Malutka, drobniutka, zwinna jak jaszczurka. O mądrych oczach, które potrafią prześwietlić każdego, nawet umarlaka. Spośród żałobników wyróżnia ją rutyna i swoboda zachowania. Bo jeżeli ktoś decyduje się podejść do otwartej trumny, w której pośród białych koronek złożono potężnego mężczyznę z twarzą jak z wosku, czyni to z bojaźnią, pokorą, niepewnością. Małymi kroczkami. A ona od wejścia – żwawa, operatywna, wypełniona znawstwem. Jak pielęgniarka, która przyszła zmienić choremu kroplówkę.
Fachowy rzut oka na trumienny przyodziewek: garnitur, koszulę, buty. Wszystko w jak najlepszym porządku. Kontrolne spojrzenie na różaniec wokół dłoni, które pożółkłe po ataku wątroby, wyglądają jak obleczone w rękawiczki z irchy. Przyłożenie ręki do policzka, jakby badała umarłemu temperaturę. Na koniec krótkie zdanie wypowiedziane mu w twarz bez ściszania głosu, lecz niezrozumiałe z daleka.
Czas, czas, już niosą trumnę
Wieczorem, przy drugiej herbacie, zwierzy mi się, że powiedziała zmarłemu „Do zobaczenia”. Był jej sąsiadem. Znali się. Gospodarzył, pił, żył. Miał 66 lat, ważył 150 kilogramów, zawiodła go wątroba. „Do zobaczenia” pani Halina mówi każdemu, za kogo się modli przy jego trumnie. Mówi tak już od 50 lat.
— Czy ja wiem, ilu ich było przez ten czas? Kto by to liczył? — zamyśla się. — Zależy, jak umierali. Czasem kilku w miesiącu, czasem żaden. Ale jakby nawet jeden, to ilu się nazbierało?
Głaszczę palcem szkiełko smartfona. Wywołuję kalkulator. Przez pół wieku? Sześciuset. Całkiem niemały cmentarz. Unosi brwi w zdumieniu: — Aż do tylu mnie wołano?
Tak właśnie, wołano. Halinę Rabuską z Zakrza koło Łosic nie prosi się, nie wzywa, nie posyła po nią, lecz się ją po prostu woła. Dawniej posyłając po nią furmankę, czasem motor, potem auto, dziś przez telefon komórkowy. I ona się wcale nie obraża o to wołanie. Oprócz tego, że jest zelatorką kółka różańcowego, pełni funkcję sołtysa – jakżeby mogła odmówić?
Od 50 lat pomaga oswoić śmierć, omodlić okolicznych zmarłych, opłakać ich i pożegnać tak, jak żegnano tu przez setki lat. Za Jagiellona, za cara, za Piłsudskiego, za Hitlera, za Polski Ludowej i za kapitalizmu. Nierzadko ten na marach to jej znajomy, przyjaciel, krewny. Zgony bywają nagłe, głośne, komentowane, zdumiewające, zaskakujące, niezwykłe. Walą w okolicę jak grom z jasnego nieba, odbijając się echem od czołówek gazet i portali. Bywają też ciche, skromne, spodziewane. Odmierzane tygodniami choroby lub krzyżykami na karku dźwiganymi z większym lub mniejszym znojem.
Co się zmieniło w jej zajęciu przez te 50 lat? Odpowiada bez wahania: — Teraz już tak nie płaczą. Kiedyś to potrafili płakać, że ho, ho, ho…
A co się nie zmieniło? Tu też odpowiedź pada natychmiast i jest stanowcza: — Ja wciąż nie biorę za to pieniędzy!
Jak twierdzi, nigdy ich nie wzięła i nigdy nie weźmie, nawet gdyby ją bieda kąsała po łydkach.
— Zmarł kiedyś człowiek. 56 lat. Przyjechała rodzina z Białej, nie znali mnie. Widzą, że się modlę, głośno, wyraźnie, długo. I słyszę za plecami: „A ile ona bierze?”. Ktoś im mówi, że nic. „Jak to nic?! Jak to nic? U nas koronkę zmówi do miłosierdzia i już 80 złotych płać, a ona tyle się modli i nic?”. Albo innym razem przyszedł znajomy mego męża z PKS-u. Przyniósł mi w kopercie sto złotych. Za żonę. Nie wezmę, mówię. Pan owdowiał, ma trójkę dzieci. Im pan da albo na mszę. Czasem mi ktoś kupi słodycze, ale to też z oporami biorę.
Mimo że za darmo, potrafi być sumienna i nigdzie się nie spieszy. Bywa, że ktoś z rodziny zmarłego trąca ją delikatnie w ramię i pyta szeptem: — Może już dość, pani Rabuska?
Jedną garstką ziemi, gdy przysypan będę
Ale to wszystko opowie mi dopiero wieczorem. Na razie siedzimy naprzeciw trumny, rodzina po boku. Mężczyźni w butach, które były modne, gdy oni szli do ślubu lub na komunię swojego dziecka. Kobiety w żałobie w wersji „summer”. Pożegnanie odbywa się w domu, tyle że pogrzebowym. Stylista wnętrz kręciłby tu nosem, ale może teraz taka moda, że wszystko musi być zmiksowane? Fragment rzymskiego portyku, katolicki krzyż wpasowany w drugi modernistyczny krzyż wycięty w ścianie, klasycystyczne kinkiety, drzwi udające antyk, secesyjna tapeta, marmur, kafle, klimatyzacja. Ale powagę zachowano, a to najważniejsze. I czystość oraz pełny połysk.
Pani Halina odmawia różaniec, obok starszy mężczyzna w jasnej koszuli, który nieco samozwańczo próbuje odebrać jej pozycję mistrzyni ceremonii. Ona z wyrozumiałością dobrotliwej nauczycielki przymyka oko na jego pomyłki. Robi wtedy minimalne, choć znaczące pauzy. I mimo że za chwilę znów ciągną razem, słychać wyraźnie, kto gra tu pierwsze skrzypce. Siatka zmarszczek na jej twarzy jest fotogeniczna i gęsta. Aż by się chciało napisać, że złapała w tę sieć całe życiowe doświadczenie i całą mądrość. Lecz czy nie będzie to już aby grafomania?
Obok mężczyzny kilkuletni chłopak w niebieskim tiszercie. Równie zaangażowany jak dorośli. Pozwalać czy nie pozwalać dzieciom uczestniczyć w pogrzebach? – to pytanie często słyszy podczas swoich wykładów o śmierci Paweł Grochocki, psychotanatolog, o czym przeczytałem w ramach researchu, wybierając się do Zakrza. Psychotanatologia to dziedzina psychologii zajmująca się żałobą i śmiercią. W ostatnich kilkudziesięciu latach staramy się wyprzeć śmierć z naszego otoczenia, oszczędzić jej widoku dzieciom. A przecież, powiada psychotanatolog, wcześniej było to naturalne i oczywiste, że ten cykl życia i śmierci jest jedną i tą samą monetą, na którą patrzymy. Mądrze.
Na zewnątrz kaplicy upał niemiłosierny, ale w środku klimatyzacja sprawuje się bez zarzutu. Kiedyś sprawę załatwiało kadzidło, którego dym i zapach miały większe znaczenie sanitarne niż religijne. Pani Halina mówi, że jeszcze kilkanaście lat temu ustawiało się pod trumną miskę z wodą i włożonym do niej drutem, który odprowadzał jakieś złe prądy – ciało było wtedy dłużej świeże. A żeby zabić niepożądany zapach, pod głowę zmarłego wkładano pachnące wianeczki z Bożego Ciała.
— Ale dziś to rarytas! — kręci głową pani Halina. — Kto dziś by święcił wianeczki? I potem by je jeszcze przechowywał aż do śmierci.
Płaczliwym duszom w czyśćcowych pożarach
Co jeszcze wkłada się do trumny? Pani Halina wzrusza ramionami: — A co? Różaniec, książeczkę, obrazek. Niektórzy też chusteczkę wkładają. Tak do nosa i do łez, osobistą.
Pani Halina i jej towarzysz w jasnej koszuli odliczają w palcach paciorki różańca, a ja liczę żałobników. Jest ich czterdziestu trzech. Od kilkulatka po osoby sędziwe. Odmawiane są kolejne modlitwy. Potem zaczynają się śpiewy.
Słowa na pamięć zna właściwie tylko pani Halina. Wyjmuje z foliowej koperty spisane odręcznie lub na starej maszynie pieśni i trzyma je w ręku na wszelki wypadek.
Czuwający proszą melodyjnie Maryję, żeby zrobiła zmarłemu Mirosławowi kącik u swoich stóp. Rymy są proste: życia bieg – drugi brzeg, złożyć kości – twej miłości. Raz jest wzniośle: „Dobry Jezu, a nasz panie…”. Innym razem życiowo: „Patrz, jak szybko płynie czas, wszystko przemija…”.
Tę ostatnią myśl śpiewająca para dedykuje także żywym, co można poznać po bacznym spojrzeniu, jakim pani Halina obrzuca zebranych. Trudno nie wziąć jej sobie do serca, wyłączam więc komórkę, na którą bezgłośnie, choć wibrująco, dobija się do mnie doczesność.
Wynoście mnie z domu tego
Pani Halina otwiera teraz zeszyt. Stary, pożółkły, zapisany długopisem. Gdyby to słowo nie było aż tak bardzo nadużywane, można by go nazwać „kultowym”.
— Witaj, krynico dobra wszelakiego — intonuje. — Dla Jezusa pragnę umrzeć… — Przewraca stronę. Jeszcze kilka lat temu chodziła na lamenty z książeczką, która miała ponad sto lat. Chyba z czasów Piłsudskiego. Same najznamienitsze pieśni pogrzebowe. Aż przyjechał zięć naukowiec z Krakowa. „Mamo, ja muszę to mieć!”. I dostał.
Do niedawna na polskiej ścianie wschodniej celebracja śmierci odbywała się wyłącznie w domu rodzinnym, a nie pogrzebowym, przy śpiewach i otwartej trumnie, pośród gromady bliskich i dymów z kadzidła, przy zasłoniętych lustrach i zatrzymanych zegarach. Czasem nawet stukano trumną o próg, gdy ją wynoszono na cmentarz.
— Zmarłego żegnaliśmy w domu, bo nie było jeszcze biznesu pogrzebowego — wyjaśnia pani Halina. — To było normalne umrzeć w mieszkaniu. Po trzy dni trwały czuwania i śpiewy. Niedawno wołają mnie do zmarłej. Rodzina wzięła ją z zakładu pogrzebowego i zawiozła do domu. Bo dla nich tylko tam mogło być pożegnanie. Ludzie na wsi nie boją się śmierci, nie boją się umarlaka. My sobie go dotykamy, całujemy, rozmawiamy z nim. Gdy na Matki Boskiej Zielnej umarł prałat z sąsiedniej parafii, to go zabrali z domu pogrzebowego i do kościoła z nim. Wystawili przed ołtarzem, otworzyli trumnę, każdy mógł się pożegnać, wszystkie ludzie szli, nikt się nie bał.
Tradycja jest tu na tyle krzepka, że nie poddała się nawet bezdusznym regułom sanitarnym pandemii. Jeśli nadstawić uważnie ucha, można w okolicy posłyszeć, że gdy nakazano grzebać zmarłych na covid w workach, lud tutejszy niekoniecznie stosował się do tego wymogu. Jakże to tak pochować kogoś w worku? Pani sołtys zagadnięta na ten temat unosi ręce w geście „nic nie wiem, nic nie widziałam”.
W innych miejscach Polski zwyczaj obcowania ze zmarłym został już dawno zarzucony. Tam żegna się wyłącznie zamkniętą trumnę lub urnę z prochami, o którą stoi oparte oprawione w ramki zdjęcie zmarłego, na ogół z czasów, gdy prezentował się krzepko i zdrowo. I prawie nigdy nie odbywa się to w mieszkaniu. Po śmierci nieboszczyk już nie trafia do swego domu. Na rozwój wypadków czeka w chłodni – goły, bosy, siny z zimna.
Różnica jest jeszcze taka, że tu, na Podlasiu, Polesiu, Lubelszczyźnie, mówi się o sprawach śmierci wprost i bez językowej poprawności. Przynajmniej na razie. Trup czy nieboszczyk to trup lub nieboszczyk, a nie osoba zmarła. Pogrzeb to pogrzeb, a nie ostatnie pożegnanie. I nikt tu nie odchodzi, lecz umiera. A jak gdzieś już idzie, gdy umrze, to do ziemi.
— Taka jedna dziewczyna, to było w Nowosielcu, zimową porą, gdzieś tam poszła nie tą drogą, co potrzeba. Zimno, mróz, może podcięta była. I zamarzła. Dwadzieścia parę lat, piękna. Jej brat mnie zawołał. Trzy dni żeśmy się modlili i śpiewali przy zwłokach.
Cokolwiek w świecie jest, wszystko marność
Portal polskie-cmentarze.pl podaje, że płaczki, inaczej nazywane łzawicami czy chłostkami, to kobiety, które były wynajmowane w celu okazywania rozpaczy oraz opłakiwania zmarłego przed i w trakcie uroczystości pogrzebowych. Zawód płaczki był już doskonale znany w kulturze narodów biblijnych. Kobiety komponowały i układały pieśni żałobne, które były postrzegane jako owoc mądrości. Poprzez swój lament, musiały wyrazić cały żal, a także ból, który towarzyszył rodzinie zmarłego. Ich zadaniem było okazać uczucia bliskich zmarłego w taki sposób, by pomóc im pogodzić się ze stratą najbliższego człowieka. Rozżalenie wyrażały na dwa sposoby. Pierwszy z nich sprowadzał się do wspólnej lamentacji – śpiewania pieśni żałobnych, połączonego z klaskaniem. Drugi polegał na tym, że jedna kobieta zaczynała śpiew, a pozostałe powtarzały za nią tekst pieśni.
— Ale tu nikt nie klaszcze. Kto by tam klaskał nad trumną? — dziwi się pani Halina.
O wiek kobiety pytać nie wypada, lecz skoro pani Halina wołana jest na czuwanie od pół wieku, to warto uzmysłowić sobie, co zaszło w tym czasie w jej otoczeniu i na świecie. A zatem…
Objawiła się srebrna jedenastka Kazimierza Górskiego. Wprowadzono kartki na cukier. Wybrano Polaka na papieża. Urodziła się „Solidarność”. W Polsce wprowadzono stan wojenny i rozwiązano „Solidarność”. Do kartek na cukier doszły te na mięso, papierosy i wódkę. Wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu, więc w Łosicach podawano dzieciom płyn lugola. Zawalił się komunizm i mur berliński. Zniesiono kartki na cukier, mięso, wódkę i papierosy. Upadły okoliczne PGR-y, za to ludzie zaczęli kupować zachodnie samochody, mocno używane. W okolicy przybyło sklepów i kolorów, a w telewizorach programów. Polska weszła do NATO, potem do Unii Europejskiej, a zamiast podchodzić pod płot, zaczęto wysyłać do siebie esemesy. W domach pojawiły się komputery, a na domach styropian. Zakrze bez zmieniania miejsca na mapie przestało należeć do Podlasia, a zaczęło do Mazowsza. Ona została jego sołtysem. Po latach wyremontowano w końcu stację kolejową w Niemojkach.
A pani Halina wciąż pomaga opłakiwać zmarłych. Lecz gdy używam przy niej słowa „płaczka”, obrusza się.
— Nie jestem żadną płaczką — mówi naburmuszona. — Jak się modlić, to się modlić, a nie tam płakać. Śpiewać tak, ale nie płakać na pokaz. Gdyby ktoś mnie nazwał płaczką, nie poszłabym na czuwanie.
A gdyby nie poszła, to tak, jakby się nie do końca liczyło. Takie niepełne pożegnanie. Jakby w gminnym pakiecie funeralnym zabrakło istotnej pozycji. Jakby puścić film bez napisów końcowych i nazwiska reżysera, choć tu wiadomo, że jest nim Bóg, a Rabuska tylko jego asystentką. Ale jednak.
— Bez niej nie ma tu żadnego pogrzebu — mówią mi żałobnicy zgromadzeni na pogrzebie gospodarza Mirosława. — Ona nadaje im specjalne znaczenie.
Nikt jednak nie potrafi wskazać tej akurat cechy, czynności, rzeczy, która sprawia, że opłakiwanie pod przewodem Rabuskiej nabiera wyjątkowości.
— Może przez to, że ona nie klepie, lecz wczuwa się w pożegnanie? — zastanawia się kobieta po czterdziestce. — Zawsze doda coś od siebie. Co? Jakieś słowo, coś ciepłego, sama nie wiem. Ale jest inaczej. Bez niej się nie liczy.
— Nie zaczęlibyśmy, póki by nie przyszła — mówi inna żałobniczka i dodaje, że niektórzy ją sobie zaklepują za życia. „Halina, ale przyjdziesz do mnie?”. Co wtedy słyszy w odpowiedzi? „A może ja wcześniej umrę i to ty do mnie przyjdziesz?”.
— Raz… Raz jedyny musiałam odmówić. Tylko jeden raz na te całe pięćdziesiąt lat. Telefon pewnego dnia. Pani Halino, pani przyjdzie, mama zmarła. A ja na to, że nie dam rady, jestem po operacji, dopiero co ze szpitala. Trochę się obrazili i zawołali kogoś innego. A potem, jak się odobrazili, to powiedzieli: „Nie było modlone jak należy. Bez Rabuskiej się nie liczy”.
Tekst: Zbigniew Górniak, zdjęcia: Piotr Tołwiński
Cały artykuł w 33 numerze Krainy Bugu