Reportaże

Panienki apteczne i raka okadzą

Guz brzozy wygania raka, centurka ułatwia przekwit, a okadzanie ziołami ze święconego wianka odpędza złe moce. Nadbużańskie panienki apteczne lekarstwa wciąż zbierają na łące i w lesie. 

Mija trzeci rok, jak Janina Mazurowa usłyszała od pani w poczekalni lekarskiej, że ma guza
w mózgu. Poszła do przychodni z ogólną niedomogą, ciężkością na sercu
i płucach, a wyszła z wyrokiem śmierci i skierowaniem do Białegostoku. Pani w poczekalni, jak się okazało lekarka, miała rację. Guz usiadł na przysadce. Potrzebne było leczenie i natychmiastowa operacja, w Warszawie, bo tylko tam operują takie guzy. – Panie doktorze, ja za stara, osiemdziesiąt lat za trzy dni – powiedziała babcia Mazurowa białostockiemu specjaliście
i wyszła, skierowanie do szpitala biorąc wyłącznie z grzeczności. I też trochę z grzeczności wykupywała przepisywane przez niego leki, które zżerały ponad połowę emerytury. Ale kiedy życie i pora roku przyniosły nowe wydatki, Janina Mazurowa przestała sobie zawracać głowę receptami. I żyje już trzeci rok, na wywarze z brzozowego guza – jednej łyżeczce zmielonej huby, zmieszanej w akuratnej proporcji proszku białego do brązowego. Niedobry jest, to prawda, ale się sprawdza. Zwłaszcza kiedy się umie go parzyć. A Janina Mazurowa, korycińska panienka apteczna, zna się na tym jak mało kto.

Guza sama nie zbiera, bo to robota dla mężczyzny. Guz na brzozie siedzi wysoko, bez drabiny trudno wleźć. Gotowy proszek kupuje u zielarza, dla którego kilka lat szukała ziół w lesie za domem. I o przysadce nie pamięta. Ale nie powie, że rak zszedł jej z mózgu od tej huby, nie poleci metody kumie. Wybrała ją, bo nie boi się śmierci: – Mam tam wszystkich: rodziców, męża, syna. Czekam, żeby ich spotkać. Dlatego jak w Białymstoku powiedzieli, żebym przyszła za rok, wiedziałam, że nie wrócę. Pewnie myślą, że już nie żyję. – Babcia Mazurowa machinalnie wygładza liść babki lancetowatej, jakby miała ją zanieść na strych, w suche, ciemne miejsce, w którym najlepiej suszyć zioła. I popatruje na sąsiadkę z narożnego domu, z którą przez lata bladym świtem wyruszała do lasu, żeby wrócić z workami ziół, skupowanych po kilka złotych za kilogram, a skuteczniejszych nieraz od aptecznych leków.

Dzisiaj, kiedy serce nie pozwala na dłuższy wysiłek, zbiera tylko to, co znajdzie blisko domu: lipę i przetacznika od przeziębienia, centurkę, czyli tysięcznik, dobrą na tysiąc chorób, i bylinę, co odstrasza szerszenie i osy. A czasem prosi wnuczkę, żeby narwała worek pokrzywy,
na trawienie, anemię i na zupę. Wnuczka, choć miastowa, jako jedyna z całej szóstki interesuje się ziołami. Kiedy jeszcze razem mieszkały, chodziła na łąkę i do lasu i, jak kiedyś babcia Janina swoją babkę, podpytywała, co i gdzie zrywać. I zawsze miała tysiąc pytań,
a to gdzie rośnie bodziszek, a gdzie najdroższy leśny przetacznik, za którego zielarz płacił nawet 12 zł z kilograma.

– Może na starość ta nauka jej się przyda, jak mnie mądrości mojej babki i mamy. Dla zdrowia albo zarobku – uśmiecha się babcia Janina. Przez kilka lat z tych ziół zarabiała na pomoc dla wnuków i szóstki prawnuków. Razem z sąsiadką z domu na brzegu wsi przynosiły najlepsze zioła. Tak że nawet jak zielarz od nikogo nie przyjmował, to od nich zawsze wziął. Sam je zresztą przyuczył. – Przyszedł i powiedział: „Kobiety, takie a takie zioła się zbiera”.
I my całe kilometry w las chodziłyśmy, żeby przynieść mu te przetaczniki, które on potem w magazynach suszył i w tekturki pakował – wspomina Janina Mazurowa. – A znał się na ziołach lepiej nawet od starszych, bo już jako dzieciak za swoją babką chodził i o każdą trawkę wypytywał. A jak dorósł, to botanikę ludową miał już w jednym palcu i poszerzył ją o tę uniwersytecką, na studiach botanicznych w Warszawie.

Babka zielarza – mówią w Korycinach – zamiast wnuczki wyuczyła wnuczka. I to on jest teraz najlepszą apteczną panienką w powiecie. W dodatku na skalę przemysłową. On też wskrzesił obyczaj, który z nastaniem nowoczesnej technologii i rozmnożeniem aptek w tych stronach nieco podupadł.

Dzisiejsza wiedźma boi się księdza

Dla Mirosława Angielczyka, zielarza z Korycin, zioła od lat zbiera kilka wiosek. Głównie kobiety. Helena Pliszka śmieje się, że niektórzy w ogóle z lasu nie wychodzili. Aż rynek się wysycił, bo wokół powstały ziołowe hodowle. Sama też kiedyś znikała w lesie, ale od kiedy mąż niedomaga, zajmuje się już tylko gospodarstwem. Jednak czasem, gdy pod kosą mignie jej piołun, kobylak czy łopian, zerwie i ususzy. Pozostałe zostawia. Pamięć o ich właściwościach uleciała jej, podobnie jak nazwy. – Dziś już nic mi się w głowie nie mieści i oczy nie te, ale świnie nadal ziołami leczę – mówi, rzucając na lnianą płachtę wypielone chwasty, którymi nakarmi warchlaki. Do wierzeń ludowych stosunek ma racjonalny – uważa, że niedaleko im do współczesnej medycyny. Zwłaszcza że zioła, które tyle lat widywała w lesie, dziś spotyka na aptecznych półkach i nawet kupuje je wysuszone, popakowane w tekturki i folie. Taka kruszyna, dawny wiejski sposób na zaparcia, dziś jest składnikiem większości herbatek odchudzających. – W aptece chyba nawet wychodzi taniej – kwituje Helena Pliszka.

Z kosą w ręku, chustką na czole i w rozkloszowanej spódnicy wygląda jak Reymontowska Jagna, ale podejście do życia ma dzisiejsze. Zresztą, po tej stronie Bugu ludzie są pragmatyczni, nie wierzą, jak to mówi sąsiadka Mazurowa, w „zabombony”, zabużańskie szeptuchy, które okadzając chorego, mamroczą modlitwy w staro-cerkiewno-słowiańskim, w rzucanie uroków
i tym podobne rytuały pogańskie. Nikt tu nie przenosi choroby na psa, nie stroi krów w pokrzywowe wianki odpędzające diabły, nie zakopuje z paznokciami ducha choroby.

Po zachodniej stronie Bugu, i u katolików, i u prawosławnych, w domowe leczenie angażuje się Ducha Świętego, a samym ziołom nie przypisuje się takiej mocy uzdrawiającej, jak splecionym w wianek na Oktawę Bożego Ciała, skropionym przez księdza wodą święconą. Dlatego o zielonoświątkowym wianku myśli się poważnie, wyplatając go, zależnie od wsi, tylko
z lipy, grzmotnika, rumianka, mięty i macierzanki albo też z białej i różowej koniczyny, centurki i mięty. Wcześniej starannie wybranymi i suszonymi koniecznie pod dachem, nie na bezpośrednim słońcu, które wypala dobroczynne właściwości.

Wianek jest dobry na wszystko – co do tego wśród panienek aptecznych panuje jednomyślność. Pomaga na chore płuca i beznadziejne przypadki chorób serca, wygania z dziecka lęki, każące mu sikać w łóżko i blokujące mowę, przywraca siły wycieńczonym. – Czy działa? A co ma nie działać? Gdyby nie pomagało, nikt by nie kadził. Zwłaszcza dziś, kiedy medycyna jest rozwinięta – zdradza babka Maria, która woli pozostać anonimowa. – Ale o tym się nie mówi – zaznacza. Jak wszystkie panienki apteczne, jest powściągliwa w dzieleniu się wiedzą. Nie z zazdrości. Kilkaset lat po spaleniu ostatniej wiedźmy, czyli „wiedzącej”, nad Bugiem nadal nie mówi się o obrzędach łączących tradycje pogańskie z chrześcijańskimi. Dziś, bardziej niż polowań na czarownice, zielarki boją się księży. Nie każdemu proboszczowi podoba się, że parafianie kadzą zwierzęta, grzmotnikiem odpędzają od śpiącego dziecka złe duchy albo że zamiast raka leczyć naświetlaniami, piją hubę. Ksiądz, szczególnie nowy, przyjezdny, długo nie zrozumie, dlaczego w burzę w oknach pali się gromnice, a rodzącą krowę okadza żelazkiem z duszą. – To wszystko się robi, ale w zaciszu domu, między swoimi – wyjaśnia babka Maria, wiecznie uśmiechnięta i bardzo energiczna. Szczęście ma obcy, któremu uda się zobaczyć ceremonię – dymiące żelazko z duszą, z którym gospodyni obchodzi chorego. Albo leczy rodzącą krowę, którą obchodzi dokoła z szufelką pełną dymiących węgli. Najbardziej ortodoksyjny weterynarz i liczni chłopi, ciągnący cielę za nogi – wszyscy odsuwają się, by zrobić miejsce kadzącej. Bo w okadzanie wierzy się tu bezwzględnie.

Niewielu w okolicy jest tak odważnych jak ona, żeby przyznać, że owszem,
u niej w domu się kadzi. I na przestrach, i na chorobę. I to nie tylko ludzi, ale
też zwierzęta. I że wianek, z którego czasem pija się wywar, chroni plon przed wszelkim nieszczęściem. Wianki, najczęściej te z rozchodnika, rozkłada się w czterech kątach stodoły, pod składane tam zboże. A przed zażynkami kładzie się je krzyżem, pod cztery snopki
i przeżegnuje święconą wodą. Dopiero wtedy można kłaść rządek od ściany.

Wianki mnożą się za Bugiem

Im dalej na Wschód, tym wianków wyplata się więcej. W podsiemiatyckich Korycinach robi się po jednym, zbiorczym, ze sporysza, grzmotnika, rozchodnika, mięty. U Marii wianków plecie się po kilka, każdy z innego zioła, na inną chorobę i okazję. Jeden z macierzanki, dobrej na sprawy kobiece, drugi z grzmotnika, skutecznego na przekwit, trzeci z nawrotnika od pęcherza. Babka Maria na Matki Boskiej Zielnej wyplecie tyle wianków, ile ołtarzy w pobliskim kościele, tak jak się u niej w rodzinie robi od zawsze. Potem wszystkie poświęci i porozwiesza w całym domu. Będą jak znalazł w razie nieszczęścia, takiego jak ćwierć wieku temu, kiedy lekarze kazali się mężowi żegnać z życiem. – Pochorował się tak ciężko, że żaden specjalista nie potrafił postawić diagnozy. Mówili tylko, że przyjdzie mi męża wkrótce pochować. A ja go uleczyłam naszymi sposobami. I, chwała Bogu, do dziś dzieci pożenił i wnuków doczekał. A lekarze na to wytłumaczenia nie mają i tylko kręcą głowami – uśmiecha się. I przyznaje, że kiedy choroba ją złoży, a krewna nie ma czasu, zdarza jej się samą siebie okadzać. – Bańki sama sobie stawiam, więc i z kadzeniem problemu nie mam – twierdzi. I tylko żal jej, że młodzież do miasta się wyrywa i nie ma komu przekazać tajników zielarstwa, szczególnie tego wyższego, które pozwala stosować w przeziębieniu trujące owoce czarnego bzu czy wyciągający czyraki liść włoskiego orzecha, i wiedzieć, że jak zakwitnie zioło z serduszkami, to czas sadzić ziemniaki.

Eugenia Lipska, 91-letnia drohiczynianka, która zielarstwem zajmuje się lat trzydzieści z okładem i sama sobie wyleczyła uczulenie na nogach, skuteczność remedium sprawdza wahadełkiem. Srebrnik, który zniósł uczulenie, jak wszystkie zioła też najpierw poddała wahadełkowemu testowi. – Wahadełko pokazuje, czy to dobra rzecz. Bo człowiek nie bierze ziół w ciemno, tylko wtedy, gdy organizm ich potrzebuje – mówi Eugenia Lipska. – Jak badam wahadełkiem, to od razu wiem, czego mi brakuje. Ludzie źle mówią o wahadełku, ale to nieprawda – zastrzega. Ostatnio jej organizm potrzebuje rdestu, srebrnika i liści jesionu, o których wyczytała w książce, że wzmacniają naczynia krwionośne. Ale ze swoimi kłopotami
z krążeniem nie pójdzie do lekarza, bo od lat leczy się sama. – Na 91 lat to chyba nie jest źle – uśmiecha się babka Eugenia, chowając wahadełko, nieco zdziwiona zainteresowaniem ziołami, którymi w okolicy leczą od zarania dziejów.

Nie winny rzuca urok

Dla Anastazji Pawluczuk – Babci Naści, wiedza o ziołach jest tak podstawowa, że dziw ją bierze, gdy o nie pytać. Dziś Babcia, która dnie spędza przy piecu kaflowym, dolegliwości krążeniowe leczy medykamentami z apteki. Kiedyś pewnie zebrałaby w lesie walerianę, dziurawiec i melisę, a potem popijałaby napar na obniżenie ciśnienia. Dawniej jak prawdziwa panienka apteczna potrafiła leczyć trucizną, zawartą w owocu czarnego bzu, ale dzisiaj wysyła do apteki wnuki. – Co ja mogę więcej chcieć od życia – mówi Babcia Naścia, wiecznie rozanielona, niczym szczupły prawosławny Budda. – Dzieci mam dobre, synową jak złoto, wnuki kochające i w gospodarstwie się darzy – zmienia temat z ziół na szczęście. Cieszy ją, że dziś dziecięcą krzywicę prostują w szpitalu, a nie, jak za czasów jej młodości, okładają dziecko miąższem z dyni. Że rodzina nie choruje, inwentarz dorodny, a Pan Bóg ma ją w swojej opiece. Że na stare lata nie została sama, tylko wszyscy się nią tak opiekują. A kadzenie? Wianki? Odpędzanie czarów? To przecież rzeczy normalne, tak bardzo, że aż szkoda
o nich z przybyszami mówić.

I tylko Maria zdradza, że podczas burzy od złych duchów zapala gromnicę, a małe dzieci przed urokiem chroni czerwoną wstążką. I że osoby ze złym spojrzeniem niczemu niewinne, bo to wina matki, która raz odstawiwszy je od piersi, na powrót dostawiła. – I potem takie osoby mogą zauroczyć i konia, i człowieka całkiem niechcący – dodaje babka Maria. Ale i na to są zioła.

Tekst: Karolina Kowalska, zdjęcia: B. Kosiński, M. Rząca

 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów