdziwienie, kupując takie ilości towaru. Teraz dziwią się tylko wchodzący chwilę po nas rozwrzeszczani turyści. Bo jakim prawem muszą stać w kolejce? A stoją długo. Nie można tu zwyczajnie zabrać koszyka i wrzucić do niego wybrane produkty. Karton cukru, karton zapałek, 20 paczek herbaty… Panie sklepowe wiedzą, po co przyjechaliśmy. Doradzają, co może się przydać, szukają na zapleczu dodatkowych kartonów. Mydło, proszek do prania, kilka zgrzewek wody. Kolejna herbata i jeszcze jedna do termosu. Na zewnątrz -20 stopni Celsjusza. Pakujemy wszystko i jedziemy przeciążonym autem do pierwszej wioski.

Kiedy nad chatą babuszki Marusi, po jej powrocie do rodzinnej Opacziczi, zawisł śmigłowiec i przez głośnik usłyszała nawoływania do opuszczenia gospodarstwa, nie wytrzymała. Drobniutka kobieta chwyciła widły, wybiegła przed dom i machając nimi złorzeczyła, na czym świat stoi. Maszyna szybko odleciała, by więcej nie powrócić. Teraz Marusia ma ponad 90 lat i jest jedyną mieszkanką wsi. Przez całe życie pracowała w pobliskim kołchozie, dojąc krowy. Pokazuje nam swoje spracowane dłonie o powykręcanych palcach. Ze wzruszeniem opowiada o przeszłości. O pomaganiu partyzantom w walce z hitlerowcami, o potańcówkach, kiedy była piękna i młoda… Siada pod portretem swojego syna. Wspomina go, ocierając łzy. Był likwidatorem. Zmarł krótko po katastrofie. Prosi o przeczytanie na głos wiersza „Czarnobylski ból”. Nie pamięta już, od kogo go dostała. Znowu płacze. Żegna nas na progu chaty już pogodnie, z uśmiechem. — Tylko nie zapomnijcie przyjechać na mój pogrzeb — woła, gdy jesteśmy już za progiem.

Na ból – samogon

Z Czarnobyla do Łubianki jest około 30 kilometrów. Pokonujemy tę trasę w ponad dwie godziny. „Pokonujemy” do dobre słowo. Śniegu jest tyle, że trudno nazwać to jazdą. Przecieramy szlak. Od kilku dni nikt się tędy nie przeprawiał, a zaspy mają niekiedy ponad metr. Olga wita nas głośnym śmiechem, wyraźnie ciesząc się na nasz widok. Jest zaskoczona, że przywieźliśmy jej torbę pełną tylu produktów. Rozpakowując ją, od razu wszystko chowa. Kiełbasy do szuflady z narzędziami, ciepłe kapcie do szafy. Mówi, że niepotrzebnie tyle tego dobra, bo pewnie znowu ją okradną, jak to bywało wcześniej. Mieszka sama w całej wsi. Jakiś czas temu nieopodal nocowali pracownicy leśni. Przyszli wieczorem. Wyrwali jej z ręki latarkę, bo w Łubiance nie ma prądu. Ani wody. I zabrali to, co przywieźli młodzi Polacy… Poprosiła nas o narąbanie drewna, a sama w tym czasie coś zjadła, bo od trzech dni nie miała nic w ustach.

Babuszka mówi, że wybiera się do Kijowa. Jak co miesiąc, po emeryturę. Żeby się tam dostać, musi najpierw przejść ponad kilometr do drogi i liczyć na to, że uda się jej złapać przejeżdżającą tamtędy ciężarówkę, która ją podrzuci do Czarnobyla. Potem marsz­rutka do Kijowa. Droga powrotna rozpoczyna się noclegiem na dworcu w Kijowie, bo nie da się sprawy załatwić w jeden dzień. Zaproponowaliśmy, że ją chociaż zabierzemy do Czarnobyla. Następnego dnia jeszcze było ciemno, kiedy podjechaliśmy pod jej dom. Olga czekała na nas prawie całą noc. Przyśniło się jej, że przyjechał samochód, ale jej nie zabrał. Nie mogła po tym zasnąć. W samochodzie modliła się i dużo opowiadała. O swoim życiu, o pracy w elektrowni… Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zostawiła nam obrazek z ikoną i poszła w kierunku dworca. Mała, zgarbiona, z wielką torbą w ręce. Wokół niej biegały chude psy. To było nasze ostatnie spotkanie. Następnego roku dom Olgi stał już pusty i rozszabrowany. W Łubiance dziś już nikt nie mieszka.

 

Wydaje się czasami, że dla samosiołów pomoc materialna, jaką od nas otrzymują, ma drugorzędne znaczenie. Cenniejsza dla nich jest nasza obecność. Sam fakt, że ktoś ich odwiedza, spędza kilka chwil na rozmowie. Każdy z nich chce nas ugościć jak najlepiej, zatrzymać dla siebie jeszcze chociaż na chwilę. Mimo że żyją skromnie, wręcz biednie, w jednej chwili na stołach pojawiają się ogórki, chleb, słonina. Jeśli ktoś ma kury, to naturalnie jemy u niego jajka, u wędkarzy dostajemy kotlety rybne. Dzielą się wszystkim, co mają. Nie można mieć przed sobą pustego talerza. Jest to sygnał dla gospodyni, że jeszcze nie jesteś najedzony. I na nic zdają się zapewnienia, że to już twój czwarty suty obiad tego popołudnia. Twój talerz znów jest pełen.

Pojawia się też samogon. Zawsze. „Niech służy za lekarstwo, a nie za pijaństwo” – powtarzają, polewając bimber do pojemnych czarek. Produkują go sami. Każdy po swojemu. W jednym czuć orzechy, w innym wyraźnie zioła lub owoce. Każdy natomiast jest szalenie mocny. Pierwszy łyk już po kilku sekundach rozpala całe ciało. Nie da się ukryć, że rozgrzewa. I to porządnie.

Dziaduszek Ivan niesie butelkę brandy własnej produkcji. Zaprasza nas do letniej kuchni. Do domu nie wpuszcza, bo się wstydzi. Wyciąga brudne kieliszki, polewa alkohol, nie przestając się uśmiechać. Usłyszawszy, że jeden z nas jest kierowcą i nie pije, zastyga w osłupieniu. „Jak to? To w Polsce kierowcy nie piją?… To poczekaj… wina ci przyniosę”. Do zagryzienia dostajemy dwa małe jabłka pokrojone w ćwiartki. Podobnie jak inni, poczęstował nas wszystkim, co miał.

Kiedy weszliśmy do chaty Marii we wsi Kupowate, czekały już na nas: kaszanka, ziemniaki, gołąbki, obowiązkowe kiszone ogórki i rzecz jasna samogon. Ten jest inny. Wyjątkowy. Nie chodzi tylko o jego delikatny smak i piękny ziołowy zapach. W 1985 r. Maria wraz z mężem upędzili go, po czym zakopali w dużych słojach w ziemi, na przechowanie. To było rok przed katastrofą. Leżał sobie spokojnie w ogródku, a tymczasem zaledwie 35 kilometrów dalej ział krater czwartego bloku Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej, wypuszczając w niebo tony radioaktywnych pyłów. Samogon został więc na specjalne okazje. Taką okazją jest nasza wizyta. Dziękując za nią Maria wręcza mi butelkę ziołowego trunku. „Na drogę” – mówi, wyraźnie wzruszona. Butelka stoi w moim barku i czeka na specjalnych gości.

Przemierzając drogi pokryte grubą warstwą białego puchu, natykamy się na odśnieżony trakt. Ponad półmetrowej głębokości wąski wąwóz wiedzie w górę wzgórza ku oddalonym od wsi chatkom. Liczy prawie 500 metrów. Ile ton śniegu zostało stąd przerzuconych ręczną szuflą? – zastanawiam się głośno. — Żaden problem — mówi Wasilij. Odśnieżył, bo dowiedział się, że odwiedzamy samosiołów. Przeprowadzili się tutaj z żoną, kiedy przeszli na emeryturę i nie było ich stać na mieszkanie w Kijowie. Na podwórzu stoi samochód, a raczej jego wrak. Stary, zdezelowany zaporożec. Dawniej należał do pierwszego prezydenta Ukrainy. Mieli już kilku kupców, ale nie sprzedali. Są dumni, że go mają. Traktują go jak relikwię.

Koty umierają ostatnie

„Kicia!… Kiiiiicia!” – powtarzające się wołanie dobiega ze stojącego na zaniedbanym podwórzu domu. Jest ciemno, śnieg sięga po kolana, mróz dobija do dwudziestej kreski na minusie. Z okna przyjemnie sączy się ciepłe światło słabej żarówki. Wchodząc do chaty wstrzymujemy oddech. Smród i zaduch jest trudny do opisania. Nic dziwnego. Przy piecu stoi nieuprzątnięty nocnik. Na brudnej podłodze kilka misek z jedzeniem dla kotów. Dziadek Wasyl ma niesprawne nogi. Chodzi trzymając się ścian. Z każdego zakamarka jego domu spozierają na nas czujne kocie oczy. — Człowiek, który nie szanuje kotów, to nie człowiek — twierdzi Wasyl. Od sąsiadów wiemy, że mimo problemów z chodzeniem, sam rąbię sobie drewno na całą zimę. Siada na jednym pieńku, a na drugim układa polana, które zręcznie rozłupuje. Pokazuje nam swoją siekierę. Zniszczony tępy obuch z krótkim trzonkiem. Dajemy mu nową. Ostrą, lekką, z trzonkiem z włókna węglowego. Przygląda się jej uważnie. Jest pod wrażeniem. Nigdy takiej nie widział. Po chwili oddaje ją z powrotem, nie wierzy, że to dla niego. Ma łzy w oczach, ponownie trzymając ją w dłoniach.

 

Towarem deficytowym w Strefie jest chleb. Nie wszyscy wypiekają go samodzielnie. Jeśli nie przywiozą go zaprzyjaźnieni pracownicy Strefy czy inne odwiedzające osoby, to można tylko liczyć na sklep obwoźny. Ten pojawia się raz na 4–5 tygodni. Przywozi tylko to, co zamówiło się miesiąc wcześniej, przy ostatnim objeździe. Nawet jeśli zamówi się większy zapas pieczywa, to ile ono może wytrzymać? Kilka dni, maksymalnie tydzień. Pomagaliśmy Wasylowi rozpakować torbę przywiezionych przez nas darów. Tutaj makaron, cukier, olej, puszki z tuszonką. Nowa cerata na stół. „To nawet chleb macie?!” – niemal wykrzyknął, otwierając szeroko oczy na widok świeżego bochenka.

Przy każdej wizycie Wasyl zwierzał się nam, że chciałby umrzeć. Że już mu wystarczy życia. Tej zimy jego życzenie się spełniło. Kiedy do niego zajechaliśmy, na stole w kuchni stała miska słodyczy i prawosławna świeczka. Ktoś postawił butelkę samogonu i kieliszek. Mimo że nie był lubiany przez sąsiadów, zadbali o dochowanie tradycji. Zauważam też szachy i pudełko starych fotografii. Przygląda nam się jeden z kotów. Siedzi dokładnie tam, gdzie rok wcześniej Wasyl oglądał nową siekierę. Sonia, sąsiadka, która opiekowała się nim w ostatnich dniach życia, mówiła, że do końca martwił się tylko o te koty. „Gdzie są moje kotki, co z nimi będzie?” – to były jego przedśmiertne słowa.

Zwierzęta. To właśnie one są ostatnimi mieszkańcami chat, z których znikają ich gospodarze. Idąc do Tatiany z daleka zawsze słychać było gęsi. Tym razem w jej obejściu przywitała nas martwa cisza. Kilka kotów wyglądało ciekawsko z okna szopy. Reszta uciekła do rozsypującego się domku. U babuszki Olgi ktoś wybił małe okno w altance, żeby stworzenia mogły wychodzić swobodnie na zewnątrz. Przez okno widać przygotowane puszki z karmą i zwierzęta przytulone do pieca. Codziennie z odległego krańca wsi przychodzi tutaj Masza, by je nakarmić. Dorzuca drewna pod fajerki, bo mogłyby zamarznąć na śmierć.

Tekst i zdjęcia Maciej Bogaczyk
Cały reportaż w 29 numerze.
Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów