Reportaże

Podlaski klimat miłości

O miłości nad Bugiem opowiadają trzy pokolenia. Każda z tych par doświadcza innych radości i innych smutków, ale wszystkie zgodne są w jednym: do miłości trzeba dojrzeć, a potem ją pielęgnować i dopieszczać, żeby „nie poszła w inną stronę”. Bo życie jest krótkie i wciąż za mało go na kochanie.

I

Bujaki liczą sto sześć dusz – w większości starszych mieszkańców. Wiadomo, młodzi uciekają do wielkich miast. Za to ci, którzy zostają na Podlasiu, wiodą spokojne życie. Są przyjaźni, otwarci i pogodni. Oni też tacy są. Mimo upływu lat, nadal energiczni, radośni i ciekawi świata. Krystyna i Bogusław żyją ze sobą ponad pół wieku. Razem pracują, wychowują dzieci i wnuki, czasem się kłócą, a czasem grają w karty ze znajomymi. Lubią pożartować. Gdy ona głośno opowiada dowcipy, on spokojnie słucha, uśmiechając się szelmowsko.

Rolnicy z przypadku

Niełatwo do nich dojechać. Dom w lesie, z dala od innych zabudowań, droga zimą często bywa zasypana śniegiem. Zwykłe wiejskie podwórko. Stodoła, kurnik, warsztat, pies i jego buda. No i dom. W każdym pokoju wiszą lub stoją wypchane zwierzęta. W salonie wystawka zajmuje całą główną ścianę. Lisy, borsuki, kuny i dużo różnych ptaków, głównie bażantów.

— Przecież nóg się nie doszyje — mówi pani Krystyna, zerkając na małą sarnę stojącą w salonie. — Wie pani, one nie uciekają, kiedy kosi się zboże i często się zdarza, że maszyna obcina im nóżki. Przynieśli taką, to trzeba było wypchać.

— Rodzina męża miała w Bujakach ładny majątek — opowiada Krystyna, kierując wzrok na półkę z herbami Lubicz i Ślepowron. — Ja też jestem herbowa, nasz majątek był bardzo duży, ale wiadomo, jak inne poszedł do parcelacji. Jesteśmy ze sobą już pięćdziesiąt trzy lata. Nie planowaliśmy zostać rolnikami. Brat męża chciał być felczerem. Poprosił, żebyśmy go zastąpili przez pięć lat. I tak już zostało. Od roku mamy w gospodarstwie tylko kurki i psa. Za ciężko na starych.

Po tygodniu dostałam list. Pisał, że podobałam się nie tylko wszystkim, ale jemu też. Zapytał, czy może do mnie przyjechać. Zaprosiłam, jak tak mocno chciał.

Bogusław uczył się w technikum leśniczym. Od niedawna znowu hoduje pszczoły. Mówi o nich z wielką czułością, choć ma tylko dwa ule. W tym roku zebrał już cztery słoiki miodu. Rozdał je wnukom. — Jest mój wnuczek i żony wnuczek. Konrad i Kamil to synowie naszego starszego. Jak byli mali, to synowa wyjechała do Belgii do pracy, syn wtedy z nami mieszkał i chłopcy się nami podzielili. Choć już są dorośli, nadal jak witają się albo składają życzenia, to jeden podchodzi zawsze pierwszy do babci, a drugi do mnie.

Pierwszy wnuczek ożenił się latem, drugi kilka miesięcy później. Oba weseliska były zacne. Na każdym około dwieście osób. Dziadkowie też bawili się do samego rana. Szczęśliwi i zadowoleni pokazują synów i wnuków na zdjęciach. Drugi syn ma córkę Izabelę. Krystyna i Bogusław doczekali się też prawnuka.

Wszystkim i mnie też

Na zdjęciach sprzed lat Krystyna jest atrakcyjną i modną kobietą. Pośrodku amerykańskiej ulicy wygląda jak mieszkanka metropolii. Wyjeżdżała za Ocean za chlebem. Ma dużo wspomnień z tamtego czasu i dużo zdjęć poukładanych chronologicznie w albumach. Bogusław jest starszy o dwanaście lat. Bardzo pogodny, uśmiechnięty, ale taki trochę z cicha pęk.

— To było w czerwcu, po odpuście na św. Piotra i Pawła — opowiada Krystyna. — Była zabawa na łące, ale zaczął padać potworny deszcz i mój brat cioteczny zaprosił towarzystwo do siebie. Tam wszyscy się bawili — wspomina. Ona była w centrum zainteresowania. A Bogusław tylko się przyglądał. Do domu odwiózł ją inny. — Po tygodniu dostałam list — opowiada. — Pisał, że podobałam się nie tylko wszystkim, ale jemu też. Zapytał, czy może do mnie przyjechać. Zaprosiłam, jak tak mocno chciał.

— Ona zawsze taka była energiczna. Już jak pierwszy raz zobaczyłem ją na zabawie. Wtedy jeszcze nic nie mówiłem. Wpadła mi w oko, ale dopiero później pojechałem się oświadczyć — dodaje Bogusław. Przyjechał z bratem ciotecznym, a 10 listopada 1959 r. odbył się ślub.

— Tatuś mi kazał — żartuje Krystyna. — Mówił, że ten, co się na boczek czesze, to porządny człowiek. Nieraz wysyłam go, żeby pomodlił się na cmentarzu i podziękował za mnie i za nasze życie. Dobre jest, grzechem byłoby narzekać. Długo mieszkaliśmy z rodzicami męża – siedemnaście lat.

Przed Bogusławem Krystyna miała narzeczonego – Jana. — Po pięciu latach obraziłam się na niego i nasze drogi się rozeszły — wspomina. — Okazało się, że niezupełnie. Nasi synowie pożenili się z jego córkami. Później mój były narzeczony żartował, że wróciłam do dobrego.

Odwiedzali się co tydzień, grali we czwórkę w karty. Aż do śmierci Jana. Teraz wdowa została sama, nie ma kto jej podwieźć.

Sposób na życie

Nie narzekają, nie rozmawiają o chorobach. Po prostu żyją. — Nie dajemy się starości. Śpiewamy w chórze w Drohiczynie. Sporo koncertujemy, jeździmy po Polsce. Próby chóru są w poniedziałki. Co by się nie działo, to trzeba tam być. Pewnie można by siedzieć w domu, ale po co? Jak się jest wśród ludzi, to się i człowiek pośmieje, i pożartuje. Urządzamy sobie zabawy w chóralnym gronie, tańczymy.

Występują z chórem na corocznych Dniach Drohiczyna. W ubiegłym roku akurat nadeszła wichura i zrobiła wiele szkód. Na pokazie podlaskich specjałów Krystyna dostała czajnik w nagrodę za sękacz, który upiekła. Taki sam, jak na przyjazd papieża. Pyszny, żółciutki, bo z jajek od jej kur.

Od niedawna mają komputer, dostali od wnuków. — Najczęściej układamy pasjansa — śmieje się Krystyna. — To znaczy ja układam, a mąż siedzi z boku i tylko kieruje. Nauczyłam się pisać na kursie, a teraz, żeby nie zapomnieć, przepisuję piosenki. Czekamy na internet, żeby móc kontaktować się ze światem, ale długo nie mogą go założyć, coś nie tak jest z nadajnikiem.

— Raz jest lepiej, raz gorzej, wiadomo, ale dobrze nam — przyznaje gospodyni. — Co nam więcej potrzeba? Żeby zdrowie było i żebyśmy jeszcze oboje pożyli.

II

Połączyły nas koty

Mogli spotkać się na warszawskim bazarze Skra, na który Beata jeździła na zakupy w czasach licealnych. Michał sprzedawał tam wtedy woblery. Jest zapalonym wędkarzem. Ale tak naprawdę poznali się na studiach. W Chrołowicach pod Drohiczynem siedem lat temu Beata i Michał założyli gospodarstwo agroturystyczne. Z miłości do przyrody i niespiesznego życia.

— Wylądowałem na zootechnice, żeby móc mieć jakikolwiek związek z rybactwem — opowiada Michał. — Zootechnika dawała taką możliwość. Magisterkę pisałem z rybactwa. Zawsze bardziej interesowała mnie biologia niż typowa hodowla. Teraz łowię ryby w jeziorze. Ten szczupak jest właśnie stąd — wskazuje na rybę wiszącą na ścianie w salonie.

Beata jest córką rolnika. Ona i jej cztery siostry pomagały rodzicom w gospodarstwie. Ona również wybrała studia zootechniczne w Warszawie.

— Byliśmy w jednej grupie na roku — wyjaśnia. — Czasem wracaliśmy razem autobusem. Michał jest z Powiśla, a na Solcu mieszkała moja siostra, którą odwiedzałam. Kiedyś Michał odprowadzał mnie po zajęciach. Usłyszeliśmy miauczącego za płotem małego kota. Był bardzo chory. Zabraliśmy go ze sobą. Ponieważ Michał miał już w domu jednego kota, musiałam wziąć go do siebie. Wyleczyliśmy go. Kotka miała charakterystyczne szylkretowe futerko. Postanowiliśmy zaliczyć naszą pracę hodowlaną na fenotyp. Mieszkałam z siostrami na stancji, nie mogłyśmy jej tam trzymać, więc przywiozłam ją do Chrołowic. Do tej pory mamy jeszcze dwie kotki od niej. Michał przyjeżdżał jej pilnować.

— Nasze pierwsze randki wyglądały tak, że opiekowaliśmy się córką mojej siostry — śmiejąc się opowiada Beata. — Michał wytrzymał, nie zniechęcił się. Nawet po tym, jak na pierwszą wizytę u niego w domu też zabrałam Karolinkę. Michał mnie wtedy zaskoczył. Rodzice otwierają nam drzwi, ja cała zdenerwowana z wrażenia, a Michał mówi, że trzeba się w końcu przyznać, że to dwuipółletnie dziecko jest nasze. Brat męża uwierzył.

W przystępach

Byli tak zakochani, że nie pytali nikogo o zgodę. Michał przyzwyczaił rodziców do częstej nieobecności w domu. Chłopak dużo wyjeżdżał, intensywnie wędkował po całej Polsce W trakcie studiów wpadał do Beaty. — W czasie trzech miesięcy praktyk magisterskich siedział w jakimś upadającym pegeerze. Pisał do mnie długie listy, a nawet przysłał mi pukiel włosów! Wtedy jeszcze miał włosy… — śmieje się Beata.

Są osiemnaście lat po ślubie. Na każde święta dom wypełnia się liczną rodziną. Tak było zawsze. W tym roku na Wielkanoc za świątecznym stołem zasiadły dwadzieścia dwie osoby. Wesoło, gwarno, kolorowo. Najmłodsze dziewczynki, podobnie jak kiedyś Beata i jej siostry, dekorują razem z babciami drożdżowe baby wielkanocne. Dekoracją domu zajmuje się Marta – córka Beaty i Michała. Starszy syn Hubert jest nastolatkiem.

— Śmiesznie, bo zostaliśmy na wsi wtedy, gdy trwał największy boom na ucieczki do miasta — wspomina Beata. — To był czas zmian gospodarczych, było dużo miejsc pracy w mieście, a my wylądowaliśmy na wsi jak jacyś dziwacy. Wieś wydawała się wówczas wymierająca. Teraz czeredka dzieciaków na przystanku jest całkiem spora. Sytuacja zmieniła się, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej. Warunki pracy w mieście pogorszyły się. Łatwiej jest zostać na wsi, są dofinansowania dla młodych rolników. Dlatego ludzie zaczynają zapuszczać tu korzenie. To było dość odważnym krokiem w naszym życiu. Tym bardziej że na gospodarstwach zostają raczej mężczyźni. A to Michał przyjechał z Warszawy. Kiedy mój dziadek zobaczył go w wędkarskich spodniach, stwierdził, że nadaje się na wieś.

— O takich jak ja, którzy zamieszkali u żony, mówi się, że są w przystępach. Znajomy myśliwy powtarza, że bycie w przystępach nie jest łatwe, więc mam awansem odpuszczone.

Małżeństwo Beaty było już trzecim w jej rodzinie. — Nasi rodzice nie wnikali w naszą prywatność — wyjaśnia Beata. — Dawali dużo zaufania. Wszystkie skończyłyśmy liceum w Drohiczynie i wszystkie mamy studia. Wszyscy nasi panowie są spoza tych okolic. Tato zawsze cierpiał, że żadna nie wydała się na miejscu, tylko gdzieś ze świata mężów poprzywoziłyśmy.

Realizujemy swoje marzenia

Mama Michała twierdzi, że jej syn już w wieku sześciu lat podjął decyzję, co będzie robił w przyszłości. U dziadków uprawiał zawzięcie ogródek i mówił, że tu dopiero jest życie. Tak mu zostało. Oprócz wędkowania ma jeszcze jedną pasję: namiętnie fotografuje. Głównie przyrodę i Martę. Specjalizuje się też w fotografii wędkarskiej.

Beata marzyła kiedyś, by wspólnie z koleżanką założyć hotel. Dopiero niedawno uświadomiła sobie, że agroturystyka, którą prowadzą z Michałem, jest tak naprawdę realizacją tego marzenia.

Śmiesznie, bo zostaliśmy na wsi wtedy, gdy trwał największy boom na ucieczki do miasta. To był czas zmian gospodarczych, było dużo miejsc pracy w mieście, a my wylądowaliśmy na wsi jak jacyś dziwacy.

— To jest właśnie to, co chciałam robić. Przystosowaliśmy dom do potrzeb gości. Dzięki miejskiemu pochodzeniu Michała możemy przewidzieć pewne rzeczy. Nasz pierwszy gość, pan doktor z Olkusza, radził nam, jak wszystko optymalnie rozwiązać. Jest kilka osób, które do nas stale przyjeżdżają. Mamy kontakt z ludźmi, fajne relacje się tworzą. Ja gotuję, Michał pokazuje okolicę. Te rejony zrobiły się bardziej atrakcyjne turystycznie. Odbywają się u nas plenery fotograficzne. W księdze pamiątkowej goście nas chwalą, piszą, że mamy dobre jedzenie w domowej atmosferze.

Oboje pracują w wyuczonych zawodach, co rzadko się teraz zdarza. Mają dwadzieścia cztery hektary ziemi ornej po rodzicach Beaty oraz kurnik. Agroturystyka zajmuje dużo czasu, więc prace w gospodarstwie starają się wykonywać tak, żeby mieć jak najwięcej czasu w sezonie wakacyjnym. — Uprawiamy brokuły — wyjaśnia Michał. — Zaplanowaliśmy prace tak, aby mieć szybki obrót i nie mieć ciągłości produkcji. To dość przyjemne, jak na warunki rolnicze. Agroturystyka jest czymś, co robimy razem i w czym się odnajdujemy.

Każdy ma swoje pole

Jak na współczesne czasy, są związkiem nietypowym. Spędzają ze sobą 24 godziny na dobę. Żeby od siebie odpocząć, muszą mieć swoje sprawy, swoje hobby. Michał ma fotografię, kiedyś trenował karate. Beata uprawia nordic walking. Przekonała nawet do tej aktywności kilka sąsiadek. Wyjeżdżają też osobno, bo nie mogą zostawić gospodarstwa. Poza tym wspólny wyjazd to problem, bo ona z kijkami szybko, a on z aparatem co chwilę się zatrzymuje.

— Jesteśmy związkiem partnersko-koleżeńskim — precyzuje Beata. — Coraz lepiej radzimy sobie z kryzysami. Kiedy się pokłócimy, to każdy idzie na swoje pole. Staramy się mieć każdego dnia czas tylko dla siebie. Mąż rano wita mnie kawką podaną do łóżeczka. Zanim dzieci wstaną, rozmawiamy o naszej pracy, o życiu. Czasem wspólnie pomilczymy. Mamy ten komfort, że możemy wyprawić dzieci do szkoły, będąc w piżamach, bo autobus przyjeżdża prawie pod sam dom. To bardzo wygodne.

Mają swój prywatny kącik. To nieduży pokój przy kuchni, w którym mieści się łóżko, biurko do pracy i wygodny fotel do posiedzenia z książką. Michał musiał przywyknąć do domu pełnego ludzi. W domu Beaty było tak od zawsze. Jeszcze po wojnie w jednym z pokoi mieściła się szkoła, w której uczyła babcia Beaty. W okresie prac sezonowych zjeżdżali tu robotnicy z różnych okolic. Wszyscy przyzwyczaili się, że są tu ludzie. — Musiałem zaakceptować i dostosować się do zwyczajów i tradycji, które tu są, do modelu rodziny wielopokoleniowej — mówi Michał. — Bonusem są szwagrowie, którzy przywożą dobre trunki — śmieje się Beata.

— Staramy się cieszyć w życiu tym, co mamy — dodaje. — Niezadowolenie przyćmiewa dobrą stronę życia. Nie wiem, jak byłoby, gdybyśmy byli bardziej niezależni. Dopiero teraz, mając ponad czterdzieści lat, zaczynam się czuć osobą dorosłą. Pewnie gdybym nie mieszkała z rodzicami, byłoby inaczej. A małżeństwo? Dla mnie małżeństwo to związek skrajności. Jesteś z najbliższą kochaną osobą, która jak nikt inny może doprowadzić cię do najgorszego stanu. Człowiek dociera się całe życie. Zawsze coś wkurza, ale to normalne, inaczej byłoby nudno. Dzielimy obowiązki i dajemy radę. Los nam siebie dał i chcemy ze sobą być. Jesteśmy po to, żeby się motywować, Michał mnie, a ja jego.

III

Paweł i Ewa

Paweł mieszka z rodzicami w jedynych drohiczyńskich blokach, nieopodal kopca upamiętniającego wizytę papieża Jana Pawła II oraz szkoły. Przy szkole jest hala sportowa i siłownia – zamknięte w święta. Kina w Drohiczynie nie ma. Kiedyś było w domu kultury, teraz od czasu do czasu przyjeżdża kino objazdowe. Paweł ma osiemnaście lat.

Ewa, jego dziewczyna, jest o rok starsza. Mieszka z mamą i babcią na drugim końcu miasteczka. Znają się od małego. Widywali się na szkolnych korytarzach. Od trzech lat są razem i planują wspólną przyszłość. Rozstają się tylko w niedziele, bo to czas na naukę. W pozostałe dni starają się być razem – w szkole spotykają się na każdej przerwie. W domu często wspólnie gotują i oglądają filmy.

Do niedawna Paweł dzielił pokój ze starszym bratem. Teraz brat wyjechał na studia. Będzie geodetą. Dwa lata temu Paweł razem z Ewą odnowili wnętrze. Ściany są jasnozielone. — Miałem wolne dwa tygodnie i postanowiliśmy pomalować. Trzy razy kładłem farbę. Później jeszcze malowaliśmy u Ewy – dwie ściany na żółto i dwie na zielono. Przy kolorowych ścianach jest fajnie, coś się dzieje. W tym pokoju dużo się dzieje. Na ścianach, na półkach, przy biurku mnóstwo zdjęć i wspólnych pamiątek. Na pierwszą rocznicę Ewa zrobiła Pawłowi tableau z ich wspólnych fotografii.

Ucieczka przez okno

— W szkole było jakieś spotkanie, chyba religijne, a my razem z koleżanką i kolegą poszliśmy na górę. Kiedy się skończyło, okazało się, że jesteśmy uwięzieni, bo szkołę zamknięto. Był listopad, ciemno. Jedyną drogą wyjścia okazało się okno na parterze — opowiada Paweł o początkach ich znajomości. — Każdy wychodził samodzielnie. Ja też nie przejmowałem się nikim, nawet nie chciałem Ewy łapać, gdy wyskakiwała z okna.

Dopiero później zdobył do niej telefon i zaczął kontaktować się esemesowo. Rozmawiali też przez gadu-gadu albo Naszą Klasę, bo była wtedy modna. Potem przyszedł czas na szkolne pogawędki. Paweł przychodził do Ewy pod klasę. Później kontakt się urwał.

— Na początku nie wykazałem zainteresowania Ewą, bo nie byliśmy jeszcze parą, tacy sobie znajomi — tłumaczy Paweł. — Zresztą wtedy byłem zajęty dziewczyną z Siemiatycz. Podobała mi się, ale dostałem kosza. Mocno to przeżyłem. Czułem się jak zbity piesek. Pomyślałem wtedy, że ja tak samo postąpiłem z Ewą. Brzydko powiem, że olałem Ewę i żyłem sobie własnym życiem, a jej zależało bardziej niż mnie. I wtedy tak coś w środku mnie ruszyło. Tamta dziewczyna mnie zraniła i nie było mi dobrze, więc pewnie Ewa czuła się podobnie. Miałem wyrzuty sumienia. Ewa do mnie pisała, a ja wykręcałem się, nie mówiłem wprost. Jaki ja byłem niedojrzały! Porozmawialiśmy, przeprosiłem Ewę.

Buzi, buzi

Wiosną Paweł zaczął zapraszać Ewę na rower. Ona zabierała koleżankę, a on kolegę. Takie pierwsze skromne randkowanie. Ale wkrótce towarzystwo zaczęło im uwierać, chcieli więcej czasu spędzać ze sobą. — Paweł zabrał mnie na długi spacer — opowiada wesoło Ewa. — I powiedział mi: ja wiem, że ty chcesz, ty wiesz, że ja chcę, to jesteśmy teraz parą.

— Zachowałem się samolubnie, bo odpowiedziałem za Ewę, a ona skwitowała to pocałunkiem. Wiedziałem, że jest moja. Potem przyszły wakacje, nie rozstawali się nawet na jeden dzień – spacery, rowery, koszenie trawy. Po roku czuli się jak stare małżeństwo. — Byłem wtedy o Ewę bardzo zazdrosny, ale teraz już mi przeszło — przyznaje Paweł.

Jednak nie cały czas było tak sielankowo. Pół roku temu rozstali się. — Wypaliliśmy się trochę, znudzili sobą, dzień w dzień razem, sprzeczki o nic — bez ogródek mówi Ewa. — W nerwach powiedziałam, żeby mnie zostawił. Nie odzywaliśmy się do siebie przez dwa miesiące. Było mi ciężko, tęskniłam. Paweł też. W końcu zapytałam, czy znowu będziemy razem. Zeszliśmy się i teraz jest dobrze.

Czy znają panie faceta, który maluje paznokcie swojej kobiecie? Paweł często to robi i jest w tym mistrzem. Żadna koleżanka nie ma takiego chłopaka!

Ewa i Paweł nie kryją się przed rodzicami, a oni akceptują ich związek. Ich rodziny wzajemnie się poznały. W ubiegłe wakacje mama Ewy zorganizowała wyjazd nad morze. Przyszłe teściowe doskonale się dogadywały. Tego lata młodzi pojadą sami na Mazury. Wcześniej pojawią się na zlocie samochodowym w Kielcach. Przy tej okazji jest organizowana wystawa modeli samochodów i Paweł dostał zaproszenie, aby pokazać swoje prace. To jego pasja. Te, z których jest najbardziej dumny, zapełniają regał w pokoju. Wśród nich jest niebieski minimorris, który dostał od Ewy. O samochodach wie prawie wszystko. Marzy o własnym ferrari i o wyjeździe do Włoch, bo tam – według niego – produkuje się dobre auta. Już zaczął uczyć się włoskiego z podręcznika i piosenek. Ewa wierzy w niego. Jeśli czegoś się podjął, to na pewno to skończy. Chociaż w szkole jest raczej „trójkowy”. Do modeli ma talent od małego. Miał pięć lat, kiedy lakierami do paznokci mamy malował swoje resoraki. Teraz doskonale posługuje się aerografem. Bardzo to lubi. Rozkłada na biurku matę, wyciąga farby, pędzelki, papier ścierny. Zakłada maseczkę i jest szczęśliwy. Do modelarstwa ma dużo więcej cierpliwości niż na co dzień. Ewa twierdzi, że niekiedy trudno znieść jego humory i wtedy to ona najczęściej wyciąga rękę na zgodę.

Chłopak swojej dziewczyny, dziewczyna swojego chłopaka

Ewa w tym roku zdawała maturę. Jest humanistką, lubi czytać i lubi się uczyć. Zastanawia się nad studiami dziennikarskimi. W ubiegłym roku próbowała dostać się na staż do lokalnej gazety, ale nie potraktowano jej poważnie. To jej nie zraziło. W życiu przeszła już niejedno. Wcześniej niż rówieśnicy musiała dorosnąć.

— Książki na wystawie przyciągały mnie dużo bardziej niż zabawki — mówi Ewa. — Wychowywały mnie mama i babcia. Najważniejsze, co mi przekazały, to szacunek do ludzi i to, by doceniać to, co się ma. Dla Ewy ukończone osiemnaście lat wiąże się z większą odpowiedzialnością. Kiedy dostanie się na studia, chce się usamodzielnić. Z koleżanką planuje wynajęcie mieszkania w Warszawie. Chce też pracować, żeby odciążyć finansowo mamę.

Ewa ma artystyczną duszę. Lubi robić Pawłowi romantyczne niespodzianki. Na walentynki kupiła mu czekoladki z serduszkami, a do każdej z nich dołączyła karteczkę z miłosnym wyznaniem. — Od Pawła dostałam piękny lakier do paznokci — zdradza. — Czy znają panie faceta, który maluje paznokcie swojej kobiecie? Paweł często to robi i jest w tym mistrzem. Żadna koleżanka nie ma takiego chłopaka!

Tekst: Katarzyna Żebrowska | Zdjęcia: Anna Mirgos

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów