Ludzie

W kropli deszczu szukam oceanu

Muszę przyznać, że z wielką przyjemnością jechałem na wywiad z Panem, tym bardziej, że odbywa się on w niezwykłym miejscu, jakim jest Pana dom w Maćkowej Rudzie nad Czarną Hańczą. Czy osiedlenie się tutaj było zaplanowane, czy zdarzyło się przez przypadek?

Jako młody człowiek obiecałem sobie, że poznam świat na tyle, na ile jest to możliwe, a na starość znajdę sobie spokojne miejsce, w którym będę mógł kontemplować i czekać na koniec. Miałem ciekawe życie, przemierzyłem piechotą Mongolię, dotknąłem szczytów Himalajów, poznałem całą Azję, otarłem się o luksus w Nowym Jorku, ale w głębi serca zawsze wiedziałem, że ostatnią prostą swojego bytu spędzę w Polsce. A dlaczego Maćkowa Ruda? Bo, żyjąc na Manhattanie, tęskniłem do rzeki i nieba z dzieciństwa, wschodnich klimatu, języka, mentalności i śladów historii. Chciałem żyć na prawdziwej wsi, gdzie ludzie ciężko pracują na roli i mają do siebie szacunek. Sami dbają o to, co włożyć do gara, a nie wyglądają miastowych, od których mogliby wyrwać trochę grosza. Chciałem zaczynać i kończyć dzień wśród ludzi, którzy mają godność. Tak, ten dom w Maćkowej Rudzie był świadomym wyborem, sentymentalnym i romantycznym, wewnętrzną potrzebą, którą trudno zdefiniować. Wie Pan, że stąd jest bliżej do Wilna niż do Warszawy? Gdzie zatem mogłoby mi być lepiej?

No tak, a przecież w Wilnie wszystko się zaczęło…

Tam przyszedłem na świat w 1927 roku. Dzieciństwo i młodość spędziłem na ziemi wileńskiej i nowogródzkiej. To pozostawiło we mnie trwały ślad. Stamtąd wziął się mój sentymentalizm. Tam upatruję źródła mojego upodobania do krajobrazu lirycznego. Cieszę się zatem niezmiernie, że mogę być tak blisko moich korzeni.

Kupił Pan dom z duszą?

Chyba tak. Granica działki, na której on stoi, przylega do rzeki. Całość otaczają potężne stuletnie drzewa. Właścicielem dworu, który nieco rozbudowałem, był Jan Jakubowski, przedstawiciel drobnej podlaskiej szlachty, który przed wojną składał drewniane domy dla sejneńskich Żydów. Kupując tę posiadłość od początku wiedziałem, że nie chcę wiele zmieniać ani w niej, ani w jej otoczeniu – chciałem uszanować klimat tego miejsca. Moim największym pragnieniem było wrośnięcie w tę ziemię i poczucie jej rytmu.

Pana życie to nieustanna przygoda, której częściami składowymi są sztuka i podróże. Od zawsze Pan wiedział, że tak będzie?

Dość wcześnie zacząłem przejawiać talenty. Kiedy miałem sześć lat, matka posłała mnie do szkoły. W pierwszej klasie byłem tylko przez dwa tygodnie, bo strasznie się tam nudziłem. Postanowiono przenieść mnie do drugiej klasy. Egzamin gimnazjalny zdałem tuż przed wojną.

Zawsze lubiłem rysować – jedną z moich prac wysłano do Warszawy, otrzymałem za nią nagrodę od prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Pierwsze farby olejne dostałem w 1939 roku. Wastoczycy, czyli radzieccy nauczyciele, którzy pojawili się w naszej szkole po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski, kazali mi malować końskie kopyta.

Potem skończył Pan krakowską ASP.

Ostatecznie tak, ale zanim to nastąpiło, byłem studentem łódzkiej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Dostałem się do niej z numerem piętnaście. Pobyt tam był najważniejszym momentem w moim życiu, miałem bowiem to szczęście, że moim profesorem był Władysław Strzemiński. To on otworzył mi oczy na świat. Dzięki niemu zrozumiałem wiele z mechanizmów i tajników sztuki. Przychodząc do akademii, byłem na tyle dojrzały jako malarz konwencjonalny, że właściwie szkoła nie była mi potrzebna. Potrzebna mi była natomiast wiedza profesora…

Cały wywiad przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.

Rozmawiał: Daniel Parol | Tekst: Justyna Franczuk | Zdjęcia: Piotr Malczewski

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów