Muzykę tradycyjną poznał jako mały chłopiec i już wówczas poruszyła ona najgłębszą strunę w jego sercu. Sięgał do niej na każdym późniejszym etapie swojego życia, aż na dobre zgrał się z nią jako dwudziestoletni mężczyzna. To ona ma pierwszeństwo we wszystkim, co robi. Jest jak matka, która czeka i koi. Nic więc dziwnego, że Adam Strug robi wszystko, aby pamięć o niej przetrwała wieki.
Urodził się Pan w Piszu, ale wychowywał pod Łomżą. Pamięta Pan jeszcze, jak wyglądała ówczesna wieś?
Oczywiście – moja pamięć zaczyna się, kiedy wieś była jeszcze drewniana. Mniej więcej w połowie czasów Gierka ceny skupu poszły radykalnie wzwyż i nagle zaczęła się ona zmieniać – szare, czarne i pomalowane na miodowo drewniane chałupy zaczęły znikać, a w ich miejsce powstawały geometryczne koszmary z czerwonej cegły. Dawna wieś nie odróżniała się kolorystycznie od otoczenia w przeciwieństwie do obecnej. Zdaję sobie sprawę, że zazwyczaj idealizujemy krainę dzieciństwa, ale proszę mi wierzyć, że moja była naprawdę piękna. Bardzo żałuję, że dziś jej już nie ma.
Czy w tej krainie dzieciństwa lat siedemdziesiątych była też muzyka?
Była i świecka, i religijna. O ile ta pierwsza już zanikała, ta druga miała się całkiem nieźle, a to dlatego, że żyła jeszcze urodzona pod koniec XIX wieku starszyzna, która praktykowała dawną nutę. Przepiękne nabożne pieśni śpiewały całe społeczności, dlatego też polska wieś była pod tym względem fenomenem. Ktoś, kto doświadczył takich przeżyć, nigdy ich nie zapomni. Dla mnie było to najważniejsze muzyczne doświadczenie, jakie miałem w życiu.
Jaki wpływ na Pana późniejszą drogę miały te muzyczne doznania?
Ogromny, były właściwie podstawą moich późniejszych wyborów. Jako dzieciak obserwowałem na co dzień drobną szlachtę, która mieszkała po południowej stronie Narwi, i Kurpiów Zielonych, którzy zajmowali stronę północną. Każde z tych plemion miało inną muzykę, inną mowę, inną architekturę drewnianą. Te odrębności zaznaczały się nie tylko w melodii, lecz także w tematyce pieśni. W wioskach szlacheckich zachowała się muzyka barokowa w formie właściwie niezmienionej od tamtych czasów. To było fascynujące. Dziecięce obserwacje w moim przypadku przerodziły się w zawód, który wykonuję od dwudziestego drugiego roku życia, bo wtedy zacząłem zajmować się muzyką tradycyjną na poważnie, choć dziś jest tak naprawdę jedną z dyscyplin, które praktykuję. Jednak ze względu na jej wiek, czas, jaki się nią zajmuję, i sentyment, jakim ją darzę, zawsze ma pierwszeństwo.
Jak zaczęła się ta zawodowa przygoda?
Jako dwudziestodwulatek zetknąłem się ze środowiskiem, które sprzyjało drążeniu zagadnienia, jakim jest muzyka tradycyjna. Bardzo szybko stworzyliśmy kapelę, którą nazwaliśmy dość ekstrawagancko, bo Bractwo Ubogich. Istniała trzy lata, a potem już nie mogliśmy na siebie patrzeć (śmiech). Każde z nas poszło w inną stronę, tworząc liczne przedsięwzięcia – stowarzyszenia, fundacje, domy tańca. W konsekwencji właściwie we wszystkich miastach akademickich mamy liczne inicjatywy praktyków muzyki tradycyjnej. Mamy też niestety liczne jej adaptacje: począwszy od symfonicznych, przez jazzowe, zespoły pieśni i tańca, aż po grupy folkowe. Moim zdaniem większość z nich jest chybiona.
Dlaczego?
Uważam, że muzyką tradycyjną należy zajmować się w taki sposób, aby oddać ją jak najwierniej. Nie chodzi o to, żeby konserwować jakieś zaszłości, tylko dlatego, że jej się to po prostu należy, bo jest wartością samą w sobie i nie potrzebuje “podrasowywania”.
Czy zatem żałuje Pan tamtego okresu?
Absolutnie nie, choć to nasze zaangażowanie na początku lat dziewięćdziesiątych było brzemienne w skutkach także dla nas samych, bo myśmy porzucili różne zajęcia. Ja na przykład wyprowadziłem się z Warszawy, zrezygnowałem z prezentowania własnych kompozycji właśnie na rzecz muzyki tradycyjnej. Mimo że to wygląda na szaleństwo, to nie żałuję, bo wszystko było wspaniałe. Ta muzyka to pretekst do podróży w głąb siebie, poznania własnego kodu historycznego, kulturowego, wreszcie muzyka tradycyjna daje moim zdaniem prawo do partycypowania w innych dyscyplinach muzycznych. Chodzi o to, że gdy ma się bagaż w postaci wieloletniej praktyki muzyki tradycyjnej, ma się niejako mocny fundament czy też niewysychające źródło inspiracji. Bo muzyka tradycyjna trwa wiecznie i ma się całkiem nieźle, nie tak jak współczesne przeboje, które funkcjonują sezon lub dwa sezony, a potem ludzie o nich zapominają. Za każdym razem, gdy śpiewam pieśni tradycyjne, mam wrażenie świeżości, za każdym razem odkrywam w nich coś nowego.
Niestety, przyszło tej muzyce konkurować z bardzo ekspansywną i głośną formacją – mam tu na myśli popkulturę amerykańską końca lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, która tak zdominowała wyobraźnię muzyczną, że wiele narodów porzuciło własną muzykę. Trudno odnosić się w tym kontekście do całego świata, ale mnie najbardziej boli polski przykład i bardzo żałuję, że tak się stało. To, że ludzie tak ławo porzucili swój ryt plemienny, nie świadczy o nas dobrze jako o zbiorowości.
Zmiana pokoleniowa to jedno, ale wydaje mi się, że do takiego stanu rzeczy przyczynił się też rozwój cywilizacyjny – tradycyjna muzyka świecka pełniła przecież nie tylko funkcje symboliczne, lecz też rozrywkowe.
To, o czym Pan mówi, sytuowałbym w XIX wieku. Był moment, gdy triumfy zaczęły święcić partytury tzw. klasyków wiedeńskich. Gdy dotarły one na polskie dwory, wieś przejęła je do swojego repertuaru. Błędnie zaczęto utożsamiać tę część repertuaru wykonywaną przez muzyków tradycyjnych jako właściwą muzykę ludową. A to nie była prawda.
Czy jest Pan w stanie wskazać cezurę, kiedy ta muzyka na wsi się skończyła?
Nie podam Panu dokładnej daty, na pewno jednak mogę wskazać kilka znaczących momentów. Koniec lat sześćdziesiątych, czyli powszechna, masowa elektryfikacja wsi, to moment, w którym w odstawkę poszła muzyka świecka do tego stopnia, że właśnie w tym czasie przestały powstawać nowe utwory tego gatunku. Jeśli chodzi o pokolenie urodzone przed pierwszą wojną światową, to cezurą metrykalną są pierwsze lata XXI wieku.
Ciekaw jestem, na ile to jest powiązane ze zmianą cywilizacji zbieraczo-rolniczej na przemysłową. Myślę o Polesiu i obrzeżach Polski Wschodniej – kiedy jeździmy po tamtejszych wioskach, to widać, że tradycje muzyczne zachowały się szczególnie w cerkwiach.
Cerkiew rzeczywiście odegrała dużą rolę w kształtowaniu muzyki tradycyjnej naszych Rusinów. Pod jej wpływem narodziła się świecka polifonia, bo wcześniej śpiewano jednym głosem. Zmiany gospodarcze też wpływają na żywotność tradycyjnej sztuki. W ubogich okolicach, gdzie dominującą formą do dziś jest rolnictwo, muzyka ludowa ma się zdecydowanie lepiej. Zresztą tyczy się to też innych rzeczy. Gdy Bolesław Nawrocki, wieloletni szef ZAiKS-u, a jednocześnie twórca bodaj największej w Polsce prywatnej kolekcji sztuki zwanej naiwną, poszukiwał rękodzielników, to pytał w wioskach o ludzi w jakimś stopniu niedomagających – umysłowo czy finansowo – i w ten sposób docierał do najwybitniejszych rzeźbiarzy i malarzy tego środowiska.
Cały wywiad przeczytasz w 20 numerze Krainy Bugu.