Wywiady

Twarzą do rzeki

Przypomina mi się wers Miłosza: „Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze twarzą byłem zwrócony do Rzeki”. Ustawiamy się do rzeki jak do lustra. Jak do otwartego okna. Jak do czegoś, co uwalnia przestrzeń i czas. Ten heraklitejski — mówi Krzysztof Czyżewski.

Jakie jest Twoje pierwsze doświadczenie Bugu?

Rzeka-pieśń i Rzeka-koniec świata, czyli sowiecka granica, do której podróżowałem za czasów PRL-u.

Granica światów. Jak się ją przekraczało?

Pieśnią. Nie można było inaczej. W latach siedemdziesiątych docierałem do niej z wyprawami teatru Gardzienice. Żyła jeszcze wtedy Olga Pawluczuk, wspaniała śpiewaczka ludowa ze wsi Łukowiska nad Bugiem. Miała fenomenalny głos, na miarę swojego szczodrego serca, i pieśnią rozmawiała z tymi po drugiej stronie granicy. To był śpiew, który niosła rzeka. W obliczu rzeki inaczej się śpiewa. Znała głębokie pieśni starowieku i potrafiła śpiewem ułożyć je w nurcie, podać na wiatr, zestroić z rytmem fali. Pieśń zaniknie, jeśli rzeka jej nie weźmie.

Pamiętasz jakąś jej pieśń?

Oj, ty rzeko, oj, rzeko, czemuś ty niepełna? A jakżesz mnie pełną być, ludzie chodzą wodę pić”.

Jest coś pierwotnego w patrzeniu na nurt rzeki. Hipnotyzującego. Patrzymy instynktownie – tak jak w ogień.

Przypomina mi się wers Miłosza: „Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze twarzą byłem zwrócony do Rzeki”. Ustawiamy się do rzeki jak do lustra. Jak do otwartego okna. Jak do czegoś, co uwalnia przestrzeń i czas. Ten heraklitejski.

Ale rzeka to też ten drugi brzeg.

Most. Patrzę i tęsknię za dotarciem na drugi brzeg. Mam w sobie ukryte pragnienie, żeby przejść na drugą stronę. Moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa: mieszkaliśmy w Śremie, mieście w Wielkopolsce, w poniemieckiej willi, która stała na skraju wielkiej łąki, a dalej był las. Pamiętam spacery z mamą i tatą, który szedł zawsze z przodu i znikał w lesie w poszukiwaniu grzybów. I tam była – jak wtedy mi się wydawało – wielka rzeka, choć prawdopodobnie to był strumyk z niezapominajkami. Tam mama uczyła mnie, jak przechodzić na drugą stronę. Mówiła: „Połóż kamień, stań na nim, a ja ci podam drugi. Połóż go tak, żeby móc zrobić następny krok. Nie bój się”.

Bałeś się?

Trochę. I wydawało mi się, że jestem ciągle na brzegu. I nagle, kiedy stawałem na trzecim kamieniu, okazywało się, że jestem już na środku rzeki. A stamtąd łatwiej było dojść do drugiego brzegu, niż się cofnąć. Ta filozofia budowania mostu została mi na całe życie i wykorzystuję ją w mojej pracy.

Kamień po kamieniu?

Tak. Małe kroczki. Nie masz od razu gotowej konstrukcji. Wydaje ci się niemożliwe, że przejdziesz na drugą stronę, i nagle, jakimś cudem, już tam jesteś. I to jest most.

Skoro wspominasz dzieciństwo – czy to prawda, że miałeś być piłkarzem?

Przez cały okres młodzieńczy miałem w głowie tylko piłkę!

Jakiemu zespołowi kibicowałeś?

Zawsze Lechowi Poznań. Byłem w tramp­karzach, czyli w piłkarskiej młodzieżówce, kiedy Lech wszedł do I ligi. Grałem jako rozgrywający, a przez krótki czas byłem nawet kapitanem juniorów Lecha i grałem w finale mistrzostw Polski. Trenowaliśmy i graliśmy na Dębcu, robotniczej dzielnicy Poznania, ale dla „Kolejorza” ten stadion położony w rozwidleniu torów kolejowych był już za mały, więc na mecze pierwszej ligi wypożyczany był stadion Warty Poznań. A my, trampkarze, nie tylko podawaliśmy piłki podczas meczu, ale w przerwie na głównej murawie boiska mogliśmy rozegrać swój mały mecz, dopingowani przez wypełniony po brzegi kibicami stadion. Te 15 minut to było niezapomniane przeżycie, a ja marzyłem tylko o jednym: aby zostać piłkarzem i pójść w ślady Romana Jakóbczaka. To był chyba pierwszy mecz Lecha w I lidze, i to od razu z Legią Deyny i Gadochy, rozstrzygnięty przez Jakóbczaka atomowym strzałem z rzutu wolnego – nigdy już później nie przeżyłem takiego szału radości na stadionie. Wtedy to była nasza Maracana.

Czyli Krzysztof Czyżewski, ambasador Wschodu, praktyk idei, poeta, animator, twórca słynnego na całym świecie Ośrodka Pogranicze, mógł zostać piłkarzem?

Byłem nim! Z drużyny juniorów „wypożyczano” mnie do rezerw Lecha, czyli drużyny grającej w III lidze, gdzie młode talenty grały razem z oldbojami. Byli wśród nich legendarni piłkarze „Kolejorza”, ale zamiast uczyć nas wielkiego sportu, popijali piwo w szatni i opowiadali, jak oszukać sędziego. Do tego dochodziła nieodłączna przemoc, kontuzja za kontuzją i agresja kibiców – pamiętam taki mecz w Obornikach chyba, który wygrywaliśmy, ale właśnie dlatego przed końcowym gwizdkiem nasz autokar musiał wjechać na bieżnię, byśmy mogli szybko do niego wskoczyć, chroniąc się przed bójką z kibolami.

Niebezpiecznie jest wygrywać na obcym boisku.

Zwłaszcza w piłkę nożną!

Więc kiedy zmieniłeś kierunek na teatr?

Na letnim obozie kondycyjnym nabawiłem się kontuzji, która zakończyła się wizytą w szpitalu i założeniem drenu w prawej nodze, co oznaczało przerwą w treningach. Po doświadczeniach z drużyną rezerw Lecha wcale nie spieszyło mi się z powrotem na boisko. Zaczął się rok szkolny, a wraz z nim nowe zajęcia: teatr. Prowadził je aktor Teatru Nowego w Poznaniu, Michał Grudziński, który stał się moim nowym mistrzem.

Ten sam Michał Grudziński jakiś czas temu zrobił z aktorami Teatru Nowego czytanie Twojej książki „Małe centrum świata”.

To była niespodzianka od losu. A wtedy, w liceum, zrobił z nami Koniec świata wg Gałczyńskiego, przedstawienie, z którym wygrywaliśmy przeglądy teatrów amatorskich w Polsce. Teatr mnie wciągnął. Stanąłem na rozstaju dróg. Nie miałem wtedy jeszcze 18 lat, więc klub Lech, zamiast mnie, wezwał mojego ojca na rozmowę o mojej przyszłości. Dali mu do podpisania mój kontrakt zawodowy – czyli pod wieloma względami: spełnione marzenie. Ale warunkiem było wykluczenie studiów. Ojciec już wtedy wiedział, że mnie ciągnie w inną stronę niż piłka. I powiedział im, że jeszcze się zastanowi.

Może trafiłbyś do Orłów Górskiego?

Kto wie?! (śmiech)

A tak siedzimy w dworze Czesława Miłosza w Krasnogrudzie, w którym fundacja Pogranicze ma swoją siedzibę. Choć to miejsce było właściwie skazane na zagładę.

Taki był los dworków, które popadały w ruinę, kiedy nie było gospodarzy, bo zostali wygnani, rozeszli się po świecie, poginęli. Dla Miłosza to było miejsce skazane przez historię na zapomnienie. Andrzej Strumiłło zrobił tu kiedyś zdjęcia, które wysłał Miłoszowi do Berkeley, a ten zanotował: „…widoczne na zdjęciu suche liście są ważniejsze, a ponieważ wszyscy ludzie, którzy tam chodzili, już umarli, tym mocniej zaznacza się trwałość gruntu, roślin, pór roku i przemijanie spraw ludzkich”. Powrócił tu we wrześniu 1989 roku. Zastał ruinę i pozarastane parki, a pośród tych chaszczy nas, młodych ludzi z awangardowego teatru, którzy chcieliby tu zacząć żyć i pracować. I coś mu się nie zgadzało.

To znaczy?

Była jesień narodów, wreszcie otworzył się dla nas świat, więc on sądził, że my będziemy chcieli wyjeżdżać do Nowego Jorku! Tymczasem rozmowa toczyła się o odrodzeniu tego miejsca, o pamięci pogranicza, o pracy z młodym pokoleniem. Nagle spostrzegł, że historia tu nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, że realne jest odzyskanie przyszłości dla tej małej ojczyzny.

I wtedy też symbolicznie przekazał Krasno­grudę „Pograniczu” i objął patronat honorowy nad Międzynarodowym Centrum Dialogu.

Dziwną rozmowę toczyliśmy wtedy przed dworem: on, uosobienie przeszłości tego miejsca, wypytywał mnie nieustannie o to, co tu będzie, a ja, do którego należała przyszłość, ciągle pytałem go o to, jak było. Mówił: „Żebyście mi tu tylko muzeum nie stworzyli!”. Dotarło do nas, że wierność to bardziej kontynuacja niż upamiętnienie, że stając się strażnikami pamięci mamy jednocześnie wolność czynienia nowego, buntu, niezgody. I to nam dał Miłosz. Nie uwięził nas w muzeum. Tak jak ludzie w Sejnach nie ustawili nas po którejś stronie granicznych, kulturowych lub narodowych podziałów. Mogliśmy być ludźmi pogranicza i przyszłości.

Ale to się nie stało samo. Kiedy tu przyjechaliście, tabor artystów, trochę świrów, mogliście zostać odebrani jako aroganci, którzy mówią miejscowym ludziom, jaka jest ich tutaj kultura.

Zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, że niewiele wiemy, że na tym pograniczu jesteśmy greenhornami, żółtodziobami. Przyjechaliśmy ze spektaklem Tętent według Federico Garcii Lorki, ale grając go w synagodze mieliśmy świadomość, że to po stronie widowni jest żywa opowieść tego pogranicza. Pozostawała ona dla nas nieznana – albo tylko wyrywkowo dostępna. To jej chcieliśmy posłuchać, wydobyć ją z ukrycia i zapomnienia. W ciągu jednej nocy przestaliśmy być teatrem, a ja przestałem być reżyserem spektakli. Zrozumieliśmy, że przed nami czas, w którym najważniejsze to słuchać, dawać miejsce, zapraszać, a potem pracować nad artystyczną formą wyrazu, nad nową pedagogiką spotkania Innego.

Rozmawiali: Magdalena Felis, Igor Nazaruk. Zdjęcia: Aneta Stabińska

Całość w 28 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów