Wywiady

Ania Dąbrowska: Na Polesiu jest po prostu polsko

W roku 1981 nad Bugiem przyszła na świat prawdziwa muzyczna perełka. Od kilku lat mieszka w Warszawie, w rodzinne strony wraca rzadko, zawsze robi to jednak z radością. Bo nie o ilość w tym chodzi, ale o jakość i przywiązanie, a tego naszej bohaterce odmówić nie można. Ania Dąbrowska opowiada o miłości do nadbużańskich lasów, przestrogach babci oraz sentymencie do Chełmianki.

Urodziła się pani w Chełmie, tam też spędziła dzieciństwo i młodość. Jaki obraz miasta zachował się w pani wspomnieniach?

Wychowałam się tak naprawdę na osiedlu przy ul. Połanieckiej. Droga do centrum na piechotę zajmowała mi może 15 minut, moje szlaki wędrówek po mieście były zatem bardzo ograniczone. Widzę w tym zbieżność z dużym miastem, w którym ludzie dość często osiadają w jednym miejscu i nie mają potrzeby poznawania innych zakątków. Tak jest chociażby w Warszawie. Ktoś, mieszkając i pracując całe życie w jednej dzielnicy, nie miał powodu, żeby przejechać na drugą stronę rzeki. Podobnie było ze mną: mieszkałam przy Połanieckiej, tam chodziłam do szkoły i tak naprawdę nie znam całego Chełma, ale mam same dobre wspomnienia z nim związane.

 Czy dzisiejszy Chełm różni się od tego miasteczka sprzed lat?

Przede wszystkim muszę podkreślić, że to zawsze będzie moje rodzinne miasto, niezależnie od tego, jak wygląda. Niewątpliwie Chełm bardzo się zmienił, w tej chwili jest ładniejszym miasteczkiem, niż był w czasach mojego dzieciństwa. Od kilku lat mamy deptak, który w moim odczuciu spełnia rolę starówki, mamy też bardzo ładne kamienice. Generalnie Chełm jest miastem bardzo urokliwym.

Chełm to miasto przygraniczne, leżące zaledwie 29 km od przejścia granicznego z Ukrainą w Dorohusku oraz ok. 50 km z Białorusią, można więc powiedzieć, że zbiegały się w nim trzy kultury. Czy przewijały się one w jakiś sposób przez pani życie?

Na pewno było to odczuwalne. W Chełmie zawsze było dużo przybyszy z Ukrainy, którzy dorabiali, handlując różnymi rzeczami. To dla nas było bardzo naturalne i nikt nie widział w tym żadnego problemu. W takiej poniekąd międzynarodowej atmosferze się wychowaliśmy i było to zupełnie normalne. Zresztą pamiętam takie czasy, kiedy w Polsce było źle i moi rodzice jeździli do Rosji przez Ukrainę, żeby tam kupować różne rarytasy i przywozić je tutaj. Jak widać, te granice są sobie bliskie i – wydaje mi się – bliska jest też mentalność Polaków i Ukraińców.

Miała pani ukraińskich znajomych?

Podobno na Ukrainie mam rodzinę, o której dowiedziałam się w tak zwanym międzyczasie. Nie znam jej dobrze, ale wiem, że siostra mojej babci mieszka tam wraz z rodziną. Mają ze sobą sporadyczny kontakt listowny oraz telefoniczny. W tej chwili moja mama próbuje ten kontakt odnowić, więc – kto wie – może uda mi się ją jeszcze poznać.

Podejrzewam, że na wagary się wtedy na Ukrainę nie jeździło…

Na pewno to było za daleko, ale pamiętam, jak babcia mi powtarzała: „Uważaj, tam nie chodź, bo jeszcze dojdziesz na Ukrainę”. To były takie dziecięce przestrogi, nie wiedziałam do końca, o co w nich chodzi, a potem doszło do mnie, że te pola, bezkresy, łąki to Ukraina, z którą dzieli nas tylko Bug. Zresztą ta rzeka była groźną zaporą ze względu na swą nieprzewidywalność i liczne wiry. Zawsze wiedzieliśmy, że to jest niebezpieczna rzeka, że nie należy się w niej kąpać.

Często obcowała pani z Bugiem?

Tak, bo wakacje zawsze spędzałyśmy z siostrą u babci, która mieszka w Siedliszczu, a ta wioska leży bardzo blisko Bugu. Wiadomo, że kiedyś dzieci wychowywało się inaczej, nie otaczało się ich takim kokonem jak teraz. W wakacje chodziłyśmy sobie po tych łąkach, zwiedzałyśmy pobliskie tereny, które wspominam jako piękne i malownicze. Do dziś mam spory sentyment do tamtych okolic.

Nie kusiło, żeby coś przy tym Bugu zmajstrować?

Kusiło, kusiło (śmiech). Teraz natomiast kusi mnie, żeby tam wrócić, zainwestować, wykorzystać jakoś fakt, że to są piękne tereny i można tam rzeczywiście wypocząć. Podczas każdego pobytu nad Bugiem widzę nowo powstające domy. Ludzie albo wracają na te ziemie, albo być może dopiero je odkrywają. Nad Bugiem szczególnie pięknie jest wiosną. Moja babcia zawsze mówiła, że na tych terenach jest jedna wyjątkowa rzecz – przeogromna liczba bocianów. Trzeba pamiętać, że one na swoje gniazda wybierają tereny krystalicznie czyste, a takie właśnie jest Podlasie. Przyroda jest tam sprzyjająca, jest dużo lasów, w przeważającej mierze mieszanych bądź liściastych, a nie iglastych. W nadbużańskich lasach wszystko jest mięciutkie. Mam do nich ogromny sentyment być może właśnie dlatego, że tam się wychowałam.

Czy było w Chełmie miejsce, które odwiedzała pani najchętniej? Może jakiś odosobniony skrawek ziemi, na którym lubiła pani pomyśleć o życiu albo o muzyce?

Ja byłam wtedy nastolatką, więc tak naprawdę interesowali mnie moi rówieśnicy i zabawa z nimi. Często chodziłam do znajdującego się przy jednym z kościołów parku, na tzw. górkę. To wyjątkowe, bardzo ładne miejsce, z którego rozciąga się przepiękna panorama Chełma. Tam rzeczywiście można usiąść i w spokoju pomyśleć, ale akurat w tamtym momencie nie to było mi w głowie. To nie był jeszcze czas na przemyślenia egzystencjalne, ale czas na wagary.

Co się robiło na wagarach w tamtych czasach, bo dziś młodzież idzie pewnie do galerii handlowej?

Wagary polegają na tym, że nic się nie robi, choć trochę się na nich działo. Pierwszy papieros, pierwsze próby robienia jakichś głupich rzeczy, próbowania zakazanych owoców. Jak widać, nie zeszłam jednak na złą drogę, więc te moje próby były raczej niewinne, ot zwykła młodzieńcza ciekawość.

Jest pani lokalną patriotką?

Jedyne, co mi pozostało z lokalnego patriotyzmu, to sprawdzanie wyników Chełmianki

(śmiech).

To tak z przyzwyczajenia?

Chyba tak, bo nie jestem jakąś wielką fanką futbolu, ale nie ukrywam, że gdyby Chełmianka grała w ekstraklasie, to na sto procent oglądałabym wszystkie mecze. Niestety nie gra, a pozostałe drużyny aż tak bardzo mnie nie pasjonują.

Czyli dziś jest pani bardziej warszawianką?

Nie, na pewno nie jestem warszawianką. Tak naprawdę jeszcze nie wiem, gdzie chciałabym osiąść na stałe. Warszawa wiąże się przede wszystkim z pracą i z ludźmi. Dla mnie miejsce to ludzie. Samo w sobie nie stanowi ono wartości, jeżeli nie mam w nim przyjaciół, a w Warszawie mam ich wielu. Na pewno mogę powiedzieć, że jest to miasto, które lubię, choć uważam, że pozostawia wiele do życzenia.

Wróćmy jeszcze do szkolnych czasów. W jednym z wywiadów powiedziała pani, że była typowym dzieckiem z kluczem na szyi. Co takie dziecko robiło?

Zdecydowanie byłam takim dzieckiem. Co ono robi? Bawi się na podwórku przed blokiem, biega, wymyśla przeróżne zabawy z rówieśnikami. Potem to dziecko trochę dorośleje i staje przed wyborem, co robić dalej ze swoim życiem. Jedni zostają na tej ławce przed blokiem, a inni postanawiają iść dalej. Ja tak zrobiłam.

Czego nauczyło panią takie podwórkowe życie i czy miało ono wpływ na to, jaka jest dorosła Anna?

Mnie taki sposób dorastania wydaje się bardzo naturalny, mogę powiedzieć, że trochę wychowało mnie podwórko. Na pewno jest to ostrzejszy sposób wchodzenia w życie, trzeba walczyć o swoje prawa, dobierać sposoby do okoliczności, być elastycznym. Na pewno kształtuje się wtedy umiejętność dogadywania się z ludźmi z różnych środowisk. Musisz nauczyć się radzić sobie w grupie, bo ona jest bezwzględna i przyjmuje tylko najsilniejszych. Zresztą dzieci mają chyba silne poczucie grupy. W dorosłym życiu potrafimy sobie wszystko przeanalizować, mamy ukształtowany system wartości, inaczej postrzegamy słabszych i silniejszych, umiemy sobie radzić z różnymi problemami. Dzieci potrafią być bardzo okrutne. Myślę, że taki sposób wychowania trochę mnie też ukształtował. Mam twardszą skórę i może dzięki temu życie nie jest takie trudne, kto wie?

Kiedy miała pani 12 lat, zmarł pani tata. Tak sobie myślę, że połączenie tego podwórkowego życia z takim doświadczeniem mogło zaowocować czymś gorszym, np. buntem.

Absolutnie nie miałam takiego pomysłu, żeby wtedy się buntować. Byłam już na tyle duża, że miałam poczucie, iż w tym momencie musimy być wszyscy razem, musimy się nawzajem wspierać i sobie pomagać. Zostałyśmy same z mamą, która nagle musiała poradzić sobie z dwójką dzieci w wieku szkolnym, a te dzieci jeszcze bardziej niż dotychczas potrzebowały różnych rzeczy, bo wchodziły w wiek dojrzewania, zaczynały być indywidualistkami. Miałyśmy poczucie, że musimy stanowić jedną całość. Nawet przez jakiś czas spałyśmy we trzy w jednym łóżku, być może dlatego, iż był w nas jakiś strach, że w domu jesteśmy same. Moja siostra przeżyła to zupełnie inaczej i spała z mamą chyba aż do ślubu, a poza tym do tej pory nie lubi być sama w mieszkaniu. Nie byłam typem buntownika, nie robiłam głupich rzeczy, nie chciałam nigdy stwarzać problemów.

Wspomniała pani o siostrze, czy to ona była kompanką do zabaw?

Na pewno się razem bawiłyśmy, ale już w trakcie liceum zaczęłyśmy się, że tak powiem, rozjeżdżać w różne strony. Jesteśmy ze sobą zżyte, ale jesteśmy różnymi osobowościami. Marta zawsze szanowała moją pasję do muzyki, jak trzeba było wstawiała się za mną, wspierała mnie, bo przecież jest starszą siostrą. Jestem muzykiem i podejrzewam, że mam jednak trudny charakter. Jestem bardziej introwertyczką, potrzebuję przestrzeni i własnego świata, więc już w czasach nastoletnich nie interesowały mnie dyskoteki czy – ogólnie rzecz ujmując – proste formy grupowego spędzania czasu, które do tej pory interesują młodzież. Ja wolałam zamknąć się w pokoju i słuchać muzyki czy czytać.

Jaką była pani uczennicą?

Przeciętną. Generalnie nauka nie była rzeczą, która mnie jakoś wyjątkowo pasjonowała.

A z czym kojarzą się pani szkolne czasy?

Z beztroską, którą w sposób szczególny odczuwałam w liceum, które zresztą w trakcie nauki zmieniłam. Najpierw chodziłam do czwartego liceum, później do pierwszego. Bardzo dobrze wspominam te czasy, wtedy powoli zaczęły kształtować się moje muzyczne zdolności.

Dzięki występom na akademiach szkolnych miałam już więcej luzu w szkole, miałam swój zespół i to, że byłam uzdolniona muzycznie, było moją zaletą. Szkoła w ogóle nie kojarzy mi się ze stresem, wręcz przeciwnie, i chętnie bym do niej wróciła. Czasy szkolne są fantastyczne, no może oprócz porannego wstawania, którego do dzisiaj nie lubię.

Fantastyczne, bo nie ma żadnych problemów poza tym, że trzeba się nauczyć na klasówkę albo nie umie się rozwiązać zadania z matema­tyki…

No właśnie. Ale wtedy wszyscy mają podobne problemy, więc są jedną społecznością. Wspominam to przede wszystkim jako kompletną beztroskę, bo nie ma innych zmartwień, nie mamy jeszcze obowiązków typu czynsz czy dziecko.

Liceum to także początek pani kariery. Czy pamięta pani swój debiut sceniczny?

Może to za dużo powiedziane, ale na pewno początek ciężkiej pracy, która teraz owocuje. Już w podstawówce występowałam na akademiach, ale debiutu – niestety – nie pamiętam. W liceum miałam dwa zespoły: 4 Pory Roq i Spoko Band. Właściwie nie pamiętam, jak do nich trafiłam. To były jakieś dziwne sytuacje: znajomi, znajomi znajomych i tak dalej. Korzystaliśmy z okazji do koncertowania. To była fajna młodzieńcza przygoda, zakończona bodajże w momencie rozpoczęcia studiów w Warszawie.

Muzyka stale pani towarzyszyła?

Tak, ona zawsze chodziła mi po głowie i pewnie przez to trafiłam do „Idola”. Później sprawy potoczyły się tak naprawdę bardzo szybko. Niemalże od razu po programie przeprowadziłam się do Warszawy, tam studiowałam zaocznie. Na szczęście moje chełmskie muzykowanie skończyło się wcześniej i z niczego nie musiałam rezygnować. Bardzo szybko nagrałam też solową płytę.

Trudno było przyzwyczaić się do życia w wielkim mieście?

Nie, mi warszawskie tempo życia na początku bardzo się podobało. Podobało mi się zwłaszcza to, że w Warszawie był dostęp do wszystkiego, przede wszystkim do kultury. W Chełmie na dobrą sprawę można mieć tylko internet. Stolica oferuje różne formy spędzania czasu, nie można nudzić się w niej tak bardzo, jak się czasami nudziłam w Chełmie. To mnie pochłaniało, ale jednocześnie bardzo tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi, więc na początku byłam trochę rozbita.

A po kim odziedziczyła pani talent muzyczny?

Chyba po tacie. Z tego, co pamiętam, to on zawsze lubił śpiewać, szczególnie jak sobie wypił na weselach (śmiech). Pamiętam, że miał donośny i dosyć mocny głos. Poza tym grał też na gitarze.

Czy dziś często wraca pani w rodzinne strony? Chętnie pokazuje je pani synowi?

Niestety rzadko. Wracam do Chełma głównie na święta, ale mama często do mnie przyjeżdża. Teraz mam trochę trudniej, bo mam małe dziecko, a podróż samochodem jest dla niego męcząca. Próbuję jednak zabierać tam syna jak najczęściej, bardzo zależy mi na tym, żeby miał kontakt ze swoimi korzeniami i żeby wiedział, jak ja się wychowałam. Chciałabym wręcz, żeby on wychowywał się tak samo, ale mam przeczucie, że będzie jednak warszawiakiem. Tutaj ma drugich dziadków, których uwielbia i często z nimi przebywa, a co dla nas jest – nie ukrywam – bardzo wygodne.

Pochodzi pani z małego miasta, usytuowanego w dodatku na wschodzie Polski. Teoretycznie pewnie trudniej się takim osobom wybić. Czy gdyby nie „Idol”, miałaby pani w sobie siły, żeby rozwinąć artystyczne skrzydła?

Nie wiem. Ciężko powiedzieć, co bym zrobiła, gdyby nie „Idol”. Sprawy potoczyły się tak szybko, że nie musiałam wybierać innej drogi.

Wierzy pani w przeznaczenie?

Wierzę w ciężką pracę. To był fart, zrządzenie losu, któremu oczywiście pomogłam. Nad solową płytą pracowałam ponad rok, nie wspominam tego jako lekkiego doświadczenia, ale jako ciężką pracę. Co prawda łatwiej się robi to, co się lubi, więc było też fajnie, ale już wtedy nauczyłam się, jak ważne jest dopracowanie wszelkich możliwych szczegółów, które mogą nie wyjść, a które bardzo wielu ludzi po prostu przepuszcza. Dodatkowo dzięki temu, że trafiłam na takich, a nie innych ludzi, dostałam dobrą szkołę, dużo się nauczyłam.

Jest pani jedną z nielicznych w Polsce artystek, które robią swoje wbrew obiegowej opinii, że jak się chce zaistnieć, to trzeba grać i śpiewać komercyjną papkę. Odwagę do sprzeciwu ma pani we krwi?

To jest trochę tak, że ludzie się gubią. Z jednej strony wiedzą, że trzeba być oryginalnym, a z drugiej strony chcą być popularni i marzą o tym, żeby ich piosenki były wszędzie grane. Wydaje się, że te dwa bieguny z założenia są od siebie odległe, że ciężko jest znaleźć wspólny mianownik, ale tak naprawdę są odległe tylko na pozór, bo w momencie kiedy robi się coś z serca, to okazuje się, że w tym jest największa siła i znajduje się odbiorców swojego nurtu. Ja postanowiłam pójść własną drogą, miałam na tyle szczęścia, że ktoś mi zaufał, wydał na to jakieś pieniądze i pozwolił mi tę płytę nagrać w takim kształcie, w jakim wydawało mi się to najwłaściwsze. Nie pamiętam, żebym musiała się do czegokolwiek naginać, a jestem na to bardzo wyczulona. Mam naturalną potrzebę suwerenności swoich decyzji i bycia niezależną we wszystkim, co robię.

Najnowsza płyta też jest tego przykładem?

Niewątpliwie tak, choć jest ona zupełnie inna od tych, które nagrałam do tej pory. Mam wręcz wrażenie, że jest jakimś nowym rozdziałem w mojej twórczości. To najbardziej osobisty krążek, jaki dotychczas nagrałam. Skończyłam 30 lat, urodziłam dziecko i miałam większą potrzebę otworzenia się. Chociażby z tych powodów ta płyta jest bardziej osobista i intymna.

Wizerunek osoby zamkniętej nie stanowił przeszkody?

To nie jest wizerunek, taka po prostu jestem. Jestem bardziej introwertyczna, dlatego ta płyta tyle mnie kosztowała. Łatwiej otwierają się osoby, które mają potrzebę wykrzyczenia swoich emocji i uczuć, a ja mam wręcz odwrotnie: zawsze się chowam i boję się wyrażać to, co mnie trapi i boli. Wolę to przeżyć w samotności, a na forum pokazać, że jestem twarda, silna i potrafię sobie ze wszystkim poradzić. To otworzenie się kosztowało mnie więc dużo, ale nie żałuję, bo uważam, że to jest bardzo oczyszczające doświadczenie.

Mamy wiosnę. Za nami Wielkanoc. Obchodzi ją pani w jakiś szczególny sposób?

Staram się spędzać ją tradycyjnie. Bardzo lubię święta, a z czasem wręcz bardziej doceniam wszelkiego rodzaju tradycje. W tej chwili mam większą rodzinę, więc święta próbujemy spędzać na zmianę. Raz spotykamy się w Warszawie, a na kolejne wyjeżdżamy do Chełma. Czasami na Wielkanoc gdzieś po prostu wyjeżdżamy, co też jest bardzo przyjemne.

Gdyby miała pani jednym zdaniem opisać rodzinne strony, to jak by ono brzmiało?

Tam jest po prostu polsko.

Rozmawiała: Justyna Franczuk, zdjęcia: Szymon Brodziak

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów