Reportaże

Łączy nas Bug cz. 2

Druga część opowieści o grupie zapaleńców z Białorusi, Polski i Ukrainy, którzy w maju 2009 roku postanowili pokonać krnąbrną rzekę Bug od jej źródła do ujścia. W podróż udali się kajakami. W powodzenie wyprawy wierzyło niewielu, jednak oni, przełamując własne słabości, udowodnili, że chcieć, to móc.

Walka z wiatrakami

Dzień piąty. Uratowany aparat o dziwo działa. Rzeka robi się trochę szersza i płytsza. Zaczynamy uświadamiać sobie, że nie możemy już pić wody bezpośrednio z Bugu, bo co kilkadziesiąt metrów znajdujemy w niej wytwory ludzkiej działalności, chociażby beczki czy kawałki płotów przyniesione do wody podczas powodzi. Od czasu do czasu stare elementy mostów torują nasz szlak, przez co wychodzimy na brzeg i ciągniemy kajaki po mokrej trawie. Nie jest to łatwa praca, bo waga kajaka z garnkami, ubraniem i namiotami to około 50 kg. Co chwila na rzece pojawiają się naturalne progi, a każdy z nich ma inną wysokość: od 40 cm do 1 m. Jesteśmy już jednak do nich przyzwyczajeni. Woda przed progiem jest cicha i gładka jak lustro, z oddali słychać tylko odgłos jej spadania. Nastrajamy się pozytywnie i płyniemy dalej. Jeden z progów budzi w nas strach, gdyż zdajemy sobie sprawę, że to wyzwanie nie do pokonania. Łapiemy się za krzaki i wyciągamy na brzeg kajaki, już chyba po raz dziesiąty w ciągu dnia. Dalej postanawiamy sprawdzić rzekę. Okazuje się, że występuje tu próg za progiem. Najodważniejszy członek naszej ekipy próbuje pokonać ten odcinek kajakiem, jednak kończy się to wywrotką i zgubieniem worka z ubraniami. Znów niesiemy kajaki, pokonując kolejne setki metrów z ciężarem na plecach. Nasz dzisiejszy cel to miejscowości Ucieszków lub Busk, które – niestety – cały czas znajdują się poza zasięgiem naszego wzroku. Nawigacja nie działa i nie ma kogo zapytać, jak długo musimy jeszcze iść lub płynąć. Prawie cały czas ciągniemy kajaki wraz z bagażami, co w sposób znaczący utrudnia pokonywanie trasy. Pod wieczór rozbijamy namioty i tworzymy obóz.

Czarownica spieszy na ratunek

Rano płyniemy dalej. Ciągle nie wiemy, jak daleko jeszcze do Buska. Spotykamy motocyklistę, który okazuje się miejscowym nauczycielem. Tłumaczy nam, że nie ma możliwości dalszego płynięcia, bo progi mogą mieć wysokość powyżej metra, więc nie możemy ryzykować. Cały dzień wykonujemy tę samą pracę: odcinek trasy kajakiem, holowanie brzegiem, i tak na przemian. Zastanawiamy się, czy nie powinniśmy pokonać tego odcinka samochodem. Ja jako pedagog, kobieta i matka proszę o radę i mądrą decyzję polskich kolegów, ale dorośli mężczyźni pragną rywalizować z naturą i nie chcą się poddawać. W konsekwencji spotyka nas burza. Jesteśmy mokrzy, zmarznięci i głodni. Ognisko nie chce się palić, gaz w butlach się skończył. Nadchodzi noc. Nastolatki z Ukrainy i moje sąsiadki z bloku zaczynają tęsknić za domem. Ja również nie wyobrażam sobie spania w nocy w mokrych ubraniach. Razem z Igorem idziemy szukać pomocy u ludzi. Polacy śmieją się z nas, bo na horyzoncie widać tylko dolinę, a za nią nie ma żadnych słupów energetycznych, co oznacza brak jakiejkolwiek cywilizacji. Po 20 minutach marszu naszym oczom ukazuje się cerkiew. Wioska liczy parę domów i – ku naszemu zdziwieniu – na jednym z podwórek stoi kamaz, którego opony są do połowy zanurzone w błocie. Wpadamy na podwórko, na którym spotykamy piękną panienkę.

— Potrzebna nam pomoc, czy wasz wóz jeździ? — pytamy dziewczynę. Ona idzie do chaty i pyta: — Tato, a czy nasz wóz żyje? Starszy pan poprawia marynarkę, bez zbędnych słów podchodzi do nas i mówi, że w nocy już źle widzi, ale jego kamaz jak najbardziej jeszcze żyje. Mija pół godziny, w czasie której mężczyzna nosi coś w wiadrach i wlewa do silnika (prawdopodobnie wodę do chłodnicy), po czym uruchamia ciężarówkę. Później tak samo bez emocji zaprasza nas do kabiny.

— Pajechali! Co tam u was? — zagaja.

Docieramy do obozowiska. Polacy – zdziwieni pojawieniem się ciężarówki – nazywają mnie czarownicą i już bez zbędnych komentarzy przyjmują decyzję o ewakuacji z tego nieprzyjemnego odcinka rzeki. Pakujemy kajaki na kamaza. Po wsi nadal chodzą słuchy, że potrzebujemy pomocy, więc przyjeżdża jeszcze stara wołga. Cudem udaje nam się zmieścić do dwóch samochodów. Część ekipy jedzie na pace wśród kajaków, pozostali wpakowali się do samochodów. Ciągle szaleje burza, a towarzyszący jej deszcz bije z wielką siłą w tych, którzy jadą na pace. Zmarznięci i sini przenoszą się na zmianę do kabiny dużego wozu. Oprócz kierowcy znajduje się w niej teraz osiem osób. Ściśnięci, na kolanach, dojeżdżamy do Dobrotworu. Busk zostaje za nami.

Polska wita!

W Dobrotworze na Bugu znajduje się elektrownia wodna. Od tego miejsca rzeka zmienia się całkowicie: robi się szeroka, a woda w niej jest cieplejsza i spokojniejsza, co daje nam w końcu możliwość pokonywania 25 km dziennie, tak jak założyliśmy na początku. W takie dni zostaje nam sił, aby jeszcze zwiedzać zabytkowe miejsca na trasie. Miejscowe władze codziennie przygotowują dla nas wycieczki w okolicach Lwowa.

Dalej przemierzamy wody Bugu w okolicach Czerwonogradu (pol. Krystynopol) i Sokala. W tych dniach często napotykamy na rury, które odprowadzają ścieki bezpośrednio do rzeki. Ostatnia ukraińska wioska, do której dobijamy, to Litowież niedaleko Nowowołyńska. W dalszej podróży nie będą nam już towarzyszyć ukraińscy harcerze, którzy nie zdołali załatwić wiz na czas. Zmienia ich ekipa z Brześcia. Do Polski wpływa czternastu Białorusinów i trzech Polaków. W Litowieżu spotykamy ukraińską straż graniczną nastawioną do nas bardzo przyjaźnie. Odprawiają nas na brzegu i życzą dobrej drogi, w międzyczasie robimy pamiątkowe zdjęcia. Pokonujemy długi odcinek rzeki w oczekiwaniu na polską granicę. W końcu się pojawia. Z daleka wita nas polska straż graniczna. Część jej przedstawicieli stoi z poważnym wyrazem twarzy na wysepce, zaś druga część podpływa do nas motorówką i po tej niezwykłej odprawie pilotuje nas do miejsca nocnego postoju w miejscowości Gołębie.

Nie liczyliśmy na taką gościnność, jaka spotyka nas od mieszkańców tej wioski. Przychodzą do nas starsi ludzie, którzy zapraszają do swoich domów. Uprzedzają, że w nocy będą przymrozki, i prowadzą wszystkich uczestników spływu do starego budynku, w którym kiedyś mieściła się szkoła. Jej była wicedyrektorka pani Janina (lat 83) przez pół nocy opowiada nam historię miejscowości i jej mieszkańców. Częstuje nas przy tym prawdziwym mlekiem i dżemami oraz kompotem domowej roboty. W zamian proponujemy jej ukraińskie makarony i konserwy. Zasypiamy na karimatach w opuszczonej starej szkole, której ściany pokryte są już tylko kurzem pamięci oraz echem głosów dzieci i młodzieży. Rano opuszczamy Gołębie. Żegnają nas starsi ludzie, którzy przyszli na brzeg rzeki. Babcia, która jako pierwsza spotkała nas wczoraj na polskiej ziemi, na brzegu swojej działki, cicho śpiewa coś w dialekcie moich przodków. Podchodzę i przytulam kobietę:

— Babuszka, wy Białoruska? — pytam. — Tato byw — łka po białorusku. Ja także mam łzy w oczach. Ruszamy dalej, tym razem do Kryłowa. Teraz już płyniemy wzdłuż granicy z Ukrainą, w kierunku Białorusi. W Gołębiach po raz ostatni nocujemy u miejscowej ludności. Później już tylko jesteśmy zdani na własne namioty.

Kociołek, który łączy

W Kryłowie na brzegu macha nam szczupły starszy pan. Jak się okazuje, jest to miejscowy nauczyciel, którego pani Janina poprosiła, aby się nami zaopiekował. Już na brzegu zaprasza nas na wycieczkę po miejscowości, która była niegdyś miastem z zespołu Grodów Czerwieńskich. Ruiny starego zamku na wysokiej nadbużańskiej skarpie robią na wszystkich ogromne wrażenie. Wieczorem rozpalamy ognisko. Odwiedzają nas strażnicy graniczni, którzy – sprawdzając porządek – długo wypytują o nasze przygody.

Druga noc na polskiej ziemi pod względem pogody nie różni się niczym od tych majowych noclegów na Ukrainie. Bardzo zimny maj nie daje nam poczucia komfortu i radości. Rano na ściankach namiotu znajdujemy cienką warstwę lodu. Radość pojawia się, kiedy wschodzi słońce. Białoruscy chłopcy codziennie rano rozpalają ognisko, gotując na nim kaszę. Nie mogą tego zrozumieć polscy uczestnicy spływu, którzy przez dłuższy czas próbowali żywić się indywidualnie. To według Białorusinów nie po przyjacielsku. My jednak już od początku spływu zachęcaliśmy wszystkich do tak zwanego wspólnego kociołka, dzięki czemu w pewnym momencie cała ekipa zaczęła jeść razem. To powoduje, że stajemy się prawdziwą międzynarodową ekspedycją.

Uciekinierzy

Płyniemy dalej polskim pograniczem, mijając miejscowości: Hrubieszów, Dorohusk, Wolę Uhruską, w których nie ma już problemów z internetem, łącznością czy robieniem zakupów. W związku z tym, że rzeka przepływa niedaleko dróg i miejscowości, korzystam z możliwości wyrwania się do domu, aby przywieźć ze sobą nowych uczestników białoruskiej ekipy oraz członków swojej rodziny. Inni także korzystają z tej możliwości. Ze spływu „ucieka” tym sposobem połowa uczestników. Pozostają nieliczni z najsilniejszą wolą i zdrowiem, aby ratować ciągłość eskapady. To jeden z bardziej kryzysowych momentów całego spływu. Brak sił, obolałe dłonie i poranione palce, które jakiś czas temu były zszywane w warunkach polowych na Ukrainie, zaczynają dawać o sobie znać. Tym czterem chłopakom, którzy zostają na kilka nocy sami i nie opuszczają spływu, należy się wielki szacunek.

— No, gdzie wy? Jak płyniecie? — szukam swoich przyjaciół przez telefon, aby po kilku dniach dołączyć do tych odważnych. — Szybciej przyjeżdżajcie, bo oszalejemy! — krzyczą do telefonu Marek z Seriożą.

To jeden z bardziej kryzysowych momentów całego spływu. Brak sił, obolałe dłonie i poranione palce, które jakiś czas temu były zszywane w warunkach polowych na Ukrainie, zaczynają dawać o sobie znać.

Mężczyźni, którzy zostali w obozie, nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują, a jedyną informacją, jaką posiadali, był numer słupa granicznego, w pobliżu którego rozbili obóz. Szukaliśmy ich, jeżdżąc, trąbiąc i gwiżdżąc wzdłuż brzegu. Z przygodami i z pomocą polskiej straży granicznej docieramy w końcu do obozowiska. Radości spotkania nie sposób opisać. Zarośnięci i głodni powtarzali:

— Boże, jakie zapachy! Kobiety! Perfumy! Cywilizacja! Gazety! Chleb!

Na koniec dowiedzieliśmy się, że przez dwa dni siedzieli na wyspie wśród rozlewisk, nudząc się, łowili ryby, pili wódkę i dokarmiali komary.

Skazana na spływ

Następny poranek jest niemal świąteczny. Wszyscy czujemy, że wróciły nam chęci do kontynuowania spływu. Ekipa znowu jest duża, dobrze wyposażona, z zapasami jedzenia. Wypływamy w kierunku Włodawy, niedaleko której na starorzeczach Bugu pogoda zmieniała się całkowicie. Jest ciepło i przyjemnie. Nastają rajskie dni. Jedyną trudnością jest poszukiwanie miejsca na obozowisko. Trawy i rozlewiska, wspaniałe leśne tereny towarzyszą nam niemal codziennie, do tego dochodzi niezliczona ilość ptaków. Każdego dnia spotykaliśmy nie tylko zwykłe czaple szare czy białe bociany, od Sobiboru pojawiają się coraz częściej czaple białe i niezwykle rzadki bocian czarny. Na starorzeczach zaś widzimy dziki, a raz wychodzi do nas nawet lis.

Wszyscy jesteśmy w dobrych nastrojach, zadowoleni z doskonałej pogody, niesamowitej przyrody, która nas otacza, ale przede wszystkim z faktu, że w końcu zaczęliśmy realizować dzienne plany kilometrowe. Tego powszechnego optymizmu nie podziela tylko moja 11-letnia córka. Pewnego wieczoru, poszukując wyjścia na brzeg, na którym mieliśmy zamiar rozbić obóz, chlupocząca w błotnym brudzie Alisa pyta:

— Mamo, ile ci zapłacili za takie męczarnie? Bagna, komary, brak komfortu…

— Nic! — odpowiadam jej dumnie. — Póki co są tylko straty finansowe! Moja córka stoi i z zaniepokojeniem patrzy mi w oczy:

— Nikt cię nie zmusił? Czy Polacy cię nie zmusili, abyś robiła ten spływ? — pyta mnie moje zaniepokojone dziecko. Wszyscy się śmieją, a ja nie mogę jej wytłumaczyć, co nas tu przygnało.
Nawet kociołek nijak nie potrafi zrekompensować Alisie braku cywilizacji, kanapy, wanny, tostera i mikrofalówki, a brak komputera wzbudza w niej niemalże panikę.

Trzy granice

Pograniczne słupy prawego brzegu rzeki zmieniły kolor. Obok żółto-niebieskiego słupka pojawił się czerwono-zielony. Docieramy do punktu spotkania trzech linii granicznych i trzech narodów. Żegna Ukraina! Wita Białoruś! Jak możemy przeczytać w przewodnikach: Bug to naturalna rzeka, w której bieg nie ingerował człowiek. Wspólnie stwierdzamy, że to dotyczy chyba tylko pogranicznego odcinka rzeki, ponieważ Bug na Ukrainie bardziej przypomina kanał niż naturalnie płynącą rzekę.

Płyniemy dalej wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. Szukamy miejsca, w którym możemy zorganizować postój, i niebawem je znajdujemy. Zatrzymujemy się w Sławatyczach, w miejscowości, w której 100-letnia cerkiew stoi tuż po sąsiedzku z kościołem katolickim. Opuszczając miejscowość, obserwujemy nielicznych ludzi w samochodach stojących w kolejce na moście Sławatycze–Domaczewo, który jest jednocześnie przejściem granicznym.

W Jabłecznej pogoda znowu się psuje. Na rzece pojawiają się duże fale. W żaden sposób nie możemy dopłynąć do zaplanowanego miejsca postoju. Jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Będąc jeszcze na wodzie, z radością spostrzegamy krzyże kolorowych kapliczek prawosławnego klasztoru w Jabłecznej. Wśród traw i starych dębów próbujemy wyjść na brzeg. Ogień nie chce się palić. Marek, kierownik spływu, idzie do klasztoru i prosi o coś gorącego na obiad. Może dlatego, że jest w szortach i rozerwanej kamizelce, mnisi go wypraszają. Ja podchodzę do bramy i proszę batiuszkę, żeby wysłuchał pielgrzymów płynących Bugiem. Batiuszka nie tylko wysłuchuje naszej historii, lecz także woła z kuchni innych mnichów. Duchowni w czarnych habitach wynoszą nam duży dzban zupy z koszem pysznego chleba. Jeść możemy jednak tylko na zewnątrz. Zupa co prawda jest bezmięsna, ale w tych warunkach to niebo dla naszych podniebień.

Twierdza Brzeska

Noce stają się coraz cieplejsze. Płynięcie nie jest już męczarnią, ale wspaniałym odpoczynkiem. Nie ma także ryzyka wywrotek, które towarzyszyło nam na pierwszym etapie spływu. Udaje się nam realizować dzienny plan, który zakłada przepłynięcie 25–30 km. Dopływamy do wysokiej skarpy. Gdzieś za jej brzegami ulokowany jest 500-letni Kodeń. Po dopłynięciu na miejsce podziwiamy: Świętą Górę Kalwarię, Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej, kościół Ducha Świętego. Białorusini nie mogą uwierzyć, że 22 km od naszego Brześcia mieści się takie muzeum pod otwartym niebem. Jeszcze bliżej Brześcia znajduje się 600-letnia wioska Kostomłoty, w której mieści się jedna z ostatnich parafii unickich w Europie. Następnie dopływamy do przedmieść Terespola. Wioska Żuki, leżąca na samym brzegu rzeki, znajduje się już na terenie gminy Terespol. Nie możemy dalej płynąć. Do przejścia granicznego Terespol–Brześć zostaje około 2–3 km. Tu na łące czekamy na przyjazd zamówionej lawety. Najbliższy odcinek w okolicach przejścia granicznego w Terespolu musimy przekroczyć pieszo. Tak się składa, że Polska nie ma w tym miejscu wodnego odcinka granicy. Tutaj Bug całkowicie znajduje się na terenie Białorusi, w granicach zespołu fortyfikacji Twierdzy Brzeskiej. Jak dotąd nikomu jeszcze nie udało się uzyskać stosownego pozwolenia, aby wpłynąć do tej strefy. Niestety, tak jest i tym razem.

Z lewa do prawa

Następny postój mamy w Łobaczewie, kilka kilometrów za Terespolem. Jest to kolejna łąka, na której dołączają do nas koledzy z Białorusi i Polski oraz nasi przyjaciele z warszawskiej agencji ATM, którzy będą przygotowywać materiał filmowy ze spływu. Władze gminy Terespol organizują dla nas ognisko, a młode artystki z Łobaczewa dają wspaniały koncert na brzegu rzeki. Tego jeszcze nie było.

Z Panem atamanem” śpiewamy już wszyscy razem, tworząc przy ognisku wspólną biesiadę bez granic językowych.

Na wysokości wsi Gnojno Bug przestaje pełnić rolę rzeki granicznej. Płynąc od Gnojna, nie musimy już trzymać się lewego polskiego brzegu rzeki, jak robiliśmy do tej pory, ale możemy wybierać dowolny szlak oraz miejsce postojowe tam, gdzie mamy na to ochotę. Tym razem wybieramy prawy brzeg rzeki. Wiekowa i prawie niezamieszkana wioska Niemirów jest miejscem naszego kolejnego postoju. Do niedawna można tam było zobaczyć jeden z nielicznych już starych promów mechanicznych.

Noc w Janowie

Kolejną miejscowością postojową po Niemirowie jest Janów Podlaski. Całą ekipą wybieramy się pieszo do stadniny koni arabskich, a następnie do centrum Janowa. Na rynku głównym miasteczka spotyka nas fantastyczna atmosfera przeszłości. Kościół i rynek, zabytkowy zespół pałacowy oraz stacja paliw z muzealnym wyposażeniem zachwycają nie tylko Białorusinów. Tutaj, w centrum Janowa muszę odnaleźć pewien dom, a właściwie jego właściciela. Jest nim mój przyjaciel Maciej Falkiewicz – koniarz i wspaniały polski malarz. Miejscowi wskazują mi stary dom pokryty bluszczem, usytuowany w zachodniej pierzei rynku.

— Cześć przyjacielu. Dużo nas — witam się z gospodarzem domu. — Cześć, Irenko. Nic strasznego, zapraszam wszystkich — wykrzykuje z entuzjazmem, dodając: — Proszę nie zwracać uwagi na konie. Trzeba wspomnieć, że chodzą one wolno po podwórku. Gospodyni domu robi herbatę, a Maciej wprowadza nas do galerii. Dłuższy czas przebywamy w niej wśród obrazów mojego polskiego przyjaciela.

Następnie pieszo udajemy się do stadniny, korzystając z pomocy przewodnika i jednocześnie mojej znajomej Małgorzaty Grabowskiej. Dziewczyna opowiada nam o historii stadniny, pokazuje stajnie, stodoły, konie, a także konny cmentarz oraz zespół zabudowy architektonicznej stadniny. Tu po raz pierwszy od dłuższego czasu niektórzy z członków naszej ekipy mogą zjeść kolację przy stole, skorzystać z czystej ubikacji i prysznica. To oni – bohaterowie naszego spływu, mężczyźni, którzy nie wyjeżdżali ani razu do domu – cieszą się najbardziej z uroków cywilizacji. Na nocleg wracamy jednak do siebie, do namiotów. Niestety, w nocy gubimy drogę na pole namiotowe, dzwonimy więc ponownie do Falkiewicza. Biedny Maciej o północy wozi nas polnymi drogami w swoim samochodzie do pola namiotowego, po siedem osób w każdym kursie. Na szczęście wszyscy docieramy na miejsce bezpiecznie. Robimy wspólne ognisko. Partnerka Macieja prosi o jedną rzecz:

— A czy możemy razem zaśpiewać jakieś wasze pieśni? — Nasze dziewczyny z przyjemnością zaczynają od pieśni ukraińskiej, a kobieta, która pochodzi znad morza, o dziwo podchwytuje tę melodię. Dalej śpiewają wszyscy, kto co zna. Co za dziwny wieczór! Pieśni i ognisko łączą nas w bardzo przyjemnej atmosferze. Rano Maciej przyjeżdża ponownie z ekipą i pokazuje się na brzegu rzeki, którą już płyniemy. Żegna nas także pieśnią. Dziękujemy ci, wąsaty artysto, za wielką energię.

Płyniemy dalej. Okolice wzruszają swoją historyczną przeszłością. W Mielniku wypożyczamy rowery i ruszamy w kierunku Grabarki. Na ile mogę, teraz to ja prowadzę ekspedycję. Święta Góra Grabarka, miejsce kultu polskiego prawosławia, na całe życie pozostawi ślad w naszych sercach. Ruiny zamku w Mielniku, wysoka skarpa z panoramą Bugu – to wszystko skarby naszej podróży, których tak wiele jeszcze przed nami. Jednym z nich jest z pewnością Drohiczyn, z jego historii można by stworzyć niejeden artykuł. Historyczne miasto, podziemia starego kościoła, opowieść księdza oraz widoki na przełom Bugu z Góry Zamkowej robią na nas niesamowite wrażenie.

Zakupy za jeden uśmiech

Każdy kolejny dzień jest cieplejszy. O naszej wyprawie dowiaduje się coraz więcej ludzi. Na trasie dołączają do spływu przypadkowi ludzie. Z Brześcia rowerami dojeżdżają jeszcze sportowcy z klubu rowerowego. To już nie ekipa czternastu kajakarzy, ale ogromny spływ. Do południa płyniemy, po południu – w miarę możliwości – zwiedzamy zabytki i inne ciekawe miejsca.

W tych ostatnich dniach spływu spotykamy się z pierwszym poważnym problemem: brakiem możliwości wyjścia na brzeg. Wszędzie tylko błoto, rozlewiska i zatopione plaże lub wysokie skarpy. Pod mostem w Turnie znajdujemy plażę. W końcu wydostajemy się na brzeg. Ja biegnę do domku kupić coś u ludzi. Chcą sprzedać tanio jajka i ziemniaki. Po krótkiej rozmowie i wyjaśnieniu, skąd płyniemy, proszą, aby wyżywienie dla ekipy wziąć za darmo. Nie wiem, w jaki sposób dziękować tym dobrym ludziom. To samo spotyka nas w następnej wsi w okolicach Ciechanowca.

Burza łączy ludzi

Zbliża się burza. Nie możemy płynąć dalej. Nawet rozstawienie namiotów okazuje się dużym wysiłkiem, ale w końcu się udaje. Całą dobę siedzimy w namiotach. Warcaby, karty i książki ratują sytuację. Burza drugą dobę szaleje nad obozem i mój namiot już tego nie wytrzymuje. Wszyscy budzimy się przemoczeni. Nie mamy gdzie wysuszyć rzeczy. Następuje długo oczekiwany przez polskich kolegów dzień, w którym Białorusini zaczynają pić wódkę. Do tej pory Polacy cały czas bezskutecznie namawiali ich na wspólne biesiady, a jednocześnie podziwiali, że zamiast wysokoprocentowymi trunkami rozgrzewają się ogniem z ogniska. Zaprzeczało to obiegowej opinii na temat ludzi ze Wschodu. Ale nie od dziś wiadomo, że alkohol zbliża, i nawet ci, którzy do tej pory nie śpiewali, odkryli w sobie artystyczną duszę. Mój kolega z redakcji, najporządniejszy facet, ten, który odpowiadał codziennie za kociołek, już trzeci raz z rzędu śpiewa „Katiusze”. Polacy cieszą się i przedłużają jego śpiewy swoimi „Sokołami”. „Z Panem atamanem” śpiewamy już wszyscy razem, tworząc przy ognisku wspólną biesiadę bez granic językowych. Moja córka zadaje pytanie:

— Mama, w jakim języku oni teraz rozmawiają?

Nareszcie Wyszków

Następnego dnia musimy już płynąć. Mokrzy, suszymy się tylko wiatrem. Za nami został Nur i Treblinka. Przed nami jeszcze Brok i Brańszczyk, a do Wyszkowa zostaje 60 km. Do tej pory maksymalny dzienny odcinek, który pokonaliśmy, oscylował w granicach 35 km. Wspólnie podejmujemy decyzję, aby te ostatnie kilometry przepłynąć jeszcze dziś i tym sposobem zakończyć spływ. Nie wiadomo, skąd znajdujemy na to siły. Na bardzo szerokiej w tym miejscu rzece pojawiają się fale, które uniemożliwiają swobodne wiosłowanie. Zbliżający się wieczór uświadamia niemal połowie ekipy, że ten szaleńczy pomysł pozbawił ich sił. Mało motywujący jest też brak widoku Wyszkowa na horyzoncie. Jednak upór i wyznaczony cel są silniejsze od fizycznych niedomagań organizmu. My, bohaterowie, którzy zostawiliśmy za sobą ponad 760 km, nie damy rady powiosłować jeszcze kilkadziesiąt? Najsilniejsi członkowie ekipy biorą na linki i holują tych, którzy już nie mają sił. Późnym wieczorem na horyzoncie pojawia się most i kościół w Wyszkowie, który wzbudza niesamowite emocje.

— Hura!!! — krzyczą Polacy, wyczuwając bliskość swoich domów i rodzin.

“Hura!” – krzyczy moje serce. Zrobiliśmy to! Spełniło się moje marzenie. Za pośrednictwem prasy pokazałam i opisałam rodakom, jaki jest Bug, jak się zmienia, jak wygląda na Ukrainie i w Polsce. Opisałam historię ludzi, których spotkaliśmy po drodze. Historię Ukraińców, Białorusinów i Polaków, zwykłych ludzi o wspólnych słowiańskich korzeniach, których los, wojna i historia podzieliły brzegami rzeki. Na koniec siedzimy razem za stołem i z ust wszystkich pada jedno zdanie: — Teraz nie dzieli, ale łączy nas Bug.

KONIEC

Chciałabym podziękować wszystkim uczestnikom spływu, a w szczególności: moim najbliższym przyjaciołom z Polski, Ukrainy i Białorusi, a także tym, którzy znaleźli czas i dołączyli do naszej grupy podczas spływu, oraz tym, którzy pomagali w organizacji przedsięwzięcia. Serdecznie dziękuję także: władzom miasta i rejonu złoczowskiego, władzom gminy Terespol, straży granicznej, zespołom ludowym, agencji ATM z Warszawy oraz duchownym, którzy wspierali nas swoją modlitwą.

Z całego serca dziękuję także wszystkim ludziom, pojawiającym się na trasie naszego spływu, którzy bezinteresownie pomagali nam w tej trudnej i męczącej eskapadzie. To dzięki wam wszystkim szczęśliwie dopłynęliśmy do celu i stworzyliśmy piękną historię.

Tekst i zdjęcia: Irina Szepielewicz

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów