Wyjeżdżałem, jak zwykle, w pośpiechu. Znalazłem kluczyki od samochodu, jeszcze tylko portfel i już mnie nie ma. Wtedy za plecami usłyszałem:
– Gdzie wychodzisz, tatusiu?
W drzwiach sypialni stała zaspana Karolka, moja siedmioletnia córka. Zawróciłem, przytuliłem.
– Jadę do pracy, córeczko. Do Łosic.
– A przywieziesz mi jakiegoś łosia?
– Jakiegoś przywiozę. A teraz idź spać. Bo się przez ciebie spóźnię – pocałowałem ją w czoło i wypadłem z mieszkania. Grzałem zdrowo prosto pod słońce. Za Mińskiem Mazowieckim droga prawie opustoszała. Przed Siedlcami zabrakło mi benzyny. Zajechałem na małą stację. Upewniłem się, czy przyjmują karty kredytowe. Nie przyjmowali. Akurat zepsuł się terminal. Zaraz, zaraz. Karty? A gdzie ja mam kartę? Gdzie portfel?
Jestem więc w środku wschodniej Polski bez dokumentów, bez pieniędzy, bez benzyny. Nie znam tu nikogo.
I nikt mnie nie zna. W Łosicach, dokąd jechałem, pożyczą mi na powrót. Ale muszę tam najpierw dojechać. Trudna sprawa. Spróbuję zatankować na piękne oczy. W pierwszej sieciowej stacji nie wyszło. W drugiej młoda korporacyjna załoga popatrzyła na mnie z upokarzającym politowaniem. W trzeciej nie chcieli ze mną rozmawiać. W czwartej mnie wyśmiali. Wyjechałem z Siedlec. Przez chwilę jechałem przed siebie.
W końcu gwałtownie skręciłem w boczną drogę. Może natknę się na jakąś lokalną stacyjkę i ludzi gotowych pomoc bliźniemu w potrzebie?
Była. Stacyjka przy zakładzie rolnym pod lasem. Nie zwróciłem uwagi na nazwę miejscowości. Zatrzymałem się przy jedynym dystrybutorze. Cisza, ptaszki śpiewają. Z ciasnej budki wyszedł mężczyzna z ręką nonszalancko wepchniętą w kieszeń.
– Ile lać? – zapytał i sięgnął lewą ręką po nalewak, nie wyjmując prawej z kieszeni. – Proszę do pełna. Ale uprzedzam pana, że nie mam kasy.
– Jak to: nie ma kasy? – Zdawało mi się, że lekko zaciąga nadbużańskim akcentem.
Wyjaśniłem mu swoje położenie. Wysłuchał z pobłażliwym, niedowierzającym uśmieszkiem. Mańkut jeden.
– Wierzy mi pan?
– A co ja mam wierzyć albo nie? Szefa nie ma. Jak wróci, to zadecyduje. Pan zaczeka.
– A kiedy szef wraca?
– Dopiero co pojechał.
– Ale proszę pana! Ja muszę dojechać do Łosic przed czwartą, bo mi urząd zamkną.
Opowiedziałem, po co jadę do Łosic. Opowiedziałem, gdzie mieszkam
i czym się zajmuję w życiu. Kiwał głową i powtarzał: – Nie da rady. Bez szefa nie da rady.
Zmiękł, kiedy pokazałem mu zdjęcia w laptopie. To mój dom, to żona, córka, a to pies.
– Chyba jest pan uczciwym człowiekiem. Inny by najpierw kazał nalać, a potem by powiedział, że nie ma kasy. Otwieraj pan ten wlew.
Nalał mi za 150 zł. Zapisałem sobie jego adres, on mój i rozstaliśmy się.
O pieniądzach przypomniałem sobie dopiero po kilku dniach. Nie mogłem znaleźć tej kartki z adresem. Zanim pieniądze dotarły na pocztę w Cielemęcu, musiały minąć ze dwa, trzy tygodnie.
Wyobraziłem sobie, jakie emocje targały przez ten czas moim dobroczyńcą: szef wyzwał go od frajerów i kazał zwrócić 150 zł. Żona z pewnością przestała z nim rozmawiać.
Opisałem więc całe zdarzenie w felietonie, który mu wysłałem, przepraszając za zwłokę. Wkrótce dostałem list, napisany odręcznie i trochę niewyraźnie: „Szanowny Panie (…) postanowiłem napisać kilka słów podziękowania. Felieton bardzo mi się podobał. Jest tylko jedna nieścisłość: od 29 lat jestem kawalerem. Może dlatego, że nie mam prawej ręki. Trudno to zauważyć, bo zawsze protezę trzymam w kieszeni. Lechu, jesteś porządnym facetem, trzymaj się! Cześć! Z wyrazami szacunku GK”.
Tekst: Leszek Stafiej