Siedlisko

Architekci marzeń

Oboje są ludźmi sztuki – ona, z wykształcenia plastyczka, od lat pracuje w lubelskim teatrze jako marketingowiec, on dzieli życie między dubbing, mały i duży ekran a teatralne deski w stolicy. Jej jest wszędzie pełno, on to uosobienie spokoju. Kiedy jednak są razem, sprawiają, że tworzą się korki w niewielkim Sobiborze, gdy zapraszają do niego gwiazdy estrady. Od kilku lat remontują stare, drewniane siedlisko. Poznajcie Ewę Szeloch i Jacka Króla.

Długo zastanawiałam się, jak zacząć tę opowieść. Nie chciałam, aby wyszło standardowo, czyli od marzeń. Im dłużej jednak myślałam, tym bardziej byłam pewna, że tego nie uniknę. Kahlin Gibran powiedział kiedyś: „Wolę być marzycielem pośród najskromniejszych i mieć wizje do zrealizowania, niż władcą pośród tych, którzy nie mają marzeń ni pragnień”. Właśnie te słowa przyszły mi do głowy, kiedy słuchałam wywiadu z sobiborskim duetem.

Prym wiedzie tu płeć piękna. Bo czy mogę się mylić, kiedy mowa o „szalonej” kobiecie, która – od zawsze marząc o własnym domu z bali – postanowiła go kupić, urzeczona wybiegającym na nadbużańską łąkę stadem saren? Kobiecie, która realizowała swoje pragnienia, pomimo pukających się w czoło ludzi i przyjaciela, przestrzegającego: „W co ty babo się pakujesz”?

Przypadkowy początek

— Znalazłam się w Sobiborze przez kompletny przypadek. Przyjechałam na zaproszenie mojego przyjaciela z liceum, który miał tutaj pięknie położoną działkę. Podczas zwiedzania okolicy zauroczyła mnie stara drewniana zabudowa tutejszych wiosek. Nadbużańskie tereny tak mnie urzekły, że poprosiłam go, by poszukał mi jakiegoś domu w okolicy — wspomina Ewa. Należy podkreślić, że w marzeniach naszej bohaterki obok drewnianego domu było bocianie gniazdo, bowiem zawsze kojarzyło się z prawdziwą polską wsią.

What Is a Bibliography?

What Is a Bibliography?

Poszukiwaniem odpowiedniej posiadłości zajął się były sołtys Sobiboru. Szczęśliwym trafem pierwsza kandydatka na wiejską chatę miała stojący obok słup z bocianim gniazdem.

— Zaczęłam oglądać dom, poszłam za stodołę, która była strasznie zrujnowana, stanęłam na górce i w tym momencie na łąkę wybiegły sarny. Wtedy właśnie poczułam, że to jest moje miejsce.

Było to zupełnie irracjonalne — opowiada lublinianka z ekscytacją podobną do tej sprzed lat. Potem przyszły zawirowania, bo – jak to z marzeniami bywa – droga do nich jest długa i naszpikowana przeciwnościami. Rozpoczęły się żmudne negocjacje z właścicielami posiadłości, na które Ewa przyjeżdżała specjalnie z Lublina. W jedne z nich zaangażowała się emocjonalnie tak bardzo, że – wracając do domu – dopiero po kilkunastu kilometrach zorientowała się, że jedzie na Warszawę, a nie na Lublin.

Mam dom – co dalej?

