Mieszkam tylko dwadzieścia parę słupów dalej w dół rzeki. U mnie w Kodniu na Kocie jest 1218, a w Mościcach Dolnych na Przerwańcu 1190. Jesteśmy więc prawie sąsiadami. Sąsiedztwo to niezwykłe, nic tak bowiem nie zbliża ludzi do siebie, jak wzajemna ciekawość przeszłości i przyszłości, która dzięki dawnym intrygującym czasom za kilka lat niejednego może zadziwić.
Kupuj pan to wszystko, jeszcze dziś sprzedam — rzuca Antoni Ślązak, zaczerwieniony na twarzy nie tylko od wyrzucania gnoju.
— I co pan zrobi z taką kasą?
— A wyjadę se do Warszawy!
Wiem, że mnie podpuszcza. To jest duża farma, dwa ciągniki, porządna hodowla. Kiedy właściciel czerwonego oblicza siedzi w Anglii, ziemię obrabia jego syn, ale teraz wszyscy razem biorą się za murowanie nowej obory. Chyba nie po to, aby zaraz ją sprzedać? Takich gospodarstw na ponad pół setki domów jest w Mościcach tylko kilka. Przeważają starsi ludzie. Ich dawne łąki porosły krzakami i tatarakiem. Coraz więcej chat stoi w pokrzywach po okna, a zarośniętymi dróżkami powoli wciekają miastowi.
Ślady przeszłości
Po raz pierwszy byłem tu wiosną siedemdziesiątego dziewiątego podczas ostatniej wielkiej powodzi. Nie miałem woderów, rolnicy nosili mnie na barana, abym mógł zrobić zdjęcia. Stodoły na palach, zwierzęta na drewnianych rusztowaniach. Zabrałem się ze strażakami amfibią, zaraz jednak utknęliśmy na mieliźnie, skąd dopiero wieczorem wyciągnął nas polowy transporter gąsienicowy.
— Ugrzęźliście tu, gdzie dzisiaj stoi mój dom — mówi Tomasz Łuszczewski, miejscowy człowiek interesu. Na usypanym wzniesieniu rozpiera się jego podmiejska piętrowa willa z łamanymi dachami i wiatą dla samochodów. Obok ma powstać tradycyjny dom na dębowych palach, pomiędzy którymi będzie przepływać woda, a dalej to już brzmi groźnie, bo góra ma być w stylu góralskim z trzema balkonami, dół zaś olęderski – z salonem, kuchnią i łazienką. Nie mam nic przeciwko łazience, ale stare budynki olędrów wyglądały inaczej. Pod jednym dachem mieściły dom, oborę i stodołę, co było wygodne, bo przy złej pogodzie do części gospodarczej przechodziło się suchą nogą. „Z sieni prowadzą trzy wejścia: w lewo – do dużego pokoju, a stąd do alkierza; na wprost – do kuchni (z której jest również wejście do alkierza); w prawo – do drugiej sieni (przeciwległej, znacznie węższej), której część frontowa jest komorą. W tej drugiej sieni są schody na strych i drzwi do pomieszczeń gospodarczych”. Tak w 1971 r. w swoim opracowaniu „Holenderskie domy nad Bugiem” napisał Jan Górak. Czterdzieści lat temu największe wrażenie wywarł na autorze tego opisu dom Józefa Ślązaka – był najokazalszy i najlepiej zachowany.
— Józefa Ślązaka? To nad samym Bugiem — mówią miejscowi. Sunę brzegiem rzeki trochę bez przekonania, podskakując na zawalonych norach bobrów. Ot, jeszcze jedna wiejska chata – myślę. Ale gdy dojeżdżam, mam ochotę uklęknąć w tej trawie pełnej kleszczy, bo ten dom jest niczym wielki okręt dawno temu wyrzucony na brzeg i wielki wyrzut sumienia konserwatorów. Drzwi zerwane z zawiasów. W izbie okuty kufer. Podnoszę wieko. Od wewnątrz słowa zapisane ołówkiem:
Juzefa Ślązaka Wesele było 4-go Lutego Roku 1948-go
Syn Órodziny Dnia 20 października roku 1930
Stanisława Ślązak zmarła Dnia 2 stycznia rokó 1933.
Jak widać, ludzie dawno stąd odeszli. Zostały po nich tylko ślady zrobione ołówkiem, a może palcem na piasku.
Kres katolickich Mościc
W świetlicy odbywa się doroczny zjazd olęderskich rodzin z całego kraju. Kunców, Jarockich, Parczewskich, Zelentów, Chomiczewskich. Stanisław Chomiczewski, malarz po krakowskiej ASP zwany Zinem (genialnie go naśladuje), mieszka w Uhryniu koło Nowego Sącza, ale jego ojciec był stąd, i tak jak wszyscy olędrzy jeździł „na wozki”. Brało się konia, wóz na żelaznych kołach i na pół roku ruszało w Polskę na zarobek. Mościce Dolne i pobliskie Sławatycze to była kraina koni. Dziennikarka telewizyjnego programu „Kawa czy herbata?” pyta Stanisława Chomiczewskiego, od kiedy maluje konie. Odpowiada jej: — Gdy byłem mały, rysowałem konie palcem na piasku, ale przychodził wiatr i te rysunki znikały bez śladu. Wtedy postanowiłem malować, bo to, co jest na płótnie, zostanie.
Swój ostatni obraz podarował mieszkańcom Mościc. Jest na nim mroźny zimowy wieczór, ojciec wraca saniami wyładowanymi drewnem. Przez cały dzień wyrywał uschłe kłody z moczarów koło Dańc, piętnaście kilometrów od domu. Bliżej opału nie było. Teraz ten obraz wisi w świetlicy odnowionej za unijne pieniądze. Świetlica zwie się dzisiaj Wiejskie Centrum Aktywności Społecznej. Aktywność Heleny Wereszczyńskiej (z domu Kunc) przejawia się w pieczeniu smażeników, którymi wszyscy się zajadamy. Są to drożdżowe bułeczki z „duszką” zrobioną z sera i suszonych, przepuszczonych przez maszynkę gruszek lub jabłek z dodatkiem cynamonu. Tradycyjny olęderski przysmak. Tylko dlaczego smażeniki, skoro się je piecze?
Są też inne ślady. Adam Kunc wyciąga zetlałe, pogryzione przez mole papiery. „Zaświadczenie na prawo ewakuacji do Polski” mówi, że Kunc Czesław s. Jana ewakuuje się do Włodawy, a wraz z nim udają się jego dzieci: Marian ur. w 1932 r., Krystyna – 1939 i Adam – 1941. Ważne do czerwca 1945 r., wydał je pełnomocnik okręgowy PKWN do spraw ewakuacji. „Ewakuacyjny arkusz” zaświadcza, iż Kunc Tekla c. Piotra ur. w roku 1854 ewakuuje się z dwoma pługami, jedną krową i jedną żniwiarką. Trzecim dokumentem jest „Opis astajuszczewo imuszczestwa”, czyli spis mienia pozostawionego przez Franciszka i Jana Kunców: dom o powierzchni 357 m kw. z 1919 r., stodoła, szopa, studnia cementowa o głębokości 6 m, 5 jabłoni, 5 ha ziemi. Pod spodem czerwony stempel sowiecki i niebieski – polski.
Ojciec Adama Jarockiego chodził przez zieloną granicę ze szmuglem. Wrócił któregoś razu, było już dobrze po zmierzchu i zobaczył, że w izbie pali się lampa, a matka nigdy o tej porze nafty nie marnowała. Zajrzał więc ostrożnie przez okno, w środku zobaczył dwóch Ruskich. — Tak lampa naftowa ojca mi uratowała — mówi pan Adam. Mieszka w tradycyjnym olęderskim domu, który wyróżnia się tym, że część mieszkalna przykryta jest czerwoną blachą, a gospodarcza szarym eternitem. Dawniej całość była pod cementową dachówką, tylko datę na środku – 1930 – zrobiono z czerwonej.
Ojciec Krystyny Parczewskiej (z domu Kunc) schował się przed enkawudzistami w zbożu. Zanim odeszli, wybili czarne owce, białych nie ruszyli.
— Rosjanie kazali rozebrać wszystkie budynki osiemset metrów od Buga — mówi Irena Polańska (z domu Zelent). — Przenieśliśmy dom na Kacie pod Domaczewo, ale długo nie pomieszkaliśmy, bo znowu trzeba było się wynosić.
— Najpierw uciekł tata, żeby nie wzięli go do ruskiego wojska — wspomina Halina Kuczyńska (z domu Baum). — Potem przysłał kartkę: „Uciekajcie natychmiast!”. Miałam wtedy cztery i pół roku, a siostra trzy latka. Mama wzięła nas za ręce i wyszła z domu tak jak stała. Wartownikom na moście powiedziała, że idzie tylko po krowę do swojej matki. Te relacje są do siebie podobne. Los Mościc katolickich wyznaczają takie słowa jak „przesiedlenie”, „wywózka”, „Sybir”, „ucieczka”, „repatriacja”.
Ewangeliccy spadkobiercy olędrów
Koniec Mościc ewangelickich opisać trudniej, w tych słowach jest pełno zadr. Przed wojną ponad 70 procent ludności olęderskich kolonii nad Bugiem stanowili ewangelicy. Jedni i drudzy mieszkali tu od wieków. O sobie mówili, że są polskimi olędrami. Mimo różnic wyznaniowych, stanowili jedną społeczność. Mówili po polsku lub mieszanką polskiego i chachłackiego (z polskim „l” zamiast ukraińskiego „ł”). I po polsku się modlili. Z niemiecka brzmiące nazwiska, takie jak Ryl, Lodwich, Witt, Baum, Holc, Bytow (lub Bytoff), były wymieszane – nieraz w tych samych rodzinach – ze Ślązakami, Jarockimi, Kuczyńskimi czy Chorążymi. A że tutejsze rody stale się rozrastały, do nazwisk dodawano przydomki: Azbum, Feteryk, Ledwa, Sas, ale też Bożemiły, Drewko czy Fońka.
— Myśmy byli Jasińczuki — mówi pani Halina z Baumów. — Jednego Zelenta nazywali Mielnik, bo miał młyn, a innego Kulhawuk.
— Żyliśmy zgodnie — potwierdza jej mąż Czesław Kuczyński. — Tylko dzieci czasem droczyły się ze sobą. Te od ewangelików krzyczały: „Katolik – nasrał na stolik!”. „A Nimiec nie widał i posnidał!” – słyszały w odpowiedzi, co znaczyło: zjadł na śniadanie.
Potem większość ewangelickiej ludności Mościc podpisała volkslistę.
— Mieli do wyboru: kierunek wschodni – Syberię – lub zachodni – Wielkopolskę — mówi Antoni Chorąży, urodzony dziesięć lat po wojnie, dla którego odkrywanie dziejów olęderskich przodków jest życiową misją.
Prawie dwa tysiące ludzi stłoczonych na bardzo małym obszarze. Stracili swoje domy, od pól odcięła ich granica. Dla nich to był wybór życia lub śmierci. Kilku osobom udało się ukryć i przeczekać wojenną zawieruchę. Wielu spośród tych, którzy podpisali volkslistę, trafiło na front. Tylko kilkanaście rodzin po zakończeniu wojny zdecydowało się na pieszy powrót z Wielkopolski do siebie, nad Bug. Ci ludzie przez 600 km ciągnęli swój dobytek na wózkach, a na miejscu okazało się, że ich domów już nie ma albo mieszka w nich ktoś inny.
Przed świetlicą w Mościcach ruch. Dymi gril, w środku kursują talerze z pierogami. Przyjechali olędrzy z Niemiec. To ich czwarta podróż sentymentalna do swej małej ojczyzny. Hedwig Bühler (z domu Lodwich) mieszka w Schwarzwaldzie. Urodziła się 88 lat temu na prawym brzegu Bugu. Kiedy Niemcy przesiedlili ją z całą rodziną w Poznańskie, nie znała słowa po niemiecku. W czterdziestym piątym złapali ją Rosjanie i wywieźli pod Archangielsk. Przez pięć lat pracowała w kopalni, w lesie, na torach, potem w kołchozie. Była silna, mogła worek z cetnarem żyta zarzucić na plecy i to wszystko przetrzymała. Polskiego całkiem nie zapomniała, a pierogi lepi takie same, jakimi dzisiaj częstują mieszkanki Mościc.
O rok od niej młodszy Bruno Krebs też nie chciał wybrać Rosji. Nie został bauerem pod Poznaniem, bo wcielili go do Wehrmachtu. Pod Gdańskiem stracił prawą rękę, rok był w ruskim łagrze, do emerytury pracował na poczcie, świetnie mówi po polsku. Czy przed wojną czuł się Polakiem?
— Przed 1918 rokiem byliśmy Rosjanami, następnie Polakami, a potem Niemcami — odpowiada. Chciałem go spytać, jak to było z tym podpisaniem volkslisty, ale nie mogłem.
Kraina wierzb
W wiejskiej hierarchii wierzba była wysoko niczym krowa karmicielka. Suszyła przemoczonych i ogrzewała zziębniętych. Jej szybko odrastające gałęzie były nieraz jedynym opałem. O jej liście ludzie walczyli jak o miedzę, bo służyły do przykrywania kopców z ziemniakami i robienia zagaty. Z wikliny wyplatało się półkoszki na wóz zwane kielniami. Taka kielnia przykryta płachtą zastępowała namiot. W wiklinowych kołyskach lulano dzieci. Wierzba broniła. Grube drzewa powstrzymywały napór kry, a gęste korzenie umacniały rozmokły grunt. W szerokich, rosochatych koronach można się było doskonale ukryć.
— Podczas okupacji nieraz spałem na wierzbie, bo tam Niemcy nie szukali — wspomina Jan Zelent.
— Ojciec ma już 96 lat i czasem może mu się coś pomylić, ale to akurat jest prawdą, nie on jeden się w wierzbie chował — potwierdza jego córka Barbara.
— Coś panu powiem — pan Jan odciąga mnie na bok. — Nie mam tyle. Niemcy chcieli mnie capnąć do junaków, więc dopisałem sobie siedem lat. Wszystkie papiery zostały za Bugiem, bo tam była nasza gmina. Wystarczyło dać świadków. Notabene, nie on jeden zmienił sobie wtedy metrykę. Czesław Kuczyński odmłodził się o dwa lata, aby go do Niemiec na roboty nie wzięli.
Wierzba osłania też przed deszczem i chroni od złego. „Ludzie powiadają, że tuż przed wojną w okolicy na niebie widać było krzyż. Teraz taki sam pojawił się na naszej wierzbie” – tak parę lat temu Jan Zelent mówił dziennikarzowi „Super Expressu”, co wywołało lawinę przybyszów. Samochody nie miały gdzie parkować, a w śniegu ludzie wydeptali szeroką drogę. Z dnia na dzień drzewo robiło się coraz bardziej gołe, bo każdy wracał z kawałkiem cudownej kory.
Płot pleciony z wierzbowych gałązek przepuszcza w czasie powodzi żyzny muł, a zatrzymuje wypłukiwany przez wodę piasek. Jedyny taki płot przetrwał u Kazimierza Holca. To dzięki temu, że grubsze, pionowe kołki też są z wierzby. W wilgotnym terenie ukorzeniają się i płot rośnie. Kazimierz Holc jest właścicielem jednego z ostatnich pociągowych koni. Od dawna już nie jeździ „na wozki”, a swoją Baśkę chce sprzedać. Zostanie po niej zdjęcie, które dałem mu na pamiątkę.
Co to paj?
Zatrzymuję się przed domem Kazimierza Buraczyńskiego, nazywanego we wsi „Kwiatuszkiem”, bo lubi sadzić kwiatki. Jego dom od dawna jest „po operacji”. Ze środka ze względu na zapachy wycięto oborę, a stodołę rozebrano i przystawiono do domu. Teraz jest tylko w dwóch trzecich olęderski.
U Henryka Jarockiego i jego żony Jadwigi z Kuniewiczów ze starego „langhofa” został budynek mieszkalny. Pamiętam, że jakieś dwadzieścia lat temu miał jeszcze drewniany dymnik. Ze strychu można było doń wejść i wędzić. Pan Henryk pokazuje mi wielki olęderski szpadel. Kto nie umiał go trzymać, długo nie porobił, a machało się od czwartej, piątej rano do dziesiątej wieczór z przerwami na śniadanie (najważniejsze: nakarmić konia) i obiad (jak obok). Parobek najęty do sypania to był „pajowszczyk”, a ten, kto wysypany piasek rozgarniał, „zwalszczyk”. Działka, gdzie kopano, nazywana była „pajem”. Dla miary na rogach zostawiało się kopce. Czasami się je podnosiło i podsypywało, aby wyszło więcej metrów. Po wycenie je również wrzucało się na wóz, który był pojazdem o specjalnej konstrukcji, zaopatrzonym na spodzie nie w deski, a w drągi dla łatwiejszego rozładunku. W ten sposób po wojnie powstawały wszystkie wielkie i mniejsze budowy socjalizmu, aż do połowy lat siedemdziesiątych, kiedy pojawiło się więcej wywrotek i „wozki” zaczęły zamierać.
Czesław Kuczyński budował Kanał Wieprz-Krzna, Kazimierz Holc przez czternaście lat robił drogi w Siemiatyczach, a Adam Jarocki był „na wozkach” aż pod Szczecinem i stamtąd przywiózł sobie żonę. W nowszych czasach konie ładowało się w Chotyłowie i transportowało pociągiem, ale dawniej człapało się stępa przez całą Polskę. Do Warszawy dwie doby (tylko!), ale już z takiego Lwowa prawie tydzień.
— W trzydziestym dziewiątym miałem szesnaście lat. Przez pół roku razem z ojcem robiliśmy na lotnisku we Lwowie. Wracaliśmy do domu już pod bombami — wspomina Jan Zelent.
Sięgnijmy do źródeł
Czterysta lat temu nadbużańskie, ciągle zalewane ziemie przynosiły lichy dochód. Ich właściciele z nadzieją patrzyli w stronę Żuław, gdzie pracowici i biegli w swym rzemiośle osadnicy potrafili osuszyć podmokłe tereny i uregulować rzekę. Hrabia Rafał Leszczyński, właściciel Sławatycz, postanowił sprowadzić ich do siebie. 3 czerwca 1617 r. wydał przywilej lokalizacyjny i ową datę przyjmuje się za początek olęderskich kolonii Nejdorf i Nejbrow nad Bugiem. Pierwsze kilkanaście rodzin przybyło z Pomorza i Prus Królewskich. Ziemie te zajmowali potomkowie Holendrów, Niemców i katolików ze Śląska, a nawet anabaptystów z Fryzji, Flandrii i Niderlandów. Nad Bugiem zamieszkali więc przedstawiciele różnych narodowości i wyznań, łączyło ich zaś jedno: umieli radzić sobie z wodą. Naprzeciw siebie mieli rzekę wspaniałą, dziką i nieujarzmioną, i ta rzeka czasami wygrywała. W XIX w. ogromny wylew zmienił koryto Bugu, dzięki czemu mamy dziś w Polsce Mościce i prawosławny klasztor w Jabłecznej. Tak to opisał wójt gminy Sławatycze: „W roku 1821, w czasie wylewu wód, [rzeka Bug] zmieniła swe koryto. Nurt utworzył nowe koryto w miejscu rowem natenczas zwanego. Stare koryto zamulone do tego stopnia, że w następnym roku wyschło całkowicie. Rzeka przesunęła się na milę wzdłuż i na wiorstę wszerz, zacząwszy od wsi Kuzawka aż do Monasteru Jabłeczańskiego”. Do tego czasu obie olęderskie kolonie były tylko na prawym brzegu Bugu. Po wylewie część wsi Nejdorf znalazła się po lewobrzeżnej stronie rzeki – są to dzisiejsze Mościce Dolne. Dlaczego Mościce? Nie od mostu, jakby się mogło wydawać, ale od nazwiska prezydenta Ignacego Mościckiego, który 1 lipca 1928 r. odwiedził tutejszych olędrów w uznaniu ich zasług w hodowli krów rasy białogrzbietka. To właśnie na jego cześć wsie Nejdorf i Nejbrow przemianowano na Mościce Dolne i Górne.
A nazwa „olędrzy”? Tylko na początku miała związek z właściwymi mieszkańcami Niderlandów. Z czasem utraciła swe narodowościowe znaczenie. Mianem tym zaczęto określać kolonistów różnych nacji, których łączyło to, że osadzono ich na prawie holenderskim: byli ludźmi wolnymi, mogli dziedziczyć i sprzedawać ziemię, mieli prawo do siedmioletniej wolnizny na zagospodarowanie się, swój samorząd, własną szkołę i karczmę.
Młodzi, wykształceni uciekają
— Na palcach mogę policzyć tych, co u nas zostali — mówi Ola, która parę lat temu skończyła resocjalizację i bezrobotna siedzi w domu. Dorota, jej siostra Monika, Karol (pracuje na kolei) i jego żona Malwina. Jeszcze Marta po politologii, ale wyjechała do Niemiec na truskawki. Malwina nie musiała nawet zmieniać nazwiska. Jest z domu Parczewska i wyszła za Parczewskiego. Mieszkali niemal po sąsiedzku, więc przeszła tylko na drugą stronę drogi. Ma ośmiomiesięczną Zuzię – taki mały powód niezrobienia magisterium. Studiowała slawistykę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, gdzie obroniła pracę licencjacką po bułgarsku o przydomkach mieszkańców gminy Sławatycze. Przetłumaczyła na rosyjski i angielski album „Sławatycze – Twoje miejsce nad Bugiem” i odbyła w tutejszym urzędzie staż, po którym wylądowała na bezrobociu.
— Są bez pracy, bo wybierają złe studia — uważa Arkadiusz Misztal, sekretarz Urzędu Gminy w Sławatyczach. Osiemdziesiąt procent spośród tych, co do niego przychodzą, skończyło pedagogikę. A ilu może być nauczycieli, skoro dzieci jest coraz mniej? Z kolei ci, którzy studiowali turystykę, z reguły nie pracują w zawodzie.
Pan Marek, komputerowiec po zarządzaniu turystyką na AWF-ie, jest tu wyjątkiem. Przyjechał nad Bug znad Odry. Był obcy, może więc dlatego dostrzegł to, czego nie widzieli miejscowi: że po tak pięknej, dzikiej rzece nikt nie pływa. Niecałe dziesięć lat później jego szlak kajakowy Bug-Krzna został nagrodzony złotym medalem na Międzynarodowych Targach Poznańskich jako Najlepszy Produkt Turystyczny Roku 2011. Lawina internetowych zgłoszeń z całego świata ruszyła. Swój przyjazd zapowiedzieli niedawno Anglicy, Belgowie i Białorusini, zgłosił się nawet Japończyk. Stała się rzecz niebywała: nagle zaczęło się coś w Mościcach opłacać. Odkąd pojawili się turyści, miejscowe kobiety lepią więcej pierogów i nastawiają więcej nalewek na pigwie. Sprzątają pokoje opuszczone przez dzieci – kwatery mogą się wkrótce przydać, a za chwilę, kiedy na miejscu będzie można zarabiać, i same dzieci zaczną wracać z zagranicznych wojaży. To w ekonomii nazywa się efektem mnożnika. Maleńka enklawa, przez wiele powojennych lat zapomniana przez Boga i ludzi, zacznie przeżywać swój renesans. Bajka? Nie dla wszystkich.
Siegfried Ludwig, rocznik pięćdziesiąty trzeci, przyjechał do Mościc wraz z innymi olędrami z Niemiec. Kiedy zobaczył, jak wygląda kraina jego przodków, postanowił tu zainwestować: poza rekreacją, w suszenie pokrzyw i ziemniaków, z których za Odrą produkuje się granulowaną karmę dla zwierząt, a pokrzyw ci w Mościcach dostatek.
Dawny dom Józefa Ślązaka aż się prosi, by wykupić go z rąk obecnego właściciela, który o niego nie dba, i zrobić tu stanicę wodną, może nawet międzynarodowe centrum dawnej i dzisiejszej historii olędrów. Ze Ślązakiem i jego domem wiąże się zresztą pewne qui pro quo. Otóż po kilku dniach mych peregrynacji wyszło na jaw, że w Mościcach w jednym czasie były trzy domy trzech różnych Ślązaków. Do dziś przetrwał tylko ten „mój”, sfotografowany nad samym Bugiem. Drugi spłonął od pioruna, a trzeci – o ironio największy i w najlepszym stanie – w połowie lat 70. opustoszał i został rozebrany. Z jego resztek dziadek Sebastiana Jarockiego zbudował na nowym miejscu swoją chatę. Dzisiaj jego wnuk, trzydziestoparolatek z Warszawy, chce na poddaszu zrobić kilka pokoi dla turystów. O sobie mówi, że na punkcie olędrów ma takiego samego fioła jak jego najbliższy sąsiad Antoni Chorąży.
— Nasze korzenie są dla mnie bardzo ważne, dlatego próbuję skrzyknąć tych, którzy myślą podobnie — mówi pani Barbara, prezes Stowarzyszenia Bużanie. Z pomocą Antoniego Chorążego współpracuje z organizacją olędrów z Niemiec – Mutterkolonie Neudorf und Tochterkolonien, co napisane wygląda dobrze, ale w rzeczywistości idzie jak po grudzie, bo aktywnych w Mościcach jak na lekarstwo. Mimo to pani Barbara się nie poddaje i od paru miesięcy chodzi do świetlicy na unijne szkolenia. Wie, że na wsi potrzebni są liderzy, którzy swym entuzjazmem pociągną za sobą resztę. Mieszkańcy Mościc nie są krezusami, od czegóż jednak unijne programy, do których stara się przekonać Bużan Arkadiusz Misztal. Trzeba tylko ze swoimi pomysłami zmieścić się w lokalnej strategii działania. Chodzi na przykład o stworzenie szlaku wiosek tematycznych i sieci pracowni ginących zawodów. Pasuje, bo Mościce to wioska olęderska, znana niegdyś z przerobu lnu, z żywą wciąż tradycją dawnej kuchni nadbużańskich osadników. Do tej pory nie było chętnych do zarejestrowania smażeników jako produktu regionalnego, teraz może to się zmienić. Tylko jak dotrzeć do ludzi, sprawić, by wyszli zza płotów, połączyć skłóconych?
Pani Barbara ogłosiła, że w każdą ostatnią sobotę miesiąca przed świetlicą będzie gril dla całej wsi. Koszyczkowy – każdy przyniesie, co może. Już za pierwszym razem biesiadowano jak u króla Stasia. Długi stół w środku wsi, zastawiony miejscowymi specjałami, połączył ludzi, którzy nie mieli jeszcze okazji siedzieć koło siebie. Pan Marek opowiadał o swoich spływach, zaś gminna władza w osobie sekretarza Misztala pilnowała grila. I ja tam byłem i domową śliwowicę – tak zwaną marianówkę – piłem.
Na Przerwańcu
Nasz słup graniczny ma numer 1190. Naprzeciwko stoi białoruski, za nim zardzewiały płot. Bug przerwał tu brzeg w latach siedemdziesiątych, dzięki czemu zyskaliśmy piękną, piaszczystą plażę. I gdyby jeszcze quady straży zagranicznej, jak to się tutaj mówi, nie rozjeżdżały piasku – to byłoby super. Kajakami przypłynęła grupa norweskiej młodzieży. Czas wracać. Wodą to tylko 28 słupów w dół rzeki. Samochodem – kwadrans.
Tekst i zdjęcia: Lech Ścibor-Rylski