Siedlisko

Moje życie to bajka – Piotr Dzięciołowski

Napiszę kiedyś książkę, kupię konia, zbuduję dom na własnej ziemi… Piotr Dzięciołowski z Warszawy – fotoreporter, dziennikarz, pisarz, autor kilkunastu wystaw fotograficznych – który przez lata z trudem znajdował czas, aby umówić się na kawę po pracy, już o tym wszystkim nie marzy. Spełniło mu się z nawiązką w Udrzynie nad Bugiem, gdzie w ogóle nie planował się przeprowadzać.

Z okien ursynowskiego mieszkania widziałem beton i odległy zarys lasu na horyzoncie. Z okien nadbużańskiej chatki widzę drzewa i stajnię, a w niej mojego konia. A Bajka, klacz, która jest tu ze mną od dziewiętnastu lat, ze swego okna widzi mnie — mówi gospodarz, częstując herbatą, której aromat miesza się z czystym, sosnowym powietrzem. Jesteśmy na skraju Puszczy Białej, ogromnego kompleksu leśnego, na północ od Wyszkowa. Drewniany dom z poddaszem, w pasie działek rekreacyjnych z niską zabudową wśród strzelistych koron, sprawia wrażenie idealnego miejsca do pracy twórczej. Dziesięć minut stąd piechotą do rzeki. Nad płaskim krajobrazem Mazowsza niebo szerokie i zmienne jak pofalowane morze, można by wpatrywać się godzinami.

— Przypadek sprawił, że tu jestem. Wprawdzie zawsze ciągnęło mnie do natury, jeździłem na obozy harcerskie, chciałem mieć taki swój zakątek — wspomina Piotr Dzięciołowski, który jest czwartym pokoleniem stołecznych dziennikarzy o tym nazwisku; jako reporter polityczny m.in. w dzienniku „Kurier Polski” fotografował najważniejsze wydarzenia w kraju. — Ale nawet nie szukałem żadnej działki. Sama do mnie przyszła w końcu lat osiemdziesiątych, przez rodziców kolegi szkolnego jednego z moich synów. Przyjedźcie, zobaczcie, jak tam fajnie, nigdy deszcz nie pada, zachęcali. I rzeczywiście to miejsce notuje bardzo mało opadów. Ale byliśmy tam z dziećmi trzy razy, zanim kupiłem tę działkę. I za każdym razem tak lało, że nie można było wyjść z domu.

Postawił w dwa lata domek letniskowy, który służył rodzinie na weekendy, a gdy synowie dorośli, przerobił go na całoroczną siedzibę. Sam budował, nie mając wcześniej doświadczenia w majsterkowaniu, a tylko opierając się na poradnikach. W jego rodzinnym domu, salonie inteligenckim Ludwiki Woyciechowskiej-Dzięciołowskiej i Włodzimierza Dzięciołowskiego, w kamienicy przy placu Zbawiciela, wzywało się fachowców do malowania ścian; nikt nie wierzył, że można zrobić to samemu. — Rodzice, redaktorzy „Expressu Wieczornego”, mole książkowe i zapaleni brydżyści, gromadzili wokół siebie aktorów, pisarzy. Ojciec był też współautorem telewizyjnego programu satyrycznego „Wielo­kropek” i noworocznych szopek, a w moim pokoju powstawały teksty piosenek Magdy Umer, pisane przez starszego brata — wspomina pan Piotr, który w wieku jedenastu lat wprawił opiekunów w zdumienie, zamawiając na urodziny głowę konia na patyku, zabawkę, jaką podpatrzył u młodszych dzieci. Tak bardzo chciał galopować.

Nikt w rodzinie wcześniej nie jeździł konno, a on dla tych zwierząt zmienił całe swoje życie. Choć naukę jazdy zaczął dopiero w wieku czterdziestu czterech lat, kiedy właściciel „Kuriera” zmienił gazetę codzienną w tygodnik, co pozwoliło zaplanować regularne zajęcia w siodle. — Przepadłem, od tej pory cały mój świat kręcił się wokół stajni i poznawanych „koniarzy”, domownicy nie mogli już tego słuchać — śmieje się. — Ktoś z rodziny wymyślił, że jak wreszcie kupię sobie wierzchowca, to przestanę o nim gadać. A gdy kupiłem Bajkę, to dopiero się zaczęło.

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów