Siedlisko

Szkolne klimaty w nadbużańskiej Wenecji – Wojciech Błaszczyk

Zanim na dobre zawitał do Bindugi, przez dwadzieścia lat przyjeżdżał do pobliskich Mierzwic. Pewnego dnia doszedł do wniosku, że już czas przestać korzystać z gościnności rodziców, którzy mają tam dom, i znaleźć swój kawałek wiejskiego raju. Padło na stuletnią drewnianą szkołę, która „straszyła” zza krzaków. Osiem lat później stoimy przed nią, nie mogąc się nadziwić, co też mieszczuch ze stolicy zrobił z miejscem lokalnego kultu.

Wizualnie niewiele się tu zmieniło. Szkoła nadal jest stara i drewniana, ogrodzenie – choć nowe – nie odstaje klimatem od całości, zieleń panoszy się, jak chce, wolna od sadzenia pod linijkę i nadawania jej nienaturalnych kształtów. Nie ma tu trawników, skwerów czy wysypanych grysikiem kwietników. Słowem, architekt zieleni na pewno by się tu nie nudził. Nie znaczy to jednak, że jest brzydko – ot taki twórczy nieład, któremu przez całe życie hołduje właściciel posesji Wojciech Błaszczyk.

Zanim zaczął dzierżyć to dumne miano, uciekał wraz z rodzicami, a potem z synem, kucharzem Donaldem Borkowskim-Błaszczykiem, z hałaśliwej Warszawy do Mierzwic, do domu letniskowego. Kiedy w końcu postanowił nabyