Partnerem kolumny jest
Im dłużej podróżujemy, tym większą wagę przykładamy do troski o środowisko, do etyki w podróży, fotografii czy sposobu opowiadania o świecie – mówi Anna Jaklewicz, podróżniczka, archeolożka i ekoaktywistka.
Ciężkie czasy nastały dla podróżników. Rozmawiamy w chwili, kiedy z powodu pandemii większość granic jest zamknięta, prawie wszystkie samoloty stoją na ziemi, a pociągi jeżdżą pustawe. Ma Pani frajdę z tego, że zdążyła zjeździć kawał świata, zanim coś takiego nastąpiło?
Tak, choć ja zatrzymałam się już dwa lata temu. Miałam silne poczucie spełnienia w podróży i tęsknoty za swoim miejscem na ziemi. Tęsknoty za bliskimi ludźmi i za wartościami, które – wybierając nomadyczne życie – odsuwa się na bok. Pod koniec dziewięciomiesięcznej podróży po Indonezji zdałam sobie sprawę, że nie ma mnie w życiu moich bliskich osób. Nie chcę stawiać wszystkiego na jedną kartę i obudzić się jako osoba pełna doświadczeń, ale samotna. Zdecydowałam więc, że się zatrzymam. Nie wiem, czy na zawsze, ale od dwóch lat już nie podróżuję.
Są tacy, co mają ambicję być na wszystkich kontynentach, a Pani skupiła się na Azji. Czemu akurat na niej? Chodziło o możliwie największą kulturową odmienność od Europy?
Sama się dziwię, że padło na Azję. Na studiach sądziłam, że będę podróżowała po Afryce. Studiowałam archeologię Egiptu i Sudanu, i mój pierwszy wyjazd poza Europę to były wykopaliska w Sudanie. Marzyłam, by przejechać Czarny Ląd z północy na południe, ale los – i ja sama – zdecydował o Azji. Zaczęło się od turystyki. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej w angielskim biurze podróży mogłam wybrać dowolny kierunek. Pomyślałam, że wybiorę kraj duży i różnorodny, w którym praca będzie ciekawa i który za szybko mi się nie znudzi. Wybrałam Chiny, i od tego się zaczęło. Potem był Wietnam, Laos, Kambodża, Malezja i na dłużej Indonezja.
Jak ugryźć taką różnorodność? Europejczyk w Pekinie dogada się po angielsku, a jak się postara, to nauczy się trochę mandaryńskiego. Ale co zrobić w miejscu, gdzie mówią językiem nieznanym nawet w stolicy danego kraju?
Kluczem do poznania jest czas. Nigdy nie miałam ambicji, żeby objechać cały świat i chwalić się liczbą pieczątek w paszporcie. Wolę pojechać gdzieś na dłużej. Czas pozwala coś poznać i zrozumieć. Potrzeba go zwłaszcza w krajach tak dużych i różnorodnych jak Chiny czy Indonezja. Większość z nas może sobie pozwolić na wycieczkę kilkutygodniową, która wystarczy na „odhaczenie” największych miast i najbardziej znanych miejsc. Ja wybieram sposób podróżowania, który pozwala mi spędzić kilka tygodni w jednej wsi, z jedną grupą etniczną.
Przeciętna wiedza o Chinach w Polsce da się streścić tak: wielki kraj, szybko się modernizujący, wyrastający na gospodarczego i w paru miejscach również technologicznego lidera. Daleki, egzotyczny, niezbyt przejęty prawami człowieka, coraz bardziej rozpycha się w polityce międzynarodowej. Jak to wygląda od środka, z daleka od metropolii, w których robi się politykę i największy biznes?
Chiny rzeczywiście bardzo szybko się zmieniają. Po raz pierwszy odwiedziłam je w 2006 roku, potem jeszcze dwa razy. Widziałam unowocześniające się miasta, w których pojawiły się zachodnie fastfoody i nieznana wcześniej kultura picia kawy. Zmieniło się również podejście Chińczyków do ich folkloru i różnorodności. Zrodziła się lokalna turystyka na masową skalę. W ciągu ostatnich dwudziestu lat Chiny bardzo się wzbogaciły, a zachodnich podróżników wyparli rodzimi turyści. W większości są to mieszkańcy dużych miast, którzy w wolnym czasie zwiedzają odmienne kulturowo rejony kraju. Najczęściej dość pobieżnie. Przyjeżdżają, robią zdjęcia w strojach ludowych, próbują lokalnych smaków i wyjeżdżają. My zresztą robimy podobnie: w Zakopanem zdjęcie z misiem, w Sopocie spacer po Monciaku, na Podlasiu fotografie drewnianych chat.
A miejscowi, dla zarobku, odpowiadają na te potrzeby. Oderwani od swoich codziennych obowiązków zakładają ludowe stroje i dwa razy dziennie dają pokaz tradycyjnych tańców.
A czy mieszkańcy dużych miast poza szybkim zwiedzaniem nie próbują czasem zakotwiczyć się na tej wsi na dłużej? W Polsce można przeczytać o ludziach, którzy dorobiwszy się np. w branży IT, uciekają po latach od miejskiego zgiełku – właśnie na prowincję.
W Azji jest podobnie. W Chinach rozmawiałam z „uciekinierami” z wielkich miast. Osiadali na wsi z wyboru, szukając odpoczynku od pędzących miast, od zawrotnego tempa pracy. Poszukiwali ciszy, spokoju, życia blisko natury i czystego powietrza. A takie można w Chinach znaleźć już tylko z dala od wielkich ośrodków.
Pomówmy chwilę o tym środowisku, bo pisze Pani, jak źle to tam wygląda. To efekt tego, że Azja goni zachodni poziom życia, czy tego, że nasza czyściutka Europa podrzuciła jej swoją najbrudniejszą produkcję?
Sprawami środowiska zainteresowałam się podczas pobytu w Indonezji. Prawie połowa obszarów leśnych została tam wycięta, a w miejscu tropikalnej dżungli powstały plantacje palmy olejowej. Dlaczego? Bo w Europie wciąż rośnie zapotrzebowanie na olej palmowy. Znajdziemy go w składzie wielu naszych produktów spożywczych i kosmetycznych. Unia Europejska jest drugim po Indiach importerem oleju palmowego z Indonezji. Mamy więc bezpośredni wpływ na wielkie karczowanie azjatyckiej dżungli. Po powrocie z Indonezji zaczęłam prowadzić warsztaty „Lokalnie-globalnie”, które mają uzmysłowić, że nasze wybory konsumenckie i działania tutaj mają wpływ nie tylko na najbliższe otoczenie, ale także na tamten pozornie odległy świat.
Inną kwestią są śmieci. Przez długi czas wypychaliśmy je z naszego kontynentu, głównie do Chin. Kiedy Chiny przestały przyjmować nasze odpady, w Europie pojawił się kłopot z ich utylizacją. Zarówno Europa, jak i Azja tonie w śmieciach. W Polsce nadal mamy ogromny problem z segregacją śmieci, z ich zagospodarowaniem i infrastrukturą umożliwiającą recykling. Nie radzimy sobie z dzikimi wysypiskami w lasach. W Indonezji śmieci zalegają na plażach lub dryfują po wodach mórz i oceanów. Tamten stan łatwiej usprawiedliwić brakiem edukacji czy problemami logistycznymi. I szybkim tempem zmian. Co usprawiedliwia nas?
Próbuje Pani coś z tym zrobić. Organizuje warsztaty „zero waste” i akcję „Książka za worek śmieci”. Jaki jest odzew, kiedy ludzie uświadamiają sobie, że nie są tak całkiem w porządku?
Staram się działać wielotorowo: szukam sposobów na ograniczenie zużycia plastiku, prowadzę akcję sprzątania, edukuję. Ku mojemu zaskoczeniu zainteresowanie warsztatami jest mniejsze niż akcjami sprzątania. Z inicjatywą „Książka za worek śmieci” dotarłam do czternastu miast. Do wspólnego sprzątania przyłączyło się kilkaset osób. Ilość śmieci w plenerze robi na uczestnikach wrażenie i często skłania do zmiany przyzwyczajeń: od segregowania śmieci do prób ograniczenia ich ilości w ogóle. Z edukacją jest gorzej. Może dlatego, że w przeciwieństwie do akcji sprzątania nie widać natychmiast efektu?
Rozmawiał: Adam Białczak, zdjęcia Anna Jaklewicz
Cały wywiad w 26 numerze Krainy Bugu