Kiedy Wiesław i Katarzyna Raczyńscy kupowali siedlisko w Rudce na Podlasiu, nie przypuszczali, że po latach stanie się ono ulubionym miejscem wypoczynku spragnionych ciszy i spokoju mieszczuchów. Przyjeżdżają tu z całej Polski i z dalekiego świata także z powodu… alpak. Egzotyczne zwierzęta nad Bugiem budzą ciekawość i sympatię, a przebywanie wśród nich jest niezapomnianym przeżyciem. Dla gospodarzy tego urokliwego zakątka Alpakarium to piękna przygoda, która całkowicie ich odmieniła.
Niewielka wieś Rudka na Podlasiu z lotu ptaka wygląda jak zielona wyspa pośród morza łanów pszenicy i żyta, które ją otaczają złotym półokręgiem. By dojechać do posiadłości Raczyńskich i ich Alpakarium, trzeba się bacznie przyglądać drodze. Ta wiedzie przez Łosice do samego Janowa Podlaskiego. Mniej więcej w jej połowie, tuż przed Starą Kornicą, na ostrym zakręcie wita nas tabliczka z charakterystycznym logo czarnej alpaki. Potem już tylko kilometr pośród bujnych pól i łąk pod ścianę lasu. Dom Katarzyny i Wiesława Raczyńskich, o tej porze tonący w kwiatach, prawie się o nią ociera i pachnie sosną, tak jak sobie wymarzyli…
Powrót do korzeni
Oboje pochodzą z południowego Podlasia – pani Katarzyna z okolic Komarówki Podlaskiej, a jej małżonek spod Kocka. Ona – z zawodu nauczycielka wychowania fizycznego w szkole w Legionowie, potem właścicielka kawiarni. On, inżynier mechaniki precyzyjnej, zajmował się własnym biznesem. Kiedy zbliżał się czas emerytury, zapragnęli powrócić na wieś. Ale nie do swoich rodzinnych stron, a troszeczkę dalej, bliżej Bugu…
— Szukaliśmy takiego miejsca od dawna, by odpocząć od miasta i delektować się wolnością na emeryturze — mówi pani Katarzyna. — Marzyło mi się, by rano wstawać niekoniecznie skoro świt, chodzić po rosie na bosaka i rozkoszować się śpiewem ptaków. Jeść warzywa i owoce z własnego ogrodu. Upajać się ciszą… — uśmiecha się do tamtych dni. — Któregoś dnia zadzwoniła do mnie bratowa, która znalazła w „Słowie Podlasia” ogłoszenie o sprzedaży pięciohetarowej działki z domem w Rudce w gminie Stara Kornica. Byliśmy wówczas w nienajlepszej sytuacji finansowej, ale pomyśleliśmy: co nam szkodzi zobaczyć? — opowiada. — Kiedy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy w 1997 roku, nic nie było widać oprócz zboża — wtrąca Wiesław Raczyński — i za bardzo nam się tutaj nie podobało — zaznacza. — Dom stał na górce i choć nas zauroczył, to reszta zupełnie nie. Więc daliśmy sobie spokój — precyzuje pani Katarzyna, goszcząc nas w klimatycznym oszklonym ganku z widokiem na ogród pełen miododajnych kwiatów. — Jednak Rudka za nami chodziła, i po pewnym czasie postanowiliśmy wybrać się tutaj ponownie. Wtedy poczułam, że to jest moje miejsce na ziemi, że tutaj chcę się zestarzeć. Nie obyło się bez kłopotów, ale koniec końców udało się sfinalizować transakcję i siedlisko jest nasze — gospodyni stawia na stole babciną porcelanę pełną frykasów nadbużańskiej kuchni własnej roboty, zachęcając do skosztowania. Ten dom i to miejsce to jakby kadr wyjęty z Panien z Wilka, z aurą tamtego niespiesznego życia, którym się trzeba delektować, celebrując każdy kęs… – myślę sobie, słuchając wciągającej opowieści gospodarzy.
Dom duszę buduje…
— Od początku miał w sobie to coś — pani Katarzyna wraca do jesieni sprzed dwóch dekad. — Został wybudowany sto lat temu w Bachorzy, być może przez jakiegoś ziemianina, o czym świadczą jego rozmiary. W 1953 roku odkupił go niejaki Adam Wróbel i belka po belce przeniósł do Rudki. Trudno powiedzieć, w jakim jest stylu – ni to dworek, ni wiejska willa z elementami przedwojennej architektury, może rosyjskiej…? Na pewno ma on duszę i niejedno pamięta — dodaje. — To był ostatni dzwonek, by go uratować — podkreśla Wiesław Raczyński. — Niektóre elementy były całkowicie zniszczone: dach w kilku miejscach przeciekał, stan podłóg i ścian też pozostawiał wiele do życzenia. Niegdyś urządzano tu wiejskie potańcówki, więc zapewne dom trząsł się w posadach — uśmiecha się. — Trzymano tu także zboże. Na szczęście udało się nam zachować większość oryginalnego budulca, ale remont zajął nam prawie dziesięć lat. Dzięki przeróbkom dom zyskał więcej przestrzeni i nabrał charakteru — relacjonuje właściciel siedliska, które dzisiaj w niczym nie przypomina tamtego. Świadkiem jego przeobrażeń i dojrzewania do wymagań gospodarzy jest rosnąca przy ganku dzika grusza, która ażurowym parasolem drobnych listków chroni domowników przed ostrym lipcowym słońcem…
Prosto z ganku wychodzi się na brzozową polanę, gdzie można w każdej chwili przycupnąć pod drzewem i popatrzeć na alpaki – pasące się w oddali albo, tak jak dziś, zażywające piaskowych kąpieli, czy też poczytać ulubioną lekturę na jednym z kołyszących się w zielonej ciszy hamaków… — Posadziłam na naszej działce ponad tysiąc drzew i krzewów, w tym wiele egzotycznych — zachwala pani Katarzyna i wylicza: sekwoja, platan, drzewo korkowe, kiwi… — Mamy też śliwy, grusze, czereśnie, brzoskwinie i jabłonie. A potem zachciało mi się ogrodu, takiego jak z dzieciństwa, z floksami i słonecznikami. Kiedy i to się udało, zdałam sobie sprawę, że uprawianie rabat, owszem, jest przyjemne, ale trzeba robić coś konkretnego, bo energia wciąż mnie rozsadzała — przyznaje, po czym zaprasza do swojego królestwa. — O, trzykrotka nam się stuliła, dziś na pewno będzie padać! — ogłasza zza kolorowej tęczy motyli…
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.
Tekst Monika Mikołajczuk, zdjęcia Sylwia Garucka-Tarkowska.