Reportaże

Reportaż: Promu daj!

Kiedyś transportowe, dziś wyłącznie turystyczne. Dla jednych relikt „starych, dobrych czasów”, dla innych niezapomniana atrakcja. Ostatnie dwa promy linowe pływają po Bugu. Choć nie przewożą już furmanek, a tylko turystów, wciąż ściągają na nadbużańskie Podlasie prawdziwe tłumy.

Jeszcze kilkanaście lat temu w Kamieńczyku było trzysta krów (teraz jest może pięć). Każdy miał swoją gospodarkę: konie, owce, gęsi, kury. I dla tych zwierząt całe stodoły siana trzeba było przewieźć na drugą stronę Bugu. — To były olbrzymie, drewniane łodzie. Po pięć metrów albo i więcej. A na nich kładka, jak ten pokój, może z dziesięć, dwanaście metrów — wspomina dawne czasy Alicja Ciok (z domu Zalewska, lat 75), córka ostatniego przewoźnika promowego z Kamieńczyka.

Czerwiec, okres sianokosów. Wielkie wozy zaprzężone w dwa konie ustawiały się w kolejce do przewozu. Część osób chciała płynąć z Brańszczyka do Kamieńczyka, część z Kamieńczyka do Brańszczyka. Jedni mieli łąki po tej stronie Bugu, a drudzy po tamtej. Zalewscy w Budach i Szuminie, Gawera w Wywłoce, a Abramowicz w Tuchlinie.

W czerwcu Bolesława Zalewskiego, miejscowego przewoźnika promowego, budziło nie pianie kogutów, a parskanie koni czekających w kolejce do przewozu. Codziennie o czwartej rano zrywał się z łóżka i pędził na prom. Potężny, wysoki, mężczyzna, który lubił dobrze zjeść. — Matka, dobra ta zupa (z mięsną wkładką), daj jeszcze! — wołał do żony po pierwszym, drugim i po trzecim talerzu. Dopiero przy czwartym milknął.

Koń do domu się nie spieszy

Kierować promem nie można było na pusty żołądek. To ciężka, fizyczna praca i duża odpowiedzialność. Choć rok w rok w kolejce ustawiały się te same, przyzwyczajone do przewozu konie, sporadycznie ktoś przyprowadzał młodego ogiera. Trzeba go było nauczyć bezpiecznego wchodzenia na prom. Wtedy i przewoźnik, i woźnica musieli być czujni. Gospodarz schodził z konia i pomagał nowi­cjuszowi. Zwierzę najpierw stąpało w dół po stromej skarpie, potem wspinało się w górę, na mostek i z mostka na prom. — Raz kuzyn, Wiesiek, kosiarką zaprzężoną w dwa młode konie, chciał wjechać na prom. Już klacze na mostku stały, i hop – jedna w prawo, druga w lewo. Chlup, do wody. Nic się złego nie wydarzyło, ale mogło. Chojrak taki, ten Wiesiek, nie zszedł z kosiarki, tylko batem wymachiwał… — wspomina mąż Alicji, Tadeusz Ciok.

Na promie bacikiem raczej nikt koni nie popędzał. Szczególnie wieczorem, gdy ludzie zjeżdżali z łąk. Wówczas transport przebiegał znacznie sprawniej niż o świcie. Koń się zawsze do domu bardzo spieszył. W tamtą stronę mniej.

Co jakiś czas któryś z woźniców wołał tylko: „nuu, nuu”, żeby ponaglić swojego wierzchowca. Inny odkrzykiwał żartobliwe: „Co ty tak nukasz? Byś wziął bacika i byś machnął, to by zaraz poleciał”.

Ale to tylko czcze gadanie. Bolesław Zalewski pilnował porządku – sam nie miał zwyczaju chłostać zwierząt i nie tolerował tego u innych. — To mi by się przydał bacik — śmiał się. — Nie na konie, ale na was! — odgrażał się. Co wieczór część furmanek, zamiast w kolejce do przewozu, ustawiała się w kolejce do baru w Kamieńczyku. I co wieczór, po pracy, Bolesław Zalewski zachodził do gospody, by rzucić okiem, czyje konie stoją przed wjazdem. — Jak chcecie przewozu, to już, bo potem nie pojadę — zarzekał się. Czasem jakiś pijaczek umknął jego wzrokowi i przegapił przeprawę. Potem walił w nocy w okna Zalewskiego: — Przewoźnik, przewozu, daj przewozu! A Bolesław krzyczał z głębi swojej chaty: — Teraz to sobie do rana poczekaj. Na siano się kładź, na sianie wygodnie. — I przewracał się na drugi bok. Nie wstał. Źle się przewozi po ciemku. A jutro przecież znów trzeba wstać skoro świt. Czasem komuś udało się skruszyć jego serce zmyśloną historią o tym, że mu się furmanka wywaliła, żona poroniła albo krowa ocieliła. Ludzie na wsi wiedzieli, że gdy wybija dziesiąta w nocy, to o przewóz lepiej nie pytać. — Przez calusieńki dzień wiosną i jesienią to nie posiedział, nie odpoczął. Miał swoje łąki, swoje pole. Był tak zmęczony, że padał. Nie raz widziałem, jak wracał z tego przewozu zmordowany. To ciężka praca była, to nie żarty — wspomina dziś Tadeusz Ciok.

Sierpień, okres odpustów. Czas długo wyczekiwany przez wszystkich przewoźników promowych. Znów tłumy ludzi ustawiały się w kolejce do promu. W Kamieńczyku festyn odbywał się 6 sierpnia, a 15 w Brańszczyku. W te dni cena za przeprawę była większa niż zwykle. Z furmanek też był zarobek, owszem, ale mniejszy. — Pieniądze są potrzebne, ale nie można brać od ludzi jakichś wielkich kwot, bo im się to siano nie opłaci. Odpust to co innego. Odpust to przejazd rekreacyjny, turystyczny — tłumaczył Bolesław Zalewski.

Zarobki w dni odpustów pokrywały dzierżawę, którą musiał zapłacić przewoźnik gminie, bo prom był jej własnością. Co sezon ludzie na wsi umawiali się, kto w danym roku będzie się zajmować przeprawą. Bolesław Zalewski najpierw miał spółkę z Piotrem Piechocińskim, później z Kazimierzem Ciokiem, Edwardem Czerwińskim, ale to nie wszyscy…

Przeprawa w genach

W inne miesiące ojca zastępowały dzieci (Alicja, Kazimierz, Zofia, Walerian), a czasem nawet i żona (Marianna). Bolesław nie mógł całymi dniami siedzieć nad rzeką, czekając na klientów. Miał swoje pole do uprawy. Młodzi przewozili nie promem, a łodzią, która była łatwiejsza w obsłudze. Do wioseł najbardziej garnęła się najmłodsza, Alicja. Przeprawiać nauczyła się bardzo szybko i na własnych błędach.

Przychodzi klient. — Na drugą stronę rzeki, poproszę — mówił. — Ja, ja chcę! — wyrywa się spośród rodzeństwa dwunastoletnia wówczas Alicja Zalewska, która o kierowaniu łodzią jeszcze nic nie wie. Ojca akurat nie było w pobliżu. Może promem kogoś przewoził, może łąki kosił albo delektował się zupą z mięsną wkładką… Alicja wsiada do łodzi, bierze wiosła, zanurza w wodzie i macha. Macha w poprzek koryta rzeki. „Zaraz ducha wyzionę” – myśli, ale macha dalej. Męczy się. Łódka mozolnie przesuwa się do przodu. W końcu dziewczyna zziajana dopływa do skarpy. A potem z powrotem to samo. Ojciec na drugim brzegu zgina się w pół ze śmiechu. — A tacie co tak wesoło? — poirytowana cumuje łódź. — Córuchna, ja ci powiem, jak się pływa. Trzeba tak. Najpierw płynie się w górę rzeki, przy brzegu. Odpychasz wiosłem o dno. Spory kawałek w górę. Później puszczasz. Trzymasz wiosło i delikatnie ruszasz… łódź sama płynie do mostka. Prąd ją pcha. Wystarczy wiedzieć, do którego miejsca górować.

Parę tygodni później Alicję czeka kolejne wyzwanie. Młody mężczyzna ładuje motor do stojącej na lądzie łodzi.

— Ojej! Nie wiem, czy to się nie przewróci! — wytrzeszcza oczy dziewczynka. — Nie ma obawy… ja zawsze go przewożę — odpowiada motocyklista. Alicja dopycha machinę w stronę czuba, a czub zanurza się coraz głębiej.

„Matko Boska, utopi się” – drży ze strachu, ale nic nie mówi. Płyną. Środek Bugu, nie ma gruntu, wiosło wielkie. Ważąca trzydzieści kilogramów dziewczyna nie może przeważyć maszyny. „Żeby tylko mi się udało, żeby się udało. Bo tato pójdzie do więzienia” – modli się przez całą drogę. I bezpiecznie przybija do drugiego brzegu.

Sianokosy i odpusty ściągały tłumy, ale w inne dni każdy zajęty był swoją pracą. Czasami ktoś do baru chciał się przeprawić czy po chleb do piekarni w Kamieńczyku. — Ojciec zawsze powtarzał nam: „Od nich nie bierz tyle, ile wynosi cena normalna. Tylko symbolicznie. Bo ile będzie ich ten chleb kosztować?” — opowiada córka przewoźnika. W wolne dni wypływała łodzią w górę rzeki, wyciągała wiosła, kładła się na czubie i czytała książki. Łódź płynęła z prądem w stronę Wyszkowa. Było cicho jak makiem zasiał. Po niebie spacerowały obłoki… Mogła wtedy bez reszty oddawać się lekturze i marzeniom. — Wszystkie wakacje spędzaliśmy nad Bugiem, ale nie tęskniliśmy za wielkim światem. Cieszyły nas proste rzeczy— starsza pani wspomina beztroskie lata.

W Kamieńczyku prom stoi od zawsze. Choć od dwóch lat już nie kursuje, to nadal jest, pod domem u ostatniego przewoźnika – Zygmunta Abramczyka. Ten, którym pływał Bolesław Zalewski, tzw. kamieńczykowski, rozbiera w 1990 r. ekipa filmowa Agnieszki Holland. Kręcą film Europa, Europa. Do sceny ucieczki potrzebują pojedynczej łódki. — Po tym filmie, jak prom rozebrano, tak już go nie złożono. I tak kończy się żywot „starego” promu — mówi nie bez żalu Henryk Słowikowski, właściciel muzeum etnograficzno-historycznego w Kamieńczyku. Nie tylko promu zresztą. Podczas realizacji filmu umiera stary przewoźnik, Bożymek. Filmowcy wzięli go na statystę do sceny w łodzi. Wiosłuje trochę i serce nie wytrzymuje.

Po promie „kamieńczykowskim” długo nie pływa nic. W 2010 r. powstaje pierwszy prom „brańszczykowski”. Ówczesny wójt gminy Brańszczyk, Mieczysław Pękul, ma ambicje wznowienia przepraw przez Bug. — Nie chcesz zrobić takiego promu, jak dawniej? Dwie łodzie i kładka? — pyta kolegę z piaskownicy, Zygmunta Abramczyka, znanego w całej wsi twórcę najsolidniejszych pychówek. — Jeśli wójt da kasę, to wykonam — zgadza się w końcu. W 2010 r. jedzie obejrzeć szczątki starego, „kamieńczykowskiego” promu. Łodzie stoją na brzegu. Są w stanie totalnego rozkładu… Bierze wymiary, szkicuje. Mieczysław Pękul załatwia drewno. Grube sosny.

Linę Abramczyk dostaje od znajomych. Niemiecka, pierwsza klasa. Zachwycają się nią miejscowe złodziejaszki. Po ośmiu latach ginie kawałek. Nadchodzi sezon, a liny nie ma. Chłopaki z gminy szukają w internecie. O, jest, w Sokołowie, za 4 tys. zł. — I linę trzeba kupić, i burtnicę wymienić… razem z 10 tys. zł. A ja już nie mam siły pływać — Zygmunt Abramczyk zwierza się nowemu wójtowi. — A kto będzie pływał, jak nie pan? — pyta gospodarz gminy. I tak, po ośmiu latach, kończy się żywot promu „brańszczykowskiego”. Dziś, żeby się dostać z Brańszczyka do Kamieńczyka, trzeba jechać przez most w Wyszkowie, a to prawie 20 km.

Bug trzeba szanować

Ostatnie dwa promy linowe pływające po Bugu nie przewożą już furmanek, tylko turystów – często nieświadomych, jak taki pojazd wygląda i do czego służy. — To nie jest łódka, to nie jest statek. To jest prom międzybrzegowy, linowy. Konstrukcja stalowa, spawana. Długość 15 metrów, szerokość 6 metrów, zanurzenie 0,35 metra, nośność 19,25 tony — tłumaczy przez telefon Sylwester Zgierun, inspektor od spraw promu w gminie Drohiczyn. — Ale spalinowy czy elektryczny? — pytam. — On działa na kiełbasę — odpowiada mężczyzna. Cisza. — Jak to na kiełbasę? — udaję zdziwienie. — Chłopaki muszą zjeść kiełbasę, żeby dać radę. Działa na siłę ludzkich mięśni — słyszę gromki śmiech w słuchawce.

Najpierw na prom wchodzą ludzie. Potem wjeżdżają rowery. Na końcu auta – jedno albo dwa. Nie więcej. Przemek Florczuk, przewoźnik promowy, opuszcza mostek, czyli blaszaną kładkę, po której wchodzi się na pokład. — Wyjazd! — krzyczy. I chłopaki ciągną – drewnianą łapką o stalową linę przeciągniętą między przeciwnymi brzegami Bugu. Ciągną i ciągną, i ciągną. Prom płynie. Z północnego brzegu Drohiczyna na południowy brzeg wsi Bużyska w gminie Korczew. I z powrotem.

W jednym z aut siedzi elegancka kobieta. Zdejmuje yorka z kolan i wysiada.

— Jaka miła praca! — zauważa. — No, miła, ale… — Przemek ociera pot z czoła. — Na świeżym powietrzu, i siłowni nie trzeba, i na solarium pan nie musi chodzić… — uśmiecha się dama z pieskiem. — A w zimę to jak? — dopytuje. — Na kółkach i po lodzie — odpowiada z przekąsem pomocnik Przemka, Mariusz Małko.

Zimą chłopaki nie pływają. Prom kursuje od pierwszego maja do końca października. Poza sezonem letnim pracują w gminie Drohiczyn. — Co pan Sylwek Zgierun powie, to robimy — mówi Przemek Florczuk. — Czasem znaki drogowe trzeba ustawić, czasem remont świetlicy, czasem drzewa wyciąć — wylicza. W Drohiczynie prom jest czynny od 10:00 do 13:00 i od 15:00 do 18:00. W weekendy, kiedy jest więcej turystów, dwie godziny dłużej. W przerwie między 13:00 a 15:00 panowie chodzą na ryby. Szczupak, jesienią – okoń, na spławik – płotka, leszcz, karp. — A wie pani, że kiedyś na ryby poszedłem i prom złowiłem? — zagaduje tajemniczo Mariusz Małko.

Dwudziestego siódmego lipca 2012 r. nagłówki wszystkich miejscowych gazet wyglądają podobnie: „Zniknął… 20-tonowy prom kursujący po Bugu na trasie Drohiczyn–Bużyska”. Tego dnia Mariusz Małko, w przerwie między 13:00 a 15:00, łowi ryby w oddalonej o parę kilometrów Mogielnicy. Zarzuca wędkę. Z wody wyciąga nie płotkę, a kamizelkę ratunkową. Zdejmuje czapkę z daszkiem, rozgląda się… wzdłuż Bugu płynie prom! Wskakuje do wody, by odholować „uciekiniera”. Przyjeżdżają strażacy i 20-tonowy dźwig. — Jeden dźwig to za mało. Trzeba wezwać drugi — komentuje Wojciech Borzym, burmistrz Drohiczyna. Przyjeżdża drugi. Lądem odprowadzają prom na miejsce. Podejrzani są dwaj 22-letni mężczyźni (jeden z Siedlec, drugi z podsiedleckiej wsi). — Poodcinali kołowroty, odcięli linę i puścili prom rzeką — dzwoni na komisariat świadek zdarzenia. Policja podczas rewizji u jednego ze sprawców znajduje nie tylko narzędzia zbrodni, ale i szklarnię z marihuaną.

Nazajutrz prom wraca na swoje miejsce. Anna Sekielska, przewodniczka turystyczna po Podlasiu i współzałożycielka Lokalnej Organizacji Turystycznej „LOT nad Bugiem”, znowu może zabierać turystów na przeprawy. — Zawsze zachęcam wycieczki do przepłynięcia się promem. Po pierwsze, jest piękna panorama z drugiej strony na Drohiczyn. Po drugie, to fenomen, że nasze promy są ręczne. Po trzecie, podczas przeprawy chociaż trochę tego Bugu można „liznąć” — mówi energiczna blondynka. Niektórzy skarżą się, że przeprawa jest za krótka. Szczególnie z Korczewa do Drohiczyna. Wracają więc na drugi dzień, by jeszcze przez chwilę nacieszyć się wodą. — Bug jest piękny, ale i niebezpieczny. Podwójne dno, mielizny, wiry. Nieprzewidywalny jak morze, które rządzi się swoimi prawami. Marynarze czy rybacy bardzo szanują morze. I Bug też trzeba szanować — podkreśla przewodniczka.

W Drohiczynie prom też stoi od zawsze. I od zawsze przewozi nim Zbigniew Nielipiński (lat 86, na zdjęciu s. 41), najstarszy przewoźnik promowy. Dopiero w tym roku przechodzi na emeryturę. Szkoda. I mieszkańcy, i turyści go uwielbiają. — Szef wszystkich szefów — mówi Anna Sekielska. — Skarbnica wiedzy — dodaje Sylwester Zgierun. Wszyscy przewoźnicy praktykują u niego. Po czterech przepracowanych sezonach przystępują do egzaminów i zdobywają patent w Warszawie.

„Historia przeprawy przez Bug w Drohiczynie jest długa” – czytamy w „Drohiczyńskim Przeglądzie Naukowym” (nr 4 z 2012 r.). „Około 1514 roku Żyd Michel Józefowicz, brat Abrama, podskarbi ziemski, otrzymał przywilej na zbudowanie mostu w Drohiczynie i pobieranie myta. Most prawdopodobnie nie przetrwał długo. Prom przez Bug istniał na pewno w czasach zaborów. Koncesję na obsługę promu po 1918 roku otrzymali przewoźnicy żydowscy i prom działał do 1939, kiedy na Bugu powstała granica rosyjsko-niemiecka, a promy przestały funkcjonować. Po wojnie, od 1946 roku, nowy prom funkcjonował codziennie. Najpierw powyżej Góry Zamkowej, po kilku latach w okolicach Góry Zamkowej, a w latach 1964–65 przeniesiono prom na wysokość kościoła. Prom był duży, mógł przewozić 70 osób lub kilka wozów z końmi”.

Prom ma swoje prawa

Jeszcze go nie widać, a już słychać. Prom w Mielniku ma swojego didżeja. Mateusz Pawluczuk, młodszy marynarz i pomocnik starszego wiekiem i stażem pracy Antoniego Kuszmerczuka (67 lat), pływa już czwarty sezon. Z „konsoli” na telefonie puszcza polskie disco. — Z muzyką przyjemniej, czas szybciej płynie, a może i prom — zagadują turyści. Choć czas jest pojęciem, które na promie poruszać należy… z rozwagą.

Weekend to największe natężenie ruchu turystycznego. Przy obu brzegach Bugu ustawia się kolorowy sznur samochodów. Czarne BMW podjeżdża od strony Mielnika i trąbi zatwardziale. — To prom turystyczny, nie pendolino! — irytuje się najstarszy w Mielniku przewoźnik promowy, Antoni Kuszmerczuk, za każdym razem, gdy ktoś wymachuje przed nim zegarkiem. Nie tylko on zresztą. — To jest prom. To nie jest autobus, który odjeżdża codziennie punktualnie o 15:00. Prom ma swoje prawa — zaznacza Anna Sekielska.

Wielu rzeczy nie wolno robić na promie, ale jest jedna, wzbroniona kategorycznie. — Nie wolno się spieszyć! — wykrzykują chórem przewoźnicy. Nie wolno też pić, palić. Pies musi mieć kaganiec. — Kiedyś przyjechała kobieta z dwoma dużymi psami. Mówię, że bez kagańca nie przewiozę. A ona regulamin chce przeczytać. Dałem jej. Wisi na każdym promie. Chciałem jej powiedzieć, szkoda, że pani kagańca nie można założyć, ale się ugryzłem w język. Bo ona harda ogromnie — wspomina z rozbawieniem Zbigniew Nielipiński.

Cały reportaż w 27 numerze “Krainy Bugu”

Tekst i zdjęcia: Paulina Kościk

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów