„W środku Europy, w XX wieku – tak bardzo dziwny, egzotyczny kraj! Uczeni badacze i chciwi poznania naszej planety podróżnicy przeniknęli wszędzie niemal. Himalaje, (…) tajemniczy Tybet, dżungla nad Amazonką i Nigrem (…) i Antarktyda, Nowa Gwinea i rozrzucone po południowym Pacyfiku wyspy – wszędzie dotarł już (…) biały człowiek, zbadał i opisał szczegółowo. I rzecz dziwna – we własnej siedzibie jego pozostawał kraj mało znany, pod wielu
względami zagadkowy, trudno dostępny i w znacznej mierze – prawie niezaludniony! Jest to – Polesie”. /Antoni Ossendowski/
Aż dziw, że słowa wypowiedziane niespełna 100 lat temu nic nie straciły na aktualności. Polesie nadal pozostaje najdzikszym, najmniej ucywilizowanym i słabo poznanym zakątkiem Europy. Jeszcze przed II wojną światową można tu było spotkać tzw. kurne chaty, w których palono ogniska, a dym wydostawał się przez dziurę w słomianym dachu. Niektóre z nich stały na palach niczym przeniesione żywcem z filmów podróżniczych o Indianach.
Polesie pod wieloma względami przypomina Amazonię. Położone jest w dorzeczu rzeki Prypeć, rozlewającej się rokrocznie na przestrzeni setek kilometrów. Dawniej obejmowało 3 mln km kw. bagien, wśród których rozrzucone były wioski, praktycznie odcięte od świata. Jedynie zimą, gdy bagno zamarzało, pojawiała się możliwość przyjazdu saniami do najbliższego miasteczka. Dzięki takiej izolacji cywilizacyjnej jeszcze na początku XX w. obecna była tam pierwotna plemienna struktura społeczna z bogactwem obrzędowości i zwyczajów. Oczywiście tamto Polesie już nie istnieje, ale jego echa nadal są obecne. Do dziś można spotkać wioski, w których głównym środkiem transportu i łącznikiem ze światem pozostaje łódź, a ludzie w nich żyjący tworzą swoiste wspólnoty plemienne, niemające świadomości narodowej ani nawet regionalnej. „My Olmańcy” – mówią o sobie mieszkańcy wsi Olmany, bo nie czują się ani Białorusinami, ani Ukraińcami, ani nawet Poleszukami.
Również klimat poleski przypomina trochę ten występujący w lasach tropikalnych, czyli niezwykle wilgotny. Polesie umiejscowione jest bowiem na rozległej płycie granitowej, która leży na głębokości kilkunastu metrów pod ziemią, nieprzepuszczalnej dla wody, co powoduje zabagnienie obszaru i parowanie dużych ilości wody do atmosfery. W powietrzu czuć wilgoć, a letnie miesiące są mgliste i deszczowe. W takich warunkach bujnie wyrasta tu roślinność, osiągając niespotykane gdzie indziej rozmiary. To samo dotyczy świata owadów. Poleskie komary niczym tropikalne moskity są większe i liczniejsze niż gdziekolwiek w Europie, bardziej ochoczo atakują także każdą żywą istotę niż ich kuzyni w dżungli amazońskiej.
Polesia czar…
Obecnie Polesie rozdzielone jest pomiędzy Białoruś i Ukrainę. Nasze kroki skierowaliśmy w stronę jego ukraińskiej części, w okolice Lubieszowa.
— Cel podróży? — spytał urzędowym głosem ukraiński celnik.
— Turystyczny — odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.
— Gdzie jedziecie?
— Do Lubieszowa.
— Do Lubieszowa? — brwi mężczyzny podniosły się ze zdziwienia, a oczy zrobiły się wielkie niczym pięciozłotówki:
— A co tam w Lubieszowie jest?
— Bagna, błoto, ptaki — odparł z rozmarzeniem mój brat, ornitolog amator.
— Taaak… — mundurowy popatrzył na nas z mieszanką politowania i rozbawienia. — Jest u nas błoto, są ptaki. No, to jeźdźcie. — Odwrócił się i podszedł do następnego samochodu z długiej kolejki amatorów szybkiego zarobku na alkoholu i papierosach. Kraina bagien stanęła przed nami otworem. Jeszcze tylko 100 km i dojedziemy na miejsce.
Po przekroczeniu granicy polsko-ukraińskiej w Dorohusku krajobraz za oknem zmienił się radykalnie. Poszatkowane na kawałeczki pola uprawne ustąpiły miejsca rozciągającym się po horyzont nieużytkom, liczne wioski – bezkresnym przestrzeniom, zapchane jezdnie – pustej autostradzie międzynarodowej, w dodatku dziurawej jak sito. Zapadła noc. Liczne światła polskich domków i samochodów ustąpiły czarnej ciemności ukraińskiej nocy.
Na odcinku 100 km minęły nas dwa samochody osobowe, w dodatku z wyłączonymi dla oszczędności światłami, włączanymi jedynie wtedy, gdy kierowca jakimś cudem zauważy inny samochód.
Strasznie byłam ciekawa tego Polesia, szczególnie ludzi. Czy są jeszcze wioski, w których jedynym łącznikiem ze światem jest łódź? Jak myślą i jak postrzegają świat Poleszucy?
W nocy dojechaliśmy do naszego hotelu w miejscowości Lubieszów. To najbardziej wypasiony hotel w mieście – dom typu betonowa kostka. Przed wejściem suszyło się pranie, stała stara studnia. Miasta zasklepione komunistycznym betonem i dość szarą rzeczywistością nie są dla mnie interesujące. Nie przyjechałam tu oglądać kościołów, zabytków ani ruin zamków. Swoje kroki skierowałam na prowincję, na zapadłe wioski. Chciałam szukać śladów archaicznego Polesia, chciałam poznać dzisiejszych Poleszuków.
O tym, jak wpadliśmy w czarną dziurę
Przystanek pierwszy: wieś Buczyn. Moje nogi stanęły na poleskiej ziemi w przenośni i w sensie dosłownym, w wiosce nie było bowiem asfaltu ani nawet bruku. Piaszczysta droga, po obu stronach drewniane domki, przed domkami ławeczki, na ławeczkach starsi ludzie ubrani odświętnie, mężczyźni w garniturach, bo to przecież niedziela. Nasze wtargnięcie do wsi wywołało sensację. Byliśmy pierwszymi od dwóch lat ludźmi „z zewnątrz”. Moje obawy dotyczące nawiązywania kontaktów społecznych nie dość, że okazały się zupełnie bezpodstawne, to jeszcze niemożliwym było tych kontaktów nie nawiązywać. Każdy chciał mieć nas u siebie, każdy chciał z nami rozmawiać, każdy chciał nas ugościć. Zdaje się, że dla tych ludzi byliśmy czymś w rodzaju ufo. Ich otwartość i gościnność nie miały granic. Posypały się liczne propozycje pozostania na noc lub dłuższy okres, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie, a nawet naturalny porządek rzeczy.
— Do nas chodźcie, zapraszamy — wołali jedni.
— Nie, nie, lepiej do nas, proszę, proszę zachodzić — przekrzykiwali inni.
Podstępem, siłą przebicia, argumentacji i mięśni zostaliśmy wciągnięci przez dziadka do żółtego domu z niebieskimi okiennicami. W sieni wiadro z wodą, przy nim blaszany kubek z uszkiem. Gospodarz zachęcał do częstowania się zimną i krystaliczną wodą ze studni. Domek był urządzony typowo dla wiejskiego gospodarstwa na Polesiu – w kuchni gliniany piec, przy piecu drewniany stołek, stół i lodówka. Na podłogach ręcznie tkane chodniki, na ścianach perskie dywany. Puchowe poduszki na łóżkach piętrzyły się jedna na drugiej prawie do sufitu. Dziadek jest weteranem wojennym. Z okazji Dnia Zwycięstwa, który przypadł w przeddzień naszej wizyty, otrzymał od państwa 70 hrywien (ok. 30 zł), za które kupił dwa wina. Od razu wylądowały one na stole wraz z całym bogactwem domu: tuszonką i chlebem. Wydarzenia działy się z szybkością trąby powietrznej, która z każdą chwilą wciągała nas w swój lej. Ja, obdarowana nożem, zostałam zaprzęgnięta do robienia kanapek, mój brat do otwierania wina, a mój mąż do rozstawiania szklanek. Szklanka pierwsza, szklanka druga, szklanka… i rzeczywistość zakrzywiła się parabolicznie według równania Einsteina, czas zwolnił, bądź przyspieszył, nie pamiętam, i czarna dziura wsysała nas coraz mocniej w swoje odmęty. Dziadek w kółko dziękował nam za przybycie i uporczywie domagał się pozostania na dłużej. Nasze odmowy i tłumaczenia nie były brane pod uwagę. Moja początkowa radość ustępowała miejsca narastającemu niepokojowi. Ewidentnie coś było nie tak. Czarne macki ośmiornicy chciały coraz bardziej zapętlić się wokół nas. Zaczęłam podejrzewać, że nigdy się już stąd nie wydostaniemy. Jeśli naprawdę chcemy stąd wyjść, to musimy zdecydowanie wstać i przerwać pajęczynę. Uf, udało się. Z ulgą wyszliśmy na ulicę.
— Zapraszamy do nas na gościnę — zachęcały babcie siedzące na ławeczce. Dziękujemy, już nie dziś.
Poleski matrix
Polesie jest rajem dla ptaków i ornitologów. Rzeka Prypeć wraz z licznymi dopływami przed wojną tworzyła krainę bagien, mokradeł i torfowisk o wielkości 3 mln km kw. Niestety, w czasach komunizmu zmeliorowano połowę z nich, ale nawet obecnie z 1,5 mln km kw. należą do największych w Europie i są 10-krotnie większe od polskich bagien biebrzańskich. Licznie zachowały się tu, prawie wymarłe w Europie, cietrzewie i głuszce, można spotkać takie rzadko spotykane okazy, jak: kuliki wielkie, gadożery, dubelty, wodniczki, bociany czarne. Mieszka tutaj także niespotykana w Polsce sikora lazurowa.
Most na rzece Stochód w miejscowości Lubiaź oddalony jest od Lubieszowa o kilkanaście kilometrów. Stochód w tłumaczeniu brzmi „sto dróg”, co dobrze oddaje charakter tej rzeki, toczącej swój leniwy bieg wieloma różnymi korytami, które łączą się w labirynt. Wiosną rzeka rozlewa się na wiele kilometrów. Kilka lat temu utworzono tu Park Narodowy Prypeć-Stochód. Kiedy stanęliśmy na tym moście, dosłownie zaparło nam dech. Tysiące rybitw, czajek, rycyki, krwawodzioby, bataliony, czaple i Bóg wie co jeszcze fruwało, brodziło, wsadzało dzioby w błoto, piszczało, dzwoniło i klekotało. Mój brat – wielbiciel ptaków, spędzający długie godziny na czatowniach w celu sfotografowania ćwierkających stworzeń – był wniebowzięty. Nawet on nie widział tyle ptactwa naraz. Jego zachwyt objawił się głęboką zmarszczką na czole, co znaczyło, że intensywnie się nad czymś zastanawia. Jakiś element układanki najwyraźniej mu nie pasował. Nagle spojrzenie mu się rozjaśniło i wykrzyknął:
— A gdzie czatownie?! Gdyby to było w Polsce, stałaby czatownia na czatowni, a z każdej wyglądałaby rura teleobiektywu!
A tu nic! Podglądanie ptaków najwyraźniej nikogo tu nie interesuje. One są, gdyż były i będą, nie można ich zjeść, więc po co sobie nimi głowę zawracać? Co innego ryby. Te ważne są dla Poleszuka, gdyż można zjeść je na kolację, śniadanie, obiad, lub na wszystkie posiłki po kolei. Brak przemysłu i znaczne oddalenie od miast spowodowały duże bezrobocie. Spory odsetek ludzi utrzymuje się ze zbieractwa grzybów, jagód, kwitnie kłusownictwo, leśne drzewostany są trzebione na wielką skalę. Jaka będzie przyszłość tej jednej z ostatnich ostoi dziewiczej przyrody w Europie?
Na tle zachodzącego słońca wypłynęły łodzie pychówki. Rybacy zastawiali sieci na nocny połów. Jedna, druga, trzecia łódź. Sieci w parku narodowym? Strażnicy przymykają oko – sami też zastawiają, przecież muszą coś jeść.
Rybitwy skończyły żerowanie i zaczęły zbijać się w wielotysięczne stado, które przewalało się nad naszymi głowami raz w prawo, raz w lewo. Pasterze, nie bacząc na okres lęgowy ptaków, zganiali z pastwisk stada krów, przeganiając je przez bagna. Konie, stanowiące tu podstawę każdego gospodarstwa, galopowały całymi tabunami, z hukiem wpadając w wodę. Na moście w promieniach zachodzącego słońca tańczyła młoda para, która w asyście wesołych gości przyjechała tu na sesję fotograficzną. Nagle wszystko dookoła: ptaki, łódki, słońce, krowy, konie, weselny korowód, ludzie i przyroda, zaczęło zlewać się w jakiś niesamowity matrix, piękny i zachwycający, wolny i nieujarzmiony. Stałam na tym moście kompletnie oszołomiona harmonią tego świata, wolnego od przepisów cywilizacji. Jedyne, czemu podlegał, to odwieczny porządek rzeczy. Mój brat nadal myślał nad czymś intensywnie.
— Nie — stwierdził w końcu. — Nie byłoby tu czatowni. Gdyby to było w Polsce, zrobiliby tu rezerwat ścisły z bezwzględnym zakazem wstępu. Nikogo by tu nie było.
Swałowicze – żywy skansen
Zza drewnianej stodoły wynurzyła się zgarbiona postać. Z trudem posuwała się naprzód. W końcu stanęła, opierając się na lasce. Wyglądała niczym patriarcha rodu. Mrużyła oczy pod słońce, by lepiej dojrzeć, kto przyjechał. Z wielką radością zaprosiła nas w swoje progi. Domek oparty o brzeg Prypeci, na brzegu zacumowana łódka. Na szopie suszą się sieci. Stara już jest i schorowana, ale do dziś wyjeżdża wieczorem i rankiem, by zastawiać sieci. Jest wdową od 40 lat. Samotnie wychowała troje dzieci. Urodziła się jeszcze „za Polaka”, przed wojną. W wieku 22 lat została wdową, najmłodsze dziecko miało niespełna rok. Jak wyglądało jej życie? Wstawała o 4 rano, dzień zaczynała od wyciągania i zarzucania sieci – zajęcia typowo męskiego, ale cóż, ona była wdową. Następnie trzeba było nakarmić dobytek: nagotować świniom, dać kurom, wydoić krowy. Przygotowywała śniadanie dla dzieci i wyprawiała je na 8. do szkoły. Tu w Swałowiczach były tylko 4 klasy, na kolejne 4 lata nauki dzieci dopływały łódkami do Buczyna, a do gimnazjum pływały do Lubieszowa. Przejezdnej drogi do tej wsi nie było, wszędzie trzeba było pływać: na zakupy do Pińska, do cerkwi. Kiedy odwiozła dzieci do szkoły, szła do pracy w kołchozie. Ciężka to była praca, cały dzień w polu. Za dzień dostawała garnek żyta i to nie najlepszej jakości, więc oddawała je świniom. Po powrocie z kołchozu trzeba było jeszcze swoje pole obrobić, no bo co będzie się jeść? Oj bieda była, bieda. Wszystko sama robiła, chleb piekła, masło ubijała. Maselnicę córka zawiozła niedawno do muzeum, więc nie może nam pokazać. Teraz jest lepiej. Drogę do wsi zrobili kilka lat temu, autobus przyjeżdża dwa razy w tygodniu i sklep obwoźny też, już teraz można żyć, tylko zdrowia nie ma.
Dzisiaj Swałowicze są prawie wymarłą wsią. Młodzi wyjechali do miast, kto by tam chciał mieszkać na końcu świata. Żyje tu około 40 osób, wszystkie w podeszłym wieku. Wieś wygląda dokładnie tak samo jak przed wojną. Domy kryte strzechami, studnie z żurawiami, stogi siana podniesione, oparte na drewnianych konstrukcjach, bo przecież jak Prypeć wylewa, to wszędzie jest woda. Do sąsiada, a nawet do stodoły, pływa się łodzią. A Prypeć toczy swój bieg tuż za domem. Przy każdym gospodarstwie przystań i łódka.
Polesie to jedyne miejsce w Europie, w którym do dzisiaj są w użyciu najbardziej pierwotne metody połowu ryb. Oglądałam niedawno program podróżniczy, w którym pokazywano ustawione w poprzek rzeki indiańskie zastawki z patyków z pozostawionym pośrodku otworem. Zaślepia się go specjalnie skonstruowanym koszem w kształcie stożka. Ryba, szukając przejścia w zastawce, wpada w kosz jak w pułapkę, z której nie może się wydostać. Nie trzeba jechać aż do Wenezueli, aby to zobaczyć. Dokładnie takie same zastawki, tzw. zagaty, do dziś z powodzeniem funkcjonują na Polesiu. Zagaty sieją spustoszenie w rybostanie i z tego powodu ich używanie jest zabronione prawem. Strażnicy parku narodowego często niszczą nielegalne sieci, jednak gdy trafiają na zagaty, usuwają jedynie kosz, a samą tamę pozostawiają jako zabytek archaicznej kultury Poleszuków. Polesie jest również jedynym regionem w Europie, w którym do dziś hoduje się pszczoły w drewnianych barciach zawieszanych na drzewach. W Polsce ten rodzaj hodowli pszczół wyginął jeszcze w XIX w.
Pychówką po Prypeci
Jak można być na Polesiu i nie popływać pychówką? Chyba nigdy bym sobie tego nie darowała. Wiktor, nasz przewodnik, załatwił flisaków. Pojechaliśmy do wsi Hocuń, w której czekały łódki. Przez dwie godziny miejscowi rolnicy popychali łódź drągami za 10 hrywien (5 zł). Polski rolnik za tyle palcem w bucie by nie ruszył. Wiktor wziął drąg i wsiadł do łódki – był jednym z flisaków.
Mimo że maj, dzień był wietrzny, przeraźliwie zimny wiatr przenikał do szpiku kości. Wypłynęliśmy na poleskie bagna. Błękit nieba zlewał się w jedno z błękitem rozlewisk, można się było zagubić w tej bezkresnej błękitnej przestrzeni niczym w nirwanie. Z trzcinowisk podrywały się czaple białe, którym swoim charakterystycznym zgrzytaniem akompaniowały trzciniaki. Płynęliśmy wiele kilometrów na wyspę pośrodku bagien. Tu latem odbywają się sianokosy, ale stogi siana stoją na wyspie do zimy, bowiem tylko po zamarzniętym bagnie można je zwieźć do stodoły. Gdy zima jest łagodna i bagno nie zamarza, stogi czekają do kolejnej zimy.
Płynęliśmy po trzęsawiskach, oczeretach, trzcinowiskach. Pod wodą falowały zielone wodorosty. Minęliśmy żeremie bobrowe. Nad naszymi głowami krzyczały czajki. Otaczała nas natura w najczystszej postaci. Flisak był milczący, chyba czuł się trochę onieśmielony. Trudno było mu zrozumieć, że Polacy przyjechali tu, aby zobaczyć bagna. W pewnej chwili zatrzymał się i włożył rękę pod wodę. Wyciągnął sieć i sprawdził, czy coś się złowiło. Była jedna ryba.
Po powrocie na ląd czekaliśmy na resztę grupy. Milczący flisak czekał z nami. Niechętnie mówił, pogrążony w swoich myślach. Czy pracuje? Nie, nie pracuje. Co robi? Nic nie robi. Pracuje tu i ówdzie, głównie w gospodarstwie. Młodzi ludzie tu mieszkają? Z czego żyją? Różnie, najczęściej jak on z gospodarki. W oddali na polu pracowały stare kobiety okutane chustkami. Grabiły, bronowały, orały końmi zaprzężonymi do pługa. Towarzyszyły im bociany. Mężczyzn nie widywałam. Dziewczyny? Uciekły do miasta.
Triumf homo sovieticus
Wielka Głusza wcale nie jest taką dziurą zabitą dechami, jak wskazywałaby nazwa, wręcz przeciwnie: jest jedną z największych i najbardziej rozwiniętych wsi w regionie. Główna ulica ciągnie się na przestrzeni 5 km. We wsi stoi XVIII-wieczna cerkiew prawosławna, kilka sklepów – spożywczy i z artykułami gospodarstwa domowego, w których obok firmowej lodówki z coca-colą znajdują się miejscowe osobliwości, np. urządzenia przypominające piece czy miotły z brzozowych witek. Zarówno sklepy, jak i ich otoczenie sprawiały przygnębiający widok. Wszystko zdewastowane, zniszczone, budynki z odpadającymi tynkami, rozwalające się schody do sklepu, dzieci biegające w obdartych ubraniach. Całości dopełniał stojący wciąż pomnik wiecznie żywego Lenina. 70 lat komunizmu poczyniło ogromne spustoszenia nie tylko w sferze materialnej. Podobnie jak w innych wioskach, byliśmy wciąż zaczepiani, nagabywani rozmową. Niezwykły głód nowego, innego. Pojawiały się wspomnienia, okazało się, że pamięć o Polsce jest tu wciąż żywa.
— O, tam stał dwór polskiego pana. — Wskazała ręką mieszkanka wsi. — Pamiętam go, dobry był pan. Chodziliśmy do niego pracować.
Kolejnym tematem naszych rozmów były ciężkie warunki socjalno-bytowe. Wciąż powracały pytania: Jak jest w Polsce? Ile zarabiacie? Ile dają emerytury? 400 dolarów? O, to ogromnie dużo! U nas dają 100 dolarów. Nie sposób przeżyć, dlatego przy każdym domu jest ogródek, w którym uprawia się warzywa. Mnie jednak interesowało to stare dzikie Polesie. Pytałam o bagna, o czasy przedwojenne. Tak, były tu rozległe trzęsawiska. Po jednej stronie ulicy stały domy, a po drugiej rozciągały się bezkresne bagna, po których pływali łódkami, łowili ryby, ale w latach 70. wszystko zostało zmeliorowane i zabudowane domami. O tym, że wioska stała na bagnach, świadczy wykonywana w każdym ogródku minimelioracja. Co kilka grządek robi się jedną głęboką bruzdę, w której zbiera się woda, dzięki czemu warzywa nie gniją. Poleskie bagna nie są już tymi samymi bagnami. Starodawne zwyczaje odeszły w niepamięć. Pozostały nieużytki po upadłych kołchozach, bałagan, beznadzieja. Nie znajdując Polesia, którego szukałam, opanowują mnie niewesołe myśli.
— A co tu tak stoicie tyle czasu? — dobiega nas głos zza płotu. — Zapraszam na ławeczkę, usiądźcie.
Kobieta w średnim wieku pełła grządki z czosnkiem i rzodkiewką w swoim zmeliorowanym ogródku. Fioletowa sukienka, kolorowa chustka, miły uśmiech. Na poczęstunek jabłka z sadu. Woda ze studni z żurawiem. Przybiegli też sąsiadka i znajomi. Tacy goście niecodziennie się przecież trafiają. I tak poopowiadaliśmy sobie o życiu, oni o swoim, my o swoim.
— Chodźcie, coś wam pokażę — powiedziała w pewnym momencie i zaprosiła nas do domu. Schludnie, czysto, miło. Z szafy wyciągnęła tradycyjne, ręcznie haftowane ręczniki. Najwięcej czerwonych, ale też niebieskie, brązowe. Haftowane ręczniki są ważnym elementem obrzędowości rodzinnej i dorocznej. Towarzyszą Poleszukom od dnia narodzin – okręca się nimi dzieci do chrztu, ściele młodej parze pod nogi, ozdabia ikony w domu i krzyże na polach oraz cmentarzach, a w końcu wkłada się je do trumny. Poleskie kobiety tak jak ich babki biorą igłę do ręki i przez całe swoje życie haftują ręczniki, a na nich cały swój los, swoje życie. W szafie mają ich całe mnóstwo. Stwierdziłam, że będzie to dobra pamiątka z wyjazdu. Zaproponowałam kupno i dobiłyśmy transakcji.
Ucha nad Jeziorem Białym
Skrzypiały ośki starych wozów. Konie z wysiłkiem ciągnęły po lesie fury załadowane ludźmi. Między nimi panowała martwa cisza, przerywana od czasu do czasu chrapaniem koni, nie licząc szumu lejącego niemiłosiernie deszczu. Skulone postacie siedzące na sianie przenikało przeraźliwe zimno, a woda wdzierała się w każdą szczelinę, pomimo ubrań wykonanych w kosmicznych technologiach i foliowych płaszczy przeciwdeszczowych. Płaszcze te zostały wykupione co do jednego kilkadziesiąt minut wcześniej z wiejskiego sklepu. — Wio! — głośno przynaglał konie woźnica, pomagając sobie lejcami. Woźnice byli jedynymi ludźmi, którzy nie mieli na sobie płaszczy, goreteksów ani nawet porządnych kurtek. Stare dresy i tenisówki szybko stały się kompletnie przemoczone, a z włosów spływały strugi wody. Ale na woźnicach – zdaje się – nie robiło to najmniejszego wrażenia. Czy to pierwszy raz? Ciągle przecież widywałam rolników w polu, którzy nic sobie nie robili z padającego deszczu, spokojnie kontynuując swoją pracę. Deszcz przyjdzie i pójdzie, a praca musi być zrobiona. Woźnice byli również jedynymi ludźmi, którym nie było zimno. Stać ich było nawet na porywy fantazji w postaci nagłego zeskoczenia z pędzącego wozu w celu narwania bukieciku konwalii dla dam, po czym doganiali furę, wskakiwali w biegu i odbierali lejce z rąk pasażera kompletnie zaskoczonego obowiązkiem powożenia pędzącym koniem, a następnie zupełnie spokojnie zapalali kolejnego papierosa, od czasu do czasu wykrzykując to swoje „wio!”. Czy to kadr z filmu wojennego, jak uchodźcy jadą furami w nieznane? Nie, to turyści chcieli urządzić sobie wycieczkę przez poleskie lasy nad Jezioro Białe. Pięknie zapowiadający się dzień zamienił się jednak w gehennę deszczu i wichru. Jezioro leży prawie na granicy z Białorusią, więc dołączyli do nas ukraińscy pogranicznicy. Mieli za zadanie pilnować, czy nie wywiniemy jakiegoś dywersyjnego numeru. Było tak zimno, że moje zgrabiałe palce nie mogły utrzymać aparatu, ale to nie miało znaczenia – zalany wodą aparat cyfrowy przestał działać. Pozostało mi kontemplowanie kolejnych godzin na furze i marzenie o kubku gorącej herbaty.
W końcu po kilku godzinach dojechaliśmy na miejsce. Pomiędzy drzewami prześwitywało Jezioro Białe, nikt jednak nie patrzył w jego stronę, wszyscy pobiegli do rozpalonego ogniska nagrzać trochę zgrabiałe dłonie. Wkrótce ognisko otoczone zostało szczelnym kordonem turystów, próbujących rozgrzać się i wysuszyć ubranie. Poleszucy stali nieopodal razem z żołnierzami w strugach lejącego deszczu i zimnego wiatru – zabrakło dla nich miejsca zarówno przy ognisku, jak i pod dachem w drewnianej szopie. Nad ogniskiem zawisł kociołek. Poleszucy przygotowali uchę – lokalną zupę rybną. Do gotującej się wody wrzucili ziemniaki, marchew, cebulę i przyprawy, wśród których udało mi się zidentyfikować liście laurowe, gorczycę, pieprz. Pod koniec gotowania wrzucili pół wiadra ryb. Jaka to rozkosz, gdy coś gorącego rozgrzewa ciało od środka! Do jadła ustawiła się kolejka, każdy z miseczką wyciągniętą w stronę chochli z gorącą zupą. Misek dla wszystkich nie wystarczyło, więc Poleszukom przypadały te po zagranicznych turystach, w których zjedli ostatki zupy z kotła. Pomimo że nie wyglądali na zziębniętych ani wygłodzonych, jedli zachłannie.
Zakończenie
Takim oto akcentem kończę moją opowieść. Przyjechałam tu z pytaniem, czy to stare Polesie jeszcze istnieje. Szukałam go na bagnach i na łódce, szukałam w zapadłych wioskach, kołchozach i pod pomnikiem Lenina. Wiele się tu zmieniło. Bagna zmeliorowano, wioski wyludniły się, starodawne pieśni ucichły, jednak dusza Poleszuka – zahartowana na niewygody, przeciwności losu, chłostana wiatrem, chłodem i głodem, pokorna i cierpliwa – trwa na przekór wszystkiemu jak poleska brzózka na polu, skromna i piękna, targana burzami, a mimo to niezłomna.
Tekst i zdjęcia: Ewa Zwierzyńska