Po złożeniu swojego podpisu na akcie notarialnym wszystko szło już niemalże książkowo. — Ewa jest mistrzem organizacji — stwierdza pewnie Jacek, kiedy pada pytanie o remont siedliska. Ta wrodzona cecha niewątpliwie pomogła jej w szybkim remoncie domu, który trwał jedynie pół roku. Jak na jego stan to mistrzostwo świata. — Najgorzej wyglądała stodoła, która chyliła się ku ziemi. Belki wiążące trzaskały, w dachu zrobionym z dykty widać było niebo. Kiedy próbowałem łatać jedną dziurę, natychmiast pojawiały się następne — wspomina początki na nadbużańskiej wsi Jacek. — Pożyczyłam od znajomych przyczepę kempingową – Jacek mi ją tutaj przyciągnął, bo nie miałam haka w swoim samochodzie – i zaczęła się moja remontowa przygoda. Mieszkałam w przyczepie, zaś panowie z ekipy budowlanej w tym miejscu, gdzie teraz jest letnia kuchnia. Doprowadzili mi do tymczasowego lokum 60 metrów węża ogrodowego, zbili i ofoliowali trójnóg – tak powstał mój plenerowy prysznic. Zaopatrzyłam się nawet w zasłonkę do niego, tylko nie przewidziałam, że jak wiatr wieje, to podfruwa ona do góry, i kiedyś podczas kąpieli wpadłam w popłoch (śmiech). W głowie miałam ułożony cały scenariusz remontu. No i tak się budowałam — opowiada Ewa, a w jej oczach widać błysk szczęścia.

Po mistrzowsku dowodziła ekipą remontową, była prawdziwym kierownikiem budowy w spódnicy, ale też sama ciężko pracowała: zamawiała towar, w weekendy – kiedy robotnicy wracali do rodzin – zakasywała rękawy i sprzątała podwórko. Pewnie wtedy przekonali się do niej miejscowi, których ujęła pracowitością, bo przeczyła stereotypom, że oto bogata „miastowa” kupuje posiadłość na wsi, siada przy kawce i dyryguje ludźmi.

Sąsiedzi okazywali jej życzliwość nie tylko podczas budowy. Przynosili ciepłe ciasto, żałując jej, bo siedzi sama i tak haruje. Robią to konsekwentnie od dziewięciu lat, czego doświadcza również Jacek. — Poza małymi miejscowościami nie usłyszymy takiej deklaracji: „Ja panu pomogę, a kiedyś pan mi pomoże — twierdzi. — Taka lokalna wymiana barterowa. Zresztą miejscowi w ogóle są życzliwsi niż ludzie z miasta. Tutaj wszyscy się znają, mówią sobie „dzień dobry”, czemu dziwią się nawet turyści odwiedzający Siedlisko Sobibór.

Kulturalne Uprawy Tarasowe

Sąsiedzka pomoc i życzliwość jest odwzajemniana – Ewa i Jacek dają mieszkańcom Sobiboru to, co mają najlepszego: swoje zamiłowanie do sztuki. Od trzech lat z sukcesem organizują artystyczne wieczory, w których udział biorą same gwiazdy. W Sobiborze bywają m.in.: Łukasz Nowicki, Jacek Bończyk, Agnieszka i Wojtek Paszkowscy, Ewa Tucholska-Jaszczak, Anna Gajewska, Paulina Kinaszewska, Danuta Błażejczyk, Klementyna Umer. Wszyscy występują za darmo, krzewiąc wielką kulturę w małej miejscowości.

Artystyczna idea jest tak naprawdę prosta: — Bardzo chciałam coś zrobić dla mieszkańców Sobiboru. Tutaj na wsi niewiele się dzieje, a najbliższe centrum kulturalne to Włodawa — wyjaśnia Ewa. Pomysł wypalił, choć Jacek początkowo sceptycznie podchodził do zamiarów partnerki. Przy pomocy przyjaciół – Agnieszki i Wojtka Paszkowskich – udało się zaprosić artystów, którzy połknęli „tarasowego bakcyla”.

Pierwsze Kulturalne Uprawy Tarasowe okazały się wielkim sukcesem: na zaadaptowanym na potrzeby widowni podwórku zasiadło ponad 300 osób, które Ewa zaprosiła osobiście, chodząc przez kilka dni po wsi, stukając do każdego domostwa i wręczając wydrukowane specjalnie na tę okazję zaproszenia. Imprezę zorganizowano bardzo rzetelnie: był parking, byli kierujący ruchem, wypożyczone z kościoła i świetlicy ławki, profesjonalne nagłośnienie i oświetlenie.

To właśnie podczas tego wieczoru samochodów było tak dużo, że po raz pierwszy w historii Sobiboru utworzył się korek.

Sukcesem okazały się też dwie kolejne edycje – znów byli na nich znakomici artyści. — Ludzie dostają tu coś, co się rzadko zdarza w takich małych społecznościach: wysokiej klasy muzyków grających na żywo, aktorów, którzy wykonują piosenki ze specjalnie napisanymi na ten wieczór aranżacjami. W tym roku artyści wykonali ponad dwadzieścia utworów do tekstów Wojciecha Młynarskiego, rozpisanych na osiem instrumentów – to tytaniczna praca pianisty Krzysztofa Jaszczaka — podsumowuje przedsięwzięcie Jacek.

Ręce, które robią

Po kulturalnych doznaniach zatoczmy koło i wróćmy do początku, czyli do domu. Jest do czego, bowiem jego widok urzeka jeszcze przed przekroczeniem progu. Niezwykle zadbana, urządzona ze smakiem wiejska chata to teraz zapewne marzenie niejednej osoby, która ją odwiedza. Znajdziemy tu wiele staroci z duszą, których Ewa jest wielbicielką i które namiętnie kolekcjonuje od najmłodszych lat, bo zbieractwo ma w genach. Jest mnóstwo makatek, są ozdoby własnej produkcji, które pani Szeloch wykonuje z tego, co już ma w domu, dzięki czemu nic się nie marnuje, a wnętrza mają niepowtarzalny charakter. Stara się przy tym, aby wszystko było „made in Poland”. Przejeżdżający przez Sobibór ludzie często zatrzymują się, aby podziwiać i zwiedzać odnowione siedlisko, przeciwko czemu nasza bohaterka zbytnio się nie buntuje, bo cieszy ją, że coś, co stworzyła, podoba się innym.

Ewa i Jacek wszystko robią własnymi rękami. Malowanie, stolarka, gipsowanie – jak czegoś nie potrafią, to się tego uczą, bo to nie tylko oszczędność, ale przede wszystkim wielka frajda, że coś jest ich dziełem. Będą nim niewątpliwie przedsięwzięcia, które Ewa ma w planach: wykończenie nowego, niedawno przeniesionego domu, letniej kuchni, pieczenie prawdziwego wiejskiego chleba w tradycyjnym piecu, otwarcie sklepiku ze zdrowymi wiejskimi produktami oraz sklepu internetowego z akcesoriami, którymi można wyposażać i upiększać wiejskie chaty. Zanim jednak przejdą do czynów, a nie mam wątpliwości, że tak się stanie, delektują się tym, co jest tu i teraz – wymarzonym miejscem na ziemi, którego tworzenie jest pasją, jak o Siedlisku Sobibór mówi Ewa, a Jacek Król wtóruje jej z entuzjazmem: — Miejscem, które jest totalną odskocznią od Warszawy, od codziennej roboty, miejscem, w które czuję się wpasowany, gdzie mogę łowić ryby w najdzikszej polskiej rzece – BuguKiedy od poniedziałku do czwartku jestem w Warszawie, przy życiu trzyma mnie cudowna myśl, że po ostatnim nagraniu wskoczę do samochodu i za nieco ponad 3 godziny będę tutaj, wieczorem rozpalę saunę, a następnego dnia od 9.00 będę dłubał w drewnie — uśmiecha się.

I tylko patrzeć, jak oboje zostawią Lublin i Warszawę, zapakują dobytek życia i na stałe osiądą w Sobiborze, otoczeni dziką przyrodą, życzliwymi ludźmi oraz pięknymi wnętrzami, które sami stworzyli.

Tekst: Justyna Franczuk, zdjęcia: Sylwia Garucka-Tarkowska

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów