Za pagórkami, za polami, za lasami, za Bugiem… — tak mogłaby się zaczynać opowieść o Katarzynie Stępniak i jej siedlisku w Bujakach pod Drohiczynem. Dla wielu mieszczuchów to prawdziwy koniec świata, gdzie diabeł mówi dobranoc. Dla niej i jej życiowego partnera to leśna arkadia, w której chcieliby się wspólnie zestarzeć. Ale póki co, mimo wielu trudnych wyzwań, dzień po dniu tworzą dom marzeń, kłaniając się przyrodzie, bo to ona użyczyła im swojej gościny.
Proszę napisać esemesa, kiedy panie przyjadą, bo nie mamy dziś zasięgu — to częsty komunikat, który Katarzyna Stępniak zimą wysyła swoim gościom. Ale nie jedyny: — Chyba muszę po was wyjechać, bo w lesie jest grzęsko i możecie się zakopać! Napęd na cztery koła macie? — pyta z delikatnym podlaskim zaśpiewem.
Bujaki 46. Rzut beretem od Drohiczyna. Zanim tu dotrzemy, przez chwilę, po prawej stronie drogi, zasrebrzy się Bug… To dla tej rzeki porzuciła stałą pracę w Warszawie, zamieniając wynajmowaną kawalerkę na stuletnie chałupy w środku lasu. Nie przyszła tu jako obca. Pochodzi z Białej Podlaskiej, wychowała się w bloku, ale jej dziecięce lata upłynęły w gospodarstwie babci Marysi w nieodległej Terebeli. —To były sielskie czasy… Chodziłam z babcią po krowy na łąkę, na jagody do lasu, pracowałam z nią w ogrodzie, podbierałam jajka kur i kaczek… Myślę, że to moje cudowne dzieciństwo zadecydowało o tym, że trafiłam tutaj — opowiada pani Katarzyna. — Dom babci otoczony był polami, ale ja miałam swój zakątek w brzozowym zagajniku, do którego biegłam, kiedy było mi smutno albo wręcz przeciwnie, kiedy rozpierało mnie szczęście. Uwielbiałam też jeździć rowerem po lesie i odkrywać w nim różne tajemnicze miejsca. Gdzieś była stara kapliczka z markotną Matką Boską, której ktoś przynosił codziennie polne kwiaty… Gdzieś był opuszczony dom z resztkami kaflowego pieca – jego ostatnim tchnieniem… Tamte obrazy i zapachy nosiłam pod powiekami w moim dorosłym życiu i nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo za tym tęsknię — wspomina właścicielka siedliska „Las się żyje”.
Przystanek Podlasie
Absolwentka animacji kultury na Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach oraz folklorystyki i etnologii na lubelskim UMCS-ie szukała zajęcia, które by odpowiadało jej zainteresowaniom i dawno obudzonej miłości do tradycyjnej kultury ludowej. Po drodze „zaliczyła” kilka profesji, niezwiązanych z jej wykształceniem. — Najpierw pracowałam w bibliotece w Białej Podlaskiej, ale w momencie kiedy okazało się, że nie stać mnie na kredyt, przeniosłam się do stolicy, gdzie zajmowałam się m.in. marketingiem. Prowadziłam też biuro podróży. W międzyczasie wspólnie ze znajomymi założyliśmy Stowarzyszenie „Pakuj plecak” i podróżowaliśmy po całym świecie. Wtedy dotarło do mnie, że w żadnym miejscu na ziemi nie czułam się tak dobrze jak na Podlasiu. Że to jest osobna kraina z własnym językiem, kulturą, przepyszną kuchnią, niesamowitymi krajobrazami i granicą na Bugu, która powinna być moim azylem i którą powinnam każdego dnia pielęgnować — przyznaje pani Katarzyna. — Warszawa mnie męczyła, a Bug wciąż wołał… Kiedyś stanęłam na brzegu rzeki i doznałam olśnienia: po co mi dom gdzieś na Bali, skoro mogę mieć dom z bali na Podlasiu.
Dom jak człowiek
Siedlisko w nadbużańskich Bujakach znalazła cztery lata temu przypadkiem. — Właściwie to ono mnie znalazło — zauważa. — Kiedy zobaczyłam zdjęcie w internetowym ogłoszeniu, wiedziałam, że to jest to. A jak tutaj przyjechałam, nie było już odwrotu. Zakochałam się w tym miejscu po uszy — opowiada.
Nazwa „Las się żyje” to było właściwie przejęzyczenie. — Musiałam podjąć życiową decyzję, i w momencie leciutkiego zawahania, czy sobie sama poradzę w tej głuszy, powiedziałam: „A co tam, las się żyje”. I tak już zostało — śmieje się.
W skład jej gospodarstwa wchodzi leśniczówka, wynajmowana dla turystów, obora, przerobiona na prywatne mieszkanie, stodoła, która niebawem zamieni się w muzeum tkactwa i salę koncertową, oraz 3 hektary lasu.
— Jak kupowałam to siedlisko, byłam przekonana, że to prawdziwa leśniczówka, ale okazało się, że poprzednim gospodarzem był rolnik, a nie gajowy. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało — wyjaśnia pani Katarzyna, oprowadzając nas po pachnącym starodrzewiem domu z 1930 roku. — Niedługo będziemy śpiewać naszej chatce 200 lat albo i więcej — mówi z nutką wzruszenia. Na każdym kroku widać dbałość gospodyni o tradycyjne elementy wystroju, które budują rustykalny klimat tego miejsca, przywołując wspomnienia z dzieciństwa, spędzanego u dziadków na wsi. — „Ograbiłam” moje obie babcie ze staroci i przywiozłam do Bujak całą przyczepę artefaktów — tłumaczy. — Wśród nich są prawdziwe perełki, m.in. dywany, tkane przez moją prababcię, czy oryginalne makatki – dzieła cioci. U sufitu kołyszą się podlaskie „pająki” ze słomy i bibuły – zrobiłam je z siostrą na wzór tych dawnych. Mamy tu starą kuchnię z fajerkami, dubeltowe okna, skrzypiące podłogi, niekoniecznie równe ściany, pamiętające śmiech i płacz poprzednich domowników…
W stodole odnalazłam dębowe łóżka – są krótkie, tylko 180 cm długości, bo kiedyś ludzie spali w pozycji siedzącej lub półleżącej. Podobno bali się położyć, żeby nie umrzeć — informuje z precyzją etnologa.
Nad łóżkami wiszą „święte obrazy” w postaci oleodruków, które dziś spotyka się głównie w skansenach. Stare krzesła i fotele obite są fragmentami strojów nadbużańskich – kolorowe spódnice i chusty zyskały nowe życie. Wiele sprzętów i elementów tradycyjnych tekstyliów właścicielka siedliska kupiła u znajomego z niedalekiej Kosianki. — Pan Zenek jest niesamowity. Mieszka w pięknym miejscu i robi mnóstwo ciekawych rzeczy. Dostałam od niego kożuch, walonki i strój kolędniczy, w którym odwiedzałam tej zimy chałupy sąsiadów. Kiedyś chodzili w nich jego znajomi… Bardzo się ucieszył, że teraz będą mi służyć.
Leśniczówka opalana jest dwoma kaflowymi piecami, dodatkowego ciepła dostarcza też kominek w pokoju wychodzącym na ogród. Niebawem ganeczek zostanie zrekonstruowany, a nad oknami pojawią się tradycyjne dekory. — To nie jest miejsce dla każdego — zastrzega właścicielka. — Oczywiście w tej chacie są wszystkie udogodnienia potrzebne do codziennego funkcjonowania, ale dominuje prostota, co bardzo wielu gościom odpowiada. Miłośnicy hoteli z opcją all inclusive raczej długo nie zagrzeją tutaj miejsca — śmieje się. Zamiast telewizora jest widok na las za oknem, w które ciekawsko zaglądają sarny i łosie. Zamiast radia nieustanne koncerty porannych i wieczornych ptaków… — Często słyszę od naszych gości, że ta chata ma niesamowitą energię, że tutaj się świetnie wypoczywa. Wielu przyjeżdża na Podlasie z zamiarem intensywnego zwiedzania, a po dwóch, trzech dniach okazuje się, że nie mają ochoty nigdzie się ruszać, poza spacerem nad Bug.
Oj, pujdu ja ponad Buhom!
Przez długi czas pani Katarzyna prowadziła siedlisko w środku lasu sama. — Mama ostrzegała mnie, że będzie mi ciężko, ale dzięki pomocy rodziny i przyjaciół udało się to wszystko uporządkować — wspomina właścicielka gospodarstwa agroturystycznego. — Nie czułam się samotna, bo z natury jestem bardzo niezależna, ale brakowało mi bratniej duszy, kogoś, kto myślałby podobnie jak ja. Niełatwo jest znaleźć osobę, lubiącą starocie i życie w symbiozie z naturą. Okazało się, że po drugiej stronie Siemiatycz mieszka kawaler, który skradł moje serce – poznaliśmy się na warsztatach śpiewu białego. Cała rodzina Daniela jest bardzo rozśpiewana i umuzykalniona. On działał w Studium Folkloru Podlaskich Białorusinów „Żemerwa”, a ja wkrótce do niego dołączyłam. Od tamtej pory wspólnie mieszkamy w lesie i staramy się dzielić naszą pasją z innymi. Wszystko robimy z myślą o tradycyjnej kulturze ludowej. Ostatnio zajęliśmy się badaniami terenowymi, jeżdżąc od wsi do wsi i szukając śladów dawnych pieśni. W Bujakach mieszkała śpiewaczka pochodząca z Bacik, która zostawiła po sobie trzy zeszyty przedwojennych pieśni na różne okazje. Razem z naszą sąsiadką Kornelią chcemy je wydać. Mamy też w planach warsztaty dla dzieci, podczas których będziemy je uczyć śpiewu białego, oraz warsztaty szycia, z wykorzystaniem tradycyjnego designu. Cykl takich zajęć poprowadzę we współpracy ze stowarzyszeniem Tygiel Doliny Bugu. Sama szyję ręcznie, przez wiele lat należałam do ruchu rekonstrukcyjnego, w którym zajmowałam się odtwarzaniem średniowiecznych ubiorów. Na warsztatach skupiamy się oczywiście na stroju nadbużańskim. Nie był on jednorody i miał kilka odmian — wyjaśnia pani Katarzyna. — Kobiety nad Bugiem nosiły spódnice w pionowe paski lub kratę i zapaski w pasy poziome lub pionowe, a ich nakryciem głowy były chusty na kimbałce lub czepki. Panowie nosili zaś kapelusze z żytniej słomy oraz rogatywki obszyte barankiem. Podstawą ubioru była lniana koszula – w okolicach Włodawy zdobiona pereborami. Na nogi nakładano postoły, czyli łapcie plecione z łyka — precyzuje Katarzyna Stępniak. — Wszystkie te działania na rzecz lokalnej społeczności udaje się realizować dzięki wzorowej współpracy z Ośrodkiem Kultury w Drohiczynie, stowarzyszeniami Tygiel Doliny Bugu, LOT nad Bugiem i Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach — wylicza. — Tu są ludzie z ogromnym potencjałem. Nie byłoby tu nas, gdybyśmy w to nie wierzyli — twierdzi.
— Ale przede wszystkim nie byłoby tu nas, gdyby nie Bug. Oboje bardzo kochamy tę rzekę, która jest magiczna, tajemnicza i dziko piękna. Często siedzimy długimi godzinami na brzegu i rozmawiamy, aż na niebie zapalą się pierwsze gwiazdy. Mamy wtedy wrażenie, że rzeka zabiera od nas to, co złe. Nasze problemy odpływają w siną dal, kiedy się z panem Bugiem szczerze pogada, ale trzeba w to wierzyć — uważa pani Katarzyna. — Bug mnie uspokaja — zwierza się. — Wystarczy kilka minut spaceru nad wodą, bym się na nowo poskładała.
Tekst: Monika Mikołajczuk, zdjęcia: Sylwia Garucka-Tarkowska