Reportaże

Wziąć dziewczynę na chocki

Brodacze są tylko u nas! – mówią z dumą mieszkańcy Sławatycz nad Bugiem. To prawda, ale obyczaj z nimi związany wpisuje się zarazem w wielowiekowe tradycje pożegnania starego roku, sięgające daleko za polską granicę. Na Polesiu ma swój niepowtarzalny urok, który uwodzi i starych, i młodych.

Określenie brodacze pochodzi od bardzo długich bród z lnianego włókna, jakie przyczepiali sobie miejscowi przebierańcy. Symbolizowały one długie życie, duże doświadczenie oraz bogactwo przeżyć. Twarz brodacza okryta była pomarszczoną maską ze skóry oraz długą brodą i wąsami. Usta i otwory na oczy oblamowane były czerwonym materiałem. Na głowie brodacza znajdował się wysoki kapelusz, ok. 80 centymetrów, ozdobiony kolorowymi kwiatami z bibuły i bardzo długimi wstążkami. Okrycie wierzchnie stanowił długi kożuch barani, odwrócony futrem na zewnątrz. Garb i długi kij w ręku były oznakami starości, wielkiego wysiłku, jaki trzeba było znieść w ustępującym roku. Ręce i nogi owinięte były słomą, podwiązane powrósłami. Odziani w ten sposób «brodacze-przebierańcy» chodzili ulicami Sławatycz przez ostatnie trzy dni grudnia, zabawiając dzieci i młodzież, wzbudzając powszechne zainteresowanie. W dniu 31 grudnia w godzinach popołudniowych rozpoczynali kolędowanie połączone ze składaniem życzeń” – czytamy na stronie internetowej gminy Sławatycze.

Świadectwa

— Ja chodziłem na brodacze, ojciec chodził, a z tego, co wiem, ojciec ojca też — wspomina Franciszek Gruszkowski, instruktor muzyczny w Gminnym Ośrodku Kultury w Sławatyczach. A Bolesław Szulej, od 1979 r. dyrektor GOK, uściśla: — Najstarsi mieszkańcy opowiadają o tym, jak ich dziadkowie już dwa wieki temu brali udział w tych przebierańcach. I prowadzi do jednego z żyjących świadków. To 98-letni ­Leonard Bazyli Chomiczewski, mieszkający w XIX-wiecznej drewnianej chacie, których niewiele zostało z dawnej zabudowy w bocznych uliczkach wsi. Ściany największej, gościnnej izby zdobią święte obrazy: Chrystusa, Matki Boskiej z Otwartym Sercem, Ostatniej Wieczerzy.

— Dwanaście lat miałem, jak zacząłem chodzić „na brodacze” — opowiada sędziwy pan. — To był rok 1927. Zaczynało się tak, jak teraz, trzy dni przed sylwestrem. Przy strojach kobiety pomagały – która miała dryg w rękach. Brało się stary kapelusz filcowy, robiło na nim stelaż z patyczków. Ale nie było takich bibułek, jak dziś, więc się po prostu zwykły papier kolorowało. A powrósła to się robiło na wzór sznura okrętowego i tym słomę na nogach okręcało. Dwie nasze główne ulice miały swoich brodaczy: Kodeńska na północ od Kościoła i Włodawska na południe — dodaje pan Leonard. Potem przymyka oczy, jakby szukał pod powiekami więcej wspomnień i nagle zaczyna intonować drżącym głosem:

Postaw nam że talerz masła

A drugi sera

Bedziem przekąsywać, jeszcze lepiej

śpiewać

Bedziem jedli, bedziem pili, bedziem

chwalili.

— Tak śpiewali brodacze, chodząc po kolędzie — wspomina. — Ale to przed wojną. Potem byłem trzy i pół roku na robotach w Niemczech. Eh, gdyby te ściany mówić umiały. Ile się przez nie przewaliło… — wzdycha. Wchodzi mu w słowo syn, 55-letni Józef Stanisław Chomiczewski, który też wcielał się w rolę brodacza: — A w naszych czasach już przyśpiewek nie było, tylko kolędy — opowiada. —

W latach 60. nie mieliśmy telewizji, więc brodacze to jedyna nasza rozrywka była. Brały w tym udział chyba wszystkie dzieciaki, a wiele nas było. Zaczynała młodzież, ale na kolędowanie to już szła kawalerka!

Gonić jak na dyngusa

Chomiczewscy potwierdzają zgodnie, że za „komuny” „na brodacze” chodzono bez przeszkód. — I w stanie wojennym, mimo zakazu zgromadzeń, udało się tradycję utrzymać, trochę podstępem, bo wysunęliśmy argument, że nawet Niemcy na nią pozwalali! — dodaje pan Józef. Jednak zaraz wraca do swoich czasów:

— Mieliśmy wówczas ostrzejsze zimy niż teraz. Śnieg napadał czasem taki, że saniami się po głównej ulicy jeździło. Choć my, brodacze, zaczynaliśmy wcześnie z rana chodzić, to dziewczyny już za płotami czekały…

Przerywa mu Barbara Chomiczewska: — A gdy brodacze doszli do nas, to każda uciekała. Gdy złapali którą – to albo na kij brali i przyciskali, albo podrzucali…

— Bo my się tradycji trzymamy – jak na dyngusa, to straż pożarna dziewczyny sikawkami polewała — konkluduje pan Józef.

To prawda. W piśmie „Nadbużańskie Sławatycze” mieszkanka wsi, Janina Osypowicz, przypomina słowa życzeń, jakie kiedyś brodacze-kolędnicy składali:

Wesołych Świąt Wam życzymy

U wielkich miast, u chatek bram

I wam w izdebkach wilgotnych

i ciasnych

I wam co w trudzie pędzicie życie

Wam co za krajem srodze tęsknicie

Wszystkim wam ślemy szczere

życzenia

Niech Bóg w radości smutki

­przemienia

Niech się rozjaśnia zbolałe czoła

Gdy huczne Gloria zabrzmi dokoła.

Zebrane podczas kolędy pieniądze kolędnicy przeznaczali na cele społeczne: budowę domu kultury, zakup pompy czy samochodu strażackiego, albo kościelne organy.

Brodacze nie gadają, oni ryczą!

— A nam to właśnie o to chodzi, aby dziewczynę na chocki wziąć — wyjaśnia Tomek Kuszneruk, mechanik samochodowy, który przewodzi grupie najmłodszych stażem brodaczy. „Wziąć na chocki”, czyli zagarnąć trzymanym w dłoni kosturem tak, że na nim dziewczyna będzie musiała usiąść. Do tego potrzebna jest pomoc drugiego brodacza. Pannę biorą między siebie i następnie ściskają. Jak mocno? – sama miałam się okazję przekonać, że niemal do utraty tchu. Miejscowe dziewczyny naturalnie uciekają z krzykiem, ale nie na tyle, aby brodaczom umknąć. Gdy zaś ci schwytają upatrzoną zdobycz, zazwyczaj szczególnie ulubioną koleżankę albo swoją pannę, podrzucają ją w górę, wydając pomruki zadowolenia. Nie pada przy tym żadne słowo. — Brodacze nie gadają, oni ryczą — instruuje Tomek. To istotne, gdyż wypowiadane słowa mogłyby zdradzić rozmówcę, a przecież brodacz z założenia ma pozostać nierozpoznany, stąd jego tak osobliwy strój.

Najważniejsza jest czapka

— Brodaczy oglądałem raz – może dwa razy w życiu, na początku lat 90. — wspomina Krzysztof Bielak z miejscowej wypożyczalni rowerów. Pochodzi z Lublina, lecz w dzieciństwie często odwiedzał rodzinę w Sławatyczach. — Dla siedmio-ośmiolatka, jakim wtedy byłem, obrządek ten miał charakter czegoś tajemniczego, wręcz strasznego. Pamiętam, że brodaczem był mój trochę starszy kuzyn. Na dobrych kilka tygodni wcześniej rekwirował największy pokój u dziadków i tam przygotowywał swój strój. Wszędzie leżały porozkładane bibułki, z których sam, bez niczyjej pomocy, plótł kwiaty. Wychodziło mu to bardzo ładnie, choć wiem, że nie był obdarzony jakimś specjalnym talentem artystycznym. Po prostu do pracy popychała go siła tradycji. A ile w tych działaniach było emocji, zaangażowania, przejęcia! Podzielała je cała rodzina, która wraz z kuzynem żyła przygotowaniami, oglądając postępy prac nad strojem! Tylko siostry nie miały wstępu do pokoju, aby nie wygadały koleżankom, który chłopak nosi jaki strój — dodaje Bielak. Podobnie jest i teraz. Każdy z brodaczy zazwyczaj sam przygotowuje swój kostium, pilnie strzegąc, aby go ktoś niechciany, przede wszystkim „baby”, nie podejrzał. Tomasz Kuszneruk trzyma go w swoim garażu-warsztacie. Wydaje się, że zasadnicze elementy stroju – czapka, maska, wywrócony na drugą stronę, stary kożuch – pozostają niezmienne. Jednak detale ewoluują. Zrobiona ze skóry maska Tomka ma oczodoły pociągnięte srebrną farbką – u innych chłopców, na przykład brata Tomka, Rafała, Mateusza Gruszkowskiego czy Radosława Zagajskiego, maski będą pomalowane w inne kolory i odmienne wzory. Każda natomiast ma brwi, które zwisając po bokach, łączą się z wąsami i najważniejszą w całości brodą. Innym, bardzo istotnym fragmentem ubioru brodacza jest naturalnie czapka. I to nad nią młodzi ludzie spędzają długie tygodnie. — Kwiaty skręcam z bibuły, a potem przyczepiam do stelaża drutem lub sznurkiem — wyjaśnia Tomek. A jego matka, Ewa, dodaje: — On sam te kwiatki robi – jest ich na czapce 300–400. Nie ma reguły, ile kwiatków musi być na spiczastej czapie. U jednych jest ich mniej, lecz za to są większe i przypominają konkretne gatunki, na przykład róże, u innych nakrycie głowy zaskakuje mnogością malutkich pączków. Każda czapka ma też inny deseń – jedne są w kwiatowe pasy, podczas gdy inne – bardziej pstrokate albo wręcz jednobarwne. Do każdej przyczepione są dodatkowo wstążki z bibuły tak długie, że sięgają ziemi. Brodacze bardzo uważają, aby ich nie podeptać.

Konkurs

Przed „wyjściem na miasto” wcielający się w brodaczy chłopcy spotykają się rano w swojej grupie, przeważnie w stodole jednego z gospodarstw ich rodziców. Mają tam do dyspozycji słomę, którą nawzajem owijają sobie nogi. Ta czynność zabiera im zazwyczaj najwięcej czasu, bo słomę trzeba odpowiednio przyciąć i tak przymocować, aby przy bieganiu nie spadła. — Kiedyś to się na tę okoliczność odkładało najlepsze snopki, bo brodacze są jak chochoły — wspomina Jolanta Buczek, właścicielka gospodarstwa agroturystycznego. — Teraz nie ma takich snopków, więc niektórzy muszą pokombinować i plotą maty słomiane — wzdycha. Gdy brodacze włożą na siebie pozostałe elementy stroju, formują coś w rodzaju pochodu i wychodzą na ulicę. Swoje nadejście sygnalizują porykiwaniem i postukiwaniem kosturem w asfalt. Przeważnie koncentrują się na zatrzymywaniu przechodniów na ulicy, goniąc i strasząc głównie dziewczyny, jednak potrafią też zatamować ruch na jezdni. Nie ma przy tym żadnej natarczywości czy wymuszania, a tylko zabawa, do której brodacze chcą zachęcić również przechodniów.


— Niewielu mamy teraz chętnych chłopaków na brodaczy, dlatego od kilku lat organizuję konkurs, aby podtrzymać tę piękną tradycję — informuje dyrektor GOK Bolesław Szulej. Jest to Konkurs na Brodacza Roku, podczas którego oceniane są okrycie, maska i kapelusz. W zeszłym roku odbył się on 30 grudnia, jak zwykle w siedzibie GOK, z udziałem większości mieszkańców Sławatycz w roli widzów. Do jury zapraszani są lokalni i przyjezdni VIP-owie, z prezesem Szulejem na czele. W komisji nie brakuje nigdy brodacza „emeryta”, oceniającego zgodność stroju z wymogami tradycji. Zwycięzcy – zdobywcy trzech pierwszych miejsc – otrzymują kilkusetzłotowe nagrody pieniężne. Konkurs przeplatany jest występami lokalnego zespołu muzycznego. Co ciekawe, zeszłoroczny zdobywca głównego trofeum stanął do zawodów w czapce z poprzedniego sezonu, co też się zdarza wśród brodaczy. — Po prostu się ją przechowuje w takim miejscu, aby się nie zniszczyła i potem najwyżej odświeża, dodaje jakieś kwiatki — mówi Mateusz, laureat I miejsca. W konkursie anno domini 2012 wzięło udział w sumie 13 brodaczy, z których najmłodszy miał 13, a najstarszy 27 lat.

Bogate koneksje

— Brodacze są tylko u nas i basta! — oświadcza kategorycznie dyrektor Bolesław Szulej, gdy pyta się go o to, czy w okolicy nie ma podobnych obyczajów. Ma rację i nie ma zarazem. Obyczaj ten bowiem wpisuje się w zimowy cykl obrzędowy, który rozpoczynają dzień św. Mikołaja oraz wigilia Bożego Narodzenia, a kończy święto Trzech Króli. „Ten czas jest szczególnie istotny, bo kumuluje kilka momentów przejściowych” – zauważa Róża Godula w publikacji „Od Mikołaja do Trzech Króli”. „To przesilenie dnia z nocą – kiedy ludowa astronomia wyznacza najkrótsze dni roku – właśnie od św. Mikołaja do Bożego Narodzenia, podczas gdy potem już były coraz dłuższe. A także pożegnanie starego roku, który przechodzi w nowy”. W tym niezwykłym, granicznym czasie, czemu antropolodzy kultury z Jamesem Fraserem, autorem antropologicznego bestsellera „Złota gałąź” na czele, poświęcili tomy opracowań, świat człowieka się zmieniał, stawał się niecodzienny, niezwykły, groźny i wesoły zarazem. Na opak – stąd właśnie grupy przebierańców pojawiające się już w okresie adwentu: gwizdowie i gwiazdorzy na Pomorzu, szemel, czyli jeździec na białym koniu na Warmii, pastuszkowie na Śląsku – o czym pisze Barbara Ogrodowska w książce „Święta polskie – tradycja i obyczaj”. I przypomina, że obecne także dziś na wsiach obyczaje kolędowe wzięły się ze średniowiecznych jasełek w kościele. Z czasem jednak do wystawianych przy ołtarzu dramatów religijnych aktorzy zaczęli dodawać coraz więcej lżejszych treści, co miało zainteresować i rozbawić gawiedź. To z kolei nie spodobało się kościelnym władzom, gdyż prowadziło do „nieobyczajnych zachowań” w świątyniach – dlatego w 1738 r. biskup poznański Teodor Czartoryski, a w ślad z nim inni polscy hierarchowie, zakazali urządzania przedstawień w kościołach, więc te przeniosły się i ewoluowały w formy już bardzo ludyczne pod strzechami, stając się pretekstem do zabawy, ale i antidotum na lęki prostych ludzi, obawiających się tego, co nieznane, a co często niósł ze sobą nowy rok.

Podobni, ale nie tacy sami

O brodaczach nie ma śladu nie tylko u etnografa Oskara Kolberga – generalnie dotycząca ich dokumentacja jest znikoma. — Brodaczy jeszcze nikt nie badał, dopiero mamy to w planach — mówi Klara Sielicka-Baryłka z działu etnografii Polski i Europy Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Poleca jednak ciekawą publikację „Karnawał Król Europy II”. To już druga edycja projektu badawczego z unijnego programu Kultura 2007–2013. Głównym organizatorem „Carnival King of Europe 2.0” było niewielkie Muzeum Obyczajów i Strojów Ludu Trydenckiego (Museo degli Usi e Costumi della Gente Trentina), znajdujące się w miejscowości San Michele all’Adige we włoskim regionie Trydent-Górna Adyga (Trentino-Alto Adige). Międzynarodowi partnerzy tej edycji projektu to instytucje muzealne z Bułgarii, Chorwacji, Macedonii, Rumunii, Słowenii, Hiszpanii oraz z Polski (nasze Muzeum Etnograficzne). Dzięki niemu badacze mogli odkryć niezwykłe podobieństwa, łączące zimową obrzędowość na terenie dużej części Europy.

Zaskakujące wspólne cechy można odnaleźć nie tylko w niezwykłym wyglądzie karnawałowych kostiumów, ale także w określonych funkcjach i czynnościach postaci oraz w strukturze samych obrzędów. I tak na przykład okazuje się, że przebierańcy z włoskiej doliny Fassa (Val di Fassa) w regionie Trydentu noszą czapki niemal identyczne jak sławatyccy brodacze: wysoki stożek również zdobią bibułkowe kwiaty i wstążki. Zresztą podobnych czapek można znaleźć w tym samym, północnowłoskim regionie więcej, chociażby w miejscowości Romeno w dolinie Non (Val di Non), gdzie znana jest pod dialektalną nazwą ciapelón i przybrana jest czymś w rodzaju krajki, pękiem kwiatów i pawich piór na czubku oraz wyjątkowo bogatą kitą wstążek. Albo w dolinie Valfloriana – tam z kolei oklejony białym materiałem stożek capucia pokrywają rzadziej ułożone kwiatki, jednak wstążek nie brakuje. Niższe, bardziej okrągłe, ale nadal upstrzone bibułkowymi kwiatkami czapki mają chorwaccy „zvoncari”, czyli dzwoniący dzwonkami, również okryci baranią skórą i kryjący się za maskami. Stożkowe czapki z kwiatami można poza tym zobaczyć podczas karnawałowych uroczystości we francuskim Kraju Basków. — Szukaliśmy za granicą podobnych przebierańców i znaleźliśmy w Górach Transylwanii oraz za naszą zachodnią granicą, ale brodacze jako tacy są tylko u nas — podkreśla Arkadiusz Misztal, sekretarz Gminy Sławatycze. Tymczasem Klara Sielicka sugeruje podobieństwa na terenie Polski – w tym do orszaku przebierańców, zwanego Kozą Szymborską, organizowany w ostatni dzień karnawału w jednej z dzielnic Inowrocławia. Tam jeden z uczestników korowodu nosi czapkę i maskę podobną do brodaczy sławatyckich. Wiele analogii można też znaleźć w kostiumach. Ale na tę międzynarodową tradycję musiała się nałożyć i lokalna – fakt, że na podlaskiej ziemi, w Sławatyczach, spotkały się różne kultury, a każda wniosła i pozostawiła coś po sobie.

Było sobie raz państwo

Sławatycze to wieś położona w dolinie Bugu, na Równinie Kodeńskiej, administracyjnie przypisana do powiatu bialskiego, zaś szerzej – do województwa lubelskiego. Dwa gospodarstwa agroturystyczne, jeden sklep spożywczy, drugi z odzieżą, wśród której przeważa zaskakująca ilość różnych par dżinsów po wstrząsająco niskiej, jak dla warszawiaka, cenie. W centrum dominuje klockowa, ­szaro-bura, gierkowska zabudowa – taki też jest i budynek GOK, przed którym stoją trzy figury brodaczy, wyrzeźbione z drewna. Uderza absolutny brak jakiegokolwiek punktu gastronomicznego – przyjezdny może się żywić na kwaterze, bo nawet po kebab musi pojechać do innej miejscowości. Turyści jednak raczej omijają wieś, przecinając ją tylko w drodze do pobliskiego przejścia granicznego z Białorusią. W rynku, naprzeciwko kościoła parafialnego, stoi cerkiew prawosławna. I choć zamknięta, właśnie ona przypomina o dawnych dziejach Sławatycz, które w 1999 r. obchodziły 500-lecie istnienia.
Pierwsza o nich wzmianka pochodzi z 1499 r. „Wówczas to Wielki Książę Litewski Aleksander Jagiellończyk podarował tę majętność swojemu dworzaninowi Ursułowi Wołoszynowi” – przypominają Grzegorz Michałowski i Teresa Jarmoszewicz w okolicznościowej publikacji „Sławatycze 1499–1999”. Z dokładnością zapalonych badaczy opisują, jak wieś przechodziła z rąk do rąk. W 1577 r. książęta Prońscy uzyskali dla Sławatycz prawa miejskie, a że byli kalwinami, powstał tutaj ich zbór. Z kolei Leszczyńscy zamienili świątynię rzymskokatolicką na protestancką. Za ich bytności w okolicy pojawili się osadnicy z Pomorza i Kaszub, zwani olędrami, których przodkowie pochodzili z Holandii. Gdy w II poł. XVII w. właścicielami miasteczka stali się Radziwiłłowie, określano te tereny mianem „Państwa Sławatyckiego”, co dowodzi ich pozycji pośród rozległych dóbr bialskich, które wówczas należały do tego potężnego rodu magnackiego. Tutejsi mieszkańcy – Polacy, Żydzi, Ukraińcy, olędrzy – żyli z roli i rzeki, będącej ważnym traktem komunikacyjno-handlowym. Bugiem ze Sławatycz odpłynął do Gdańska, a stamtąd do Ameryki, Tadeusz Kościuszko po nieudanych zalotach do tutejszej panny, Ludwiki Sosnowskiej z Sosnowicy. Mieszkańcy utrzymywali się też z rzemiosła – w pewnym okresie większość sławatyczan zajmowała się szyciem błamów, czyli tzw. podpinek z futra do płaszczy, a Sławatycze uchodziły za miasto kuśnierzy. Stąd może pozostałości w nazwiskach, takich jak Kuszneruk, i to, że brodacze noszą właśnie kożuchy wywinięte na lewą stronę.

Miasteczko zostało zdewastowane i zdegradowane do roli wsi przez dwie wojny światowe, z których druga „przerzuciła” je z centrum kraju tuż nad wschodnią granicę. Żydzi zginęli w gettach i krematoriach, olędrzy odeszli budować nową rzeczywistość na „Ziemiach Wyzyskanych”. Mogłoby się wydawać, że PRL przeryje tamtejsze dusze. Jednak wiara i tradycja okazały się mocniejsze. — Warto pamiętać, że mieszkająca tu kiedyś ludność, zarówno Żydzi, jak i prawosławni, nosili brody — przypomina Jolanta Buczek. — Nieopodal mamy też wieś Dołhobrody… — dodaje. „Pierwszym typem czapki ludu polskiego miała być czapa uszyta ze skóry zwierzęcej, spiczasta…” – wspomina Stanisław Dąbrowski w unikatowej broszurce „Czapka i kapelusz w lubelskim”, wydanej we Lwowie w 1930 r.

Brodacze należały do karnawałowej sfery świata na opak, który wyolbrzymiał i śmiał się z rzeczywistości, w ten sposób ją obłaskawiając. Można mieć tylko nadzieję, że obłaskawią również etnografów, którzy wreszcie podejmą ten fascynujący, a na razie przysypany kurzem zapomnienia temat.

Tekst: Anna Kłossowska,  zdjęcia: Bartek Kosiński

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów