Reportaże

Już nie tylko kwiat i sztandar

Po pierwszym pożarze Agnieszki na sesji rady gminy jeden z mieszkańców Kosowa Lackiego oznajmił: „Z dziewczyną przyjechali gasić pożar”. Jakby to było prawnie zakazane albo co najmniej niemoralne.

Wąsiasty pan Janek Pawlicki, prezes OSP w Kosowie Lackim, stanął wtedy w obronie dziewczyny: „Ona nic się nie różni od strażaków, a czasami jest dużo lepsza od nich”.

Od tamtej sytuacji niemalże nikt publicznie w gminie Kosów Lacki nie negował udziału dziewczyn w akcjach gaśniczych.

— Duża zasługa jest chłopaków, czyli strażaków, że tak mnie, a potem inne dziewczyny dobrze przyjęli. Nie wyróżniali nas ani nie traktowali gorzej. Byłyśmy z nimi równe — podkreśla Agnieszka Michalak.

Najpierw przedrzeć się przez drzwi

Rocznik 1989. Mieszkała blisko budynków straży pożarnej w Kosowie Lackim. Już jako mała dziewczynka, słysząc syrenę, dobiegała do skrzyżowania i przyglądała się wozom jadącym do pożaru. Jeszcze nie z zazdrością, ale już z podziwem.

Kiedy powstała kobieca „młodzieżówka” (młodzieżowa drużyna Ochotniczej Straży Pożarnej), rodzice nie pozwolili jej się zapisać. Zajmij się nauką, to nie jest dla kobiet, po co z tymi chłopami się zadawać – mówili, takie mieli podejście. Przy drugim naborze powiedziała, że nie odpuści i dopięła swego. Miała 14 lat.

— Przeżyłam bardzo piękny czas. Jeździłyśmy na zawody, uczestniczyłyśmy w różnych konkursach wiedzy pożarniczej, przyjaźniłyśmy się nie tylko z koleżankami, ale i z kolegami z męskiej drużyny. A potem jak skończyłam 18 lat, zrobiłam kurs dla ochotniczych straży pożarnych. Jako pierwsza dziewczyna z naszej gminy.

— Mówiłaś, jak nam drzwi zamykali? — wtrąca się Ania Pawlicka, rocznik 1988, córka pana Janka, która razem z Agnieszką tworzyła pierwszą żeńską drużynę pożarniczą.

— Wyła syrena, a mama mnie za nogę złapała, żebym tylko nie pobiegła. Wyrżnęłam orła, ale i tak ruszyłam do remizy.

— U mnie to samo było, mimo że ojciec sam w straży — dodaje Anka. — To mama się bała i zabraniała mi jeździć. Jeden strażak w domu wystarczy, krzyczała.

— Przełom nastąpił, gdy rodzice zamknęli mi dwie kolejne pary drzwi w domu — mówi Agnieszka. — Nie miałam jak się wydostać i wydarłam się na nich: „A gdyby u was teraz się paliło i ktoś jakiemuś strażakowi zamykałby drzwi przed nosem? Nie miałby kto wam ognia gasić, ratować was, wszystko by wam się spaliło! Fajne by to było?”. Coś w nich pękło. Potem jeszcze zabrałam mamę na testy do szkoły pożarniczej. Pokazałam jej, ile trzeba umieć, żeby zostać zawodową strażaczką, ile jest chętnych dziewczyn, że to nie tylko moja fanaberia. Nie dostałam się, ale od tamtej pory zupełnie nie mieli nic przeciwko mojej działalności strażackiej.

— Pamiętam moją pierwszą akcję. Paliły się zakłady mięsne w Sokołowie Podlaskim. Dobiegłam do garażu jako pierwsza, ale nie wiedziałam, jak się zachować, co zrobić. Bałam się, czy mogłam do tak poważnej sprawy ruszyć. Pomyślałam: niech lepiej jadą bardziej doświadczeni, niż ja mam tam przeszkadzać. Nie wsiadłam na pakę, nie pojechałam. Odważyłam się dopiero następnym razem, do pożaru budynków gospodarczych w Jakubikach.

Była bardzo duża burza, drzewa „kładły się” na drogę, a strażacy musieli dojechać na miejsce. — Bardzo mnie wsparł mój kolega. Pytałam go: co ja mam robić? On wszystko po kolei mi tłumaczył. Rozwinęłam linię gaśniczą, on gasił, ja mu pomagałam. Na koniec wziął mnie do dogaszania, żebym poczuła to, co jest w straży esencją: trzymanie prądnicy pod ciśnieniem. Powiedział: ustaw sobie wodę pod takim a takim kątem i trzymaj mocno prądnicę. Do dziś jestem mu wdzięczna, że tak się mną zaopiekował.

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów