Reportaże

Rynek będzie zawsze

Wiejskie targi na wschodzie Polski. Enklawa prawdziwego, tętniącego życiem handlu, którego nie opanował jeszcze brutalny kapitalizm. Tu się potargujesz, kupisz w jednym miejscu świeże pomidory, czerstwy chleb, wódkę i firanki, a przede wszystkim spotkasz barwnych kupców. Dla obserwatorów z zewnątrz są nomadami Wschodu, a dla siebie – dinozaurami.

W Radzyniu Podlaskim dzień targowy to środa. Ale nim dowiem się, co dziś to pojęcie znaczy we wschodniej Polsce, poznaję pana Mirka z tak zwanego małego rynku. On i jego ponadosiemdziesięcioletnia matka handlują w tym miejscu codziennie. — Tu ruch zacznie się dopiero po południu, chyba że będzie długo padało — przewiduje. A po chwili tłumaczy, że to ze względu na ożywający tylko raz w tygodniu duży rynek, czyli typowy wiejski jarmark, gdzie zboże sprzedaje się obok elektronarzędzi, biustonoszy i bluzek. — Tam idzie się po konkretne rzeczy — tłumaczy, by zaraz pochwalić się lokalną wiedzą historyczną.

Jak mówi, duży rynek w Radzyniu jest starszy od małego. — Jeszcze wcześniej niż dziewiętnasty wiek — wyjaśnia, przyznając, że są tacy, którzy lepiej znają szczegóły. Potem z ich publikacji dowiem się, że w roku 1468 miasto Radzyń uzyskało wraz z lokacją przywilej organizowania cotygodniowych targów oraz dwóch jarmarków w ciągu roku. Tego dnia od pana Mirka i wielu innych osób jeszcze nie raz usłyszę nazwy miejscowości z własnymi targami: Kock, Janów Podlaski, Markuszów, Nałęczów, Komarówka Podlaska czy Kazimierz Dolny. Mój przewodnik wraca jednak do własnego miasta. — Najpierw rynek był wzdłuż muru pałacowego, potem na miejscu obecnej poczty, a później już nie pamiętam, gdzie. Nie wiem, kiedy został przeniesiony na obecny teren, ale istniał tam już, kiedy byłem dzieckiem — ciągnie.

Wstajesz o trzeciej i jedziesz

Gdy nieco później, krótko po siódmej rano, dotrę na właściwy duży rynek, w jego tajniki wprowadzać mnie będzie między innymi pan Romek z Lubartowa. Dzięki takim jak on szybko przekonam się, że kupcy w tej części Polski są bardziej otwarci, serdeczni, chętniej rozmawiają, a także szybciej nawiązują kontakty.

Wstaję przed czwartą. Tu jesteśmy piąta piętnaście, jedni z pierwszych. Widzi pan, duże stoisko. Samo rozładowanie to półtorej do dwóch godzin, a handlu jest cztery godziny, bo ludzie pojawiają się siódma, wpół do ósmej. I tak do jedenastej.

Pan Romek i jego wspólnik sprzedają spodnie. — Mamy droższy towar, żadna chińszczyzna — zastrzega, kiedy patrzę na długi zadaszony stół za jego plecami. Na części towaru wielka płachta bezbarwnej folii przykrywa leżące na stojaku spodnie. W pewnym momencie obaj zdejmą ją, by pozbyć się deszczówki. — Najgorsza ta pogoda. Dzisiaj przez nią sporo pustych miejsc — utyskuje pan Romek.

Handluje siedem dni w tygodniu. — Prawie cały rok — mówi, bo przez deszcz na ich stoisko nie chcą teraz zaglądać klienci. — Czasem tylko w styczniu, lutym robimy sobie dwa albo trzy tygodnie wolnego. Lublin, Opole Lubelskie, Lubartów — wylicza. — Wstaję przed czwartą — zaczyna po chwili. — Tu jesteśmy piąta piętnaście, jedni z pierwszych. Widzi pan, duże stoisko — mówi, zataczając ręką krąg przed długim stołem. — Samo rozładowanie to półtorej do dwóch godzin, a handlu jest cztery godziny, bo ludzie pojawiają się siódma, wpół do ósmej. I tak do jedenastej. Później ładowanie. Wszyscy o podobnej porze się składają, chyba że jest kiepska pogoda. Ostatnio, kiedy byliśmy w Lubartowie, zaczęło tak lać, że po targu było już o dziesiątej — znów wraca do aury.

Historie podobne do tej usłyszę w środę na radzyńskim rynku jeszcze kilka razy. Choćby od pana Kazimierza, który przyjeżdża tu ze swoim zieleniaczkiem. — Artykuły typowo rolnicze: od ziemniaka po śliwkę i jabłko — informuje na starcie, po czym przechodzi do relacjonowania: — Wstajesz o trzeciej. Herbaty nie pijesz, bo nie ma czasu. Budzik dzwoni i jedziesz na giełdę. Wracasz o siódmej rano, bo Lublin blisko, i do pracy na rynek. A do domu przyjeżdżasz o siedemnastej. To nie jest ośmiogodzinny dzień pracy, bo zapiernicza się po piętnaście. Oprócz tego, że stoisz na rynku, musisz pojechać po towar i zapakować skrzynki. To samo dzień w dzień.

Jest w tej branży od osiemdziesiątego pierwszego roku. — Kiedyś, jak skończyło się szkołę, pracowało się w zakładzie. A co było robić, kiedy zakłady się porozwiązywały? — pyta retorycznie. Niewiele krócej w miejscach takich jak to pojawia się ze swoim samochodem pan Zbigniew, producent pomidorów. To sól ziemi wschodniej „odmiany” kupców, czyli kupiec sprzedający własne produkty. Czasem to jabłka, wiśnie czy miód, a czasem kosze albo miotły. Można ich spotkać nie tylko na targach, ale też przy drogach, wzdłuż płotów i drzew. Im dalej na zachód Polski, tym więcej pośredników. A taki, co moi rozmówcy zdradzą mi w tajemnicy, nie ma już tyle serca do towaru, jak ten, który sprzedaje swoje.

Skoro więc zdradzają, ja dopytuję. Na przykład o to, co sprawia, że zostaje się kupcem. Pan Romek, ten od spodni: — W większości wypadków raczej konieczność. Kiedy nie ma pracy w konkretnych zawodach, łatwiej tu dorobić parę groszy. Zaczyna się od najmniejszych rzeczy, powiedzmy majteczki czy skarpetki, a później, jeśli się powiedzie, można się rozwinąć — opowiada. A żeby nie być gołosłownym, zaznacza, że sam też przeszedł tę drogę.

Weźmy na przykład Halinę i Ryszarda, małżeństwo koło siedemdziesiątki. Zaczynali w dziewięćdziesiątym szóstym od pietruszki, a dziś mają stragan z ceratami i obrusami. — Handlowało się warzywem, ale człowiek wszedł w taki wiek… To ciężka praca, nawet dla młodej osoby. Pozytywną stroną jest, że można zarobić kilka groszy, a negatywną warunki atmosferyczne. My dostajemy niskie emerytury, a tu dorabiamy, ale ludziom, którzy nie mają pracy i utrzymują się tylko z tego, jest bardzo trudno — mówi Pani Halina.

Sfeterki dzysaj po dwadzesca — zachwala. Inni jego rodacy głośno krzyczą. Często to już nawet nie łamana polszczyzna, a niezrozumiała mieszanina języków. To zasada sprawdzająca się od czasów wieży Babel.

Kazimierz z zieleniaczka ma takie samo zdanie. — Nie idzie wyżyć. Zarobki poszły w dół, koszty rosną, benzyna drożeje… A owoce? Jak kiedyś były po złoty pięćdziesiąt, tak i teraz są — stwierdza z przekonaniem. Nic dziwnego, narzekanie to coś, co kupcom wychodzi najlepiej. W XXI wieku najczęściej dostaje się Unii Europejskiej i, tradycyjnie, rządowi. — Muszę panu powiedzieć, że na rynku jest jeszcze inny plus: dużo polityki. Wszyscy się na tym znają, można się mnóstwo dowiedzieć — żartuje Zbyszek od pomidorów.

A pan Romek tymczasem popiera narzekania. — Opłaty, nie opłaty… Są branże, że można wyjść na swoje, skóry na przykład, bo tam jednak jest przebicie… Ale zwykle kokosów z tego nie ma — puentuje. A kiedy pytam, czy obrazi się, jeśli nazwę ich drobnymi ciułaczami, wzdycha. — Takie mamy teraz życie — dodaje i zwierza mi się, że to wcale nie taka ciężka praca. — Bardziej mono­tonna. Dzień w dzień to samo, chyba że ludzie ubarwią. Nieraz zdarza się taki klient, którego długo się nie zapomina. Rozśmieszy albo zdenerwuje.

Ale nazwać tu kogoś takiego jak on oszustem, to już prawdziwa zniewaga. — Oszukać klienta, ukręcić go, żeby kupił towar gorszej jakości, mogę raz. Ale wtedy on już do mnie nie wróci. Teraz do klienta trzeba szczerze podchodzić. I na tym zyskujemy — mówi poważnym tonem Romek. Podpuszczam więc, że przecież to handlarzy z targów, jak ten, kojarzy się z wciskaniem kitu. — W pewnym sensie — przyznaje, ale od razu zmienia temat. — Jest trochę oszustów, co sprzedają szajs. Dziś są, jutro ich nie ma, a my od lat jesteśmy w tym samym miejscu. Trzeba uważać i obserwować — radzi osobom odwiedzającym bazary.

Wieża Babel

Zaraz będę pytał o klientów, ale teraz robię rundkę po radzyńskim dużym rynku, by chłonąć jego smaki i zapachy. No bo czegóż tu nie ma? Na jednym straganie siekiery pod namiotem, obok, pod gołym niebem, opony z opartą o nie konewką, a dalej rowery. Tu producent maszyn rolniczych, a tam rośliny. Buty, pieczywo, sznurówki, jabłka, plastikowe wiązanki, jajka… W błocie przewracają się opakowania po towarach.

Stanowisko, które najpierw słychać, a dopiero potem widać, okazuje się straganem, gdzie można kupić jednocześnie płyty kompaktowe ze swojskim disco polo i… rajstopy. Inny stolik z muzyką przyciąga weselnym walcem oraz płytami z filmami. Gdzieś dalej – przecenione czasopisma.

Na zapleczu prawie każdego straganu stoi samochód. Przy większych furgonetki, a przy mniejszych – osobówki. Samochody często są zastawione kartonami – nie wiedzieć czemu dominują wśród nich żółto-niebieskie pudełka po bananach. Za częścią warzywniaków widzę górki usypane z liści zerwanych z kapusty. Gdy targ się skończy, wylądują w workach. Wśród wielkich kraciastych toreb i stojaków za stoiskami z odzieżą bardzo często leżą manekiny ze styropianu lub plastiku. Większość jest podniszczona – ale nie te, które pysznią się od frontu. O jeden ze stołów oparto dolne połowy manekinów ubrane w spodnie. Za buty służą im chroniące przed błotem plastikowe torebki.

 

Toczy się też wewnętrzne straganowe życie. Cyganka sprzedająca ubranka dziecięce i firanki zasuwa drzwi czerwonego vana, zza których wychylają się cztery dziecięce głowy. Inna grupka kilkulatków biega, mocno hałasując, między straganami. Pani w sztormiaku pcha chodnikiem wózek z parującymi czajnikami oraz dużymi pudełkami z kawą i herbatą, obok których pnie się w górę wieża plastikowych kubków. Później zobaczę parę w kurtkach z kapturami i kaloszach przy innym, podobnym wózku. Od tego różnić się będzie pobrzękującym przy każdym ruchu dzwonkiem, który zamontowano z boku, a także specjalizacją w chińskich zupkach. Ta gorąca strawa i napoje są głównie dla sprzedawców. Prawie przy każdym straganie zobaczę taki kubek w dłoniach. Ale pożywiają się też na prostsze sposoby. Sprzedający słoiki mężczyzna w kurtce moro wybiera z plastikowego opakowania serek wiejski. Widzę też podobny kształtem wózek, ale już dla wszystkich. Leżą na nim plastikowe torby, torebki i reklamówki, folia spożywcza oraz rolnicza.

W pewnym momencie w polu widzenia miga mi Azjatka, sprzedająca skarpety. Przy innych stołach czy samochodach sporo ludzi o smagłej cerze i urodzie Romów. Pani Halina od cerat mówi na nich: „ta inna społeczność”, a Kazimierz z zieleniaczka: „zagraniczni”. — Sprzedają dużo taniej. Skąd oni to biorą, nie wiadomo — szepcze. Jak się okazuje, konkurują nie tylko ceną. Utykający śniadolicy sprzedawca bluzek tłumaczy, że u niego jest wyjątkowo tanio, bo po kosztach. — Sfeterki dzysaj po dwadzesca — zachwala. Inni jego rodacy głośno krzyczą. Często to już nawet nie łamana polszczyzna, a niezrozumiała mieszanina języków. To zasada sprawdzająca się od czasów wieży Babel.

Skarpety, grube, frotte, za sześć złotych! Buty, dziewczyny! Na numerek, na spacerek, za kostkę trzewiki. Po piętnaście złotych!

Radzyński bazar ma dziś nawet oddzielną alejkę z firankami. Na jednym z jej stanowisk stoi zmarznięty mężczyzna po czterdziestce. Wokół jego głowy unoszą się na wietrze welony firanek. Czeka. Obok młoda kobieta dobija targu ze starszą parą. W uchu ma słuchawkę bluetooth, a w dłoni kalkulator. Dalej inna para przygląda się sprzętowi wędkarskiemu i nożom, choć żona ze znacznie mniejszym zainteresowaniem.

— Ludzie chodzą na rynek, bo to tradycja. Jest środa, trzeba iść. Nie muszą kupić, wystarczy, że pooglądają. A można obejrzeć od A do Z. Nie sprzedają jeszcze tylko broni. Chociaż, kto wie… — oświeca mnie kolejny raz właściciel zieleniaczka. Gdzieś między budkami i stołami z rąk do rąk przechodzi teraz na pewno niejeden karton tanich papierosów albo butelka wódki zza wschodniej granicy. Miejscowi uspokoją mnie potem, że to nie przemyt, a mały prywatny handel. Może nawet gdzieś właściciela zmieni przywieziona stamtąd benzyna…

A czego dziś nie ma w Radzyniu? Staroci, na przykład militarnych. Na części targów w tych stronach wystawiają je pasjonaci – bardziej po to, by pochwalić się zbiorami i wymienić dublety z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, niż cokolwiek sprzedać. W miejscowościach takich jak Lublin czy Kazimierz spotkać można natomiast stragany, które pośrednicy tworzą z myślą o miastowych, szukających oryginalnych bibelotów czy starych zegarów. To jest dziś modne, ale i wiąże się ze sporą przebitką na cenie. Chce miastowy mieć coś z charakterem – niech płaci!

Choć to, jako się rzekło, typowy wiejski jarmark, nie kupi się tu też świń czy kur. Tych szukać trzeba na specjalistycznych rynkach w Markuszowie, Zwoleniu i Konstantynowie koło Janowa. Nie funkcjonuje już za to duży targ zwierzęcy w Piaskach. Ale radzyńska targowica ma swoją rolniczą „działkę”. Stoją tu ciągniki, kilka nawet z furmankami, a wśród nich co najmniej czterdziestoletni traktor pomalowany matową błękitną farbą. Pomiędzy nimi prowadzi błotnista teraz droga do wyjazdu z rynku. Są pasze, kartofle i zboża. — Wszędzie cena jednakowa — przekonuje starszy mężczyzna, sprzedający ziemniaki z niemłodego już poloneza. Obok tablica z zakazem wysypywania śmieci. Gdzieś dalej od dużego samochodu odchodzą co chwilę ludzie z czerstwym pieczywem – na worki. Kupują nie tylko radzynianie, ale i mieszkańcy okolicznych miejscowości.

Klient jest różny

Czas więc porozmawiać o tym, co daje smak bazarom, jak ten. Romka od spodni prowokuje do tego dźwięk zagłuszający naszą rozmowę. To przekrzykujące się megafony z nieogrodzonej części targu. Hałasują na przemian, ale chyba nie z wzajemnego szacunku, a po to, by ich reklama była bardziej słyszalna.

— Skarpety, grube, frotte, za sześć złotych! Buty, dziewczyny! Na numerek, na spacerek, za kostkę trzewiki. Po piętnaście złotych! — wykrzykuje facet po trzydziestce, a jego słowa niesie w dal głośnik umocowany na dachu dużego białego vana. — Wybieramy, przebieramy, proszę bardzo! — dodaje już po wyłączeniu mikrofonu bezprzewodowego i podbiega, by odpowiedzieć na pytania potencjalnej klientki. Dłużny nie pozostaje mu drugi, młodszy mężczyzna. — Chłopaki, tanie koszule flanelowe do roboty, po dychu. Promocja na bluzy! Wszystkie bluzy damskie po dwie i pół dychy! — odkrzykuje przez megafon tamtemu.

Klienci przychodzą, bo na ryneczku jeszcze jest taniej. I świeże: wczoraj zrywane, dzisiaj przywożę.

Wspólnik pana Romka też coś nieśmiało rymuje, ale tamci dwaj dominują dziś nad wszystkim. — Tydzień temu było ich troje i się przekrzykiwali. A wszyscy mają potąd reklam. Ściągają ludzi, ale tylko tych mniej zasobnych — ocenia mój rozmówca. Jego zdaniem o klienta należy walczyć jakością i różnorodnością towaru. — To się samo broni, nie trzeba rymowanek. Ludzie muszą być przekonani. Ważne jest też stałe miejsce, żeby przyzwyczaić klientów. To tak jak z godzinami handlu: jedni przychodzą wcześniej, a inni później, bo mają różne obowiązki, ale każdy wie, że w Radzyniu Podlaskim koło jedenastej jest już po targu.

— Wie pan, ja lubię przebywać z ludźmi i może dlatego zająłem się takim fachem, a nie innym — zagaduje. Ale nie ma własnej metody na skuteczne targowanie się. — To chyba wszyscy jednakowo. Trzeba się dostosować do klienta, wiedzieć, czego chce. Łatwiejszy w obsłudze jest mężczyzna. To praktyk, nie patrzy na wykończenie i tak dalej. Jeśli spodnie pasują, bierze, nie zastanawia się. A z kobietami jest różnie — dodaje ze śmiechem. — Lubią mieć ładne rzeczy.

Zgadza się z nim pan Mirek, ten z małego rynku. — Co to za handel, jeśli się nie potarguję? Tego w dużych sklepach nie ma. Wiem, do jakiej ceny mogę opuścić, a kiedy coś naprawdę nie schodzi, sprzedaję po kosztach — zdradza. Z kolei właściciel zieleniaczka, pan Kazimierz, powtarza ludową mądrość, że biedny wyda ostatnią złotówkę, a bogaty będzie się targować o dziesięć groszy.

Producent pomidorów Zbyszek podkreśla, że tu trzeba być bardzo cierpliwym i słuchać klientów. A ci zwykle lubią dyskusje na temat towaru. — Nie można być nerwowym, choć klient jest różny. Jedni długo grzebią w skrzynce, a drudzy próbują mnie podejść. Czasami się ulega, żeby ich zatrzymać. A że jest duża konkurencja, trzeba to robić.

Nierzadko wysłuchują historii rodzinnych. — Są, są — potwierdza sprzedawca spodni. — Czasem nawet czuję się, jakby klienci mi się spowiadali. Mężczyźni i kobiety, szczególnie starsze osoby. Przyjdą, wyżalą się, chyba dlatego, że samotność im doskwiera, bo raczej nic nie kupią. Z drugiej strony, młodzi też czasem lubią pogadać o życiu. Choć kilka razy się z tym spotkałem, nie wiem, z czego wynika. Ale to ciekawe rzeczy. A jeśli nieciekawe? Nie mogę tego pokazać, bo jednak zależy mi na kliencie.

Pan Romek mówi też, że prawdziwi kupcy to raczej rodzina niż samotne wyspy. — Tyle lat tutaj stoimy, to i każdy każdego zna. Przyjaźnimy się. Zdarza się, że mamy taki sam towar, ale rywalizacja jest zdrowa. Od lat wiadomo, że dajemy taką samą cenę. Niech klient zdecyduje. A my musimy się produkować — mówi. Pytam, co to znaczy, a on odpowiada: — Uśmiechać się i obsługiwać.

Ciężko jest

Miny im rzedną, gdy sprzedawców z radzyńskiego rynku pytam o przyszłość. — Ciężko jest z handlem bazarkowym. Jesteśmy dinozaurami — oświadcza bez uśmiechu pan Mirek. Kazimierz, ten od ziemniaków i śliwek, ma identyczne zdanie. — Od piętnastu, a nawet dwudziestu lat, obsada prawie się nie zmienia. Jeśli pomoże ktoś młodszy, to po rodzinie: syn czy córka. Nowi prawie nie wchodzą na rynek, bo młodzież twierdzi, że to się nie opłaca. Wolą pracować u kogoś, niż tutaj sępić po piętnaście godzin. Bo tu się narobisz i nie ma pewności, czy zarobisz.

— Klienci przychodzą, bo na ryneczku jeszcze jest taniej. I świeże: wczoraj zrywane, dzisiaj przywożę — próbuje się bronić chwilę później. Zresztą nie tylko on mi to powie. Kilka innych osób doda, że przyjeżdżają tu nawet ci pracujący w dużych miastach, „bo im się chce polskiego”. A pan Romek dorzuci jeszcze: — Co ludzi ciągnie na takie targi, jak ten? Cena. No i to, że wszystko jest w jednym miejscu.

Poza polityką, kupcy utyskują na hipermarkety. — A w Białej, kochaniutki, ile targowisk skasowano! Każdy narzeka na wielkopowierzchniówkę, bo przy niej są miejsca parkingowe dla klientów. No i na chińską konkurencję — twierdzi Mirek z małego rynku. — Markety są dla tych, którzy nie mogą wyjść z pracy na rynek. A do nas przychodzą emeryci, renciści i ci, którzy są na zwolnieniach albo nie mają pracy — precyzuje zaś Kazimierz, właściciel zieleniaczka.

Nim na targ w Radzyniu przestanie padać deszcz, podchodzę do małżeństwa spod Lubartowa, które sprzedaje tu meble. Dziś jednak nie znaleźli klientów. — Ten rok jest najgorszy — mówi pan Tadeusz. A gdy pytam o przyszłość rynków, oboje jak na komendę odpowiadają: — Padną. Może w ciągu pięciu lat…

A mnie, choć deszcz przemoczył już buty, nie chce się wierzyć tym proroctwom. Wolę wersję pana Kazimierza, tego, który nie ma rano czasu na picie herbaty. — Rynek będzie zawsze.

Tekst: Bartosz Szumowski | Zdjęcia: Grupa Twórcza Motycz

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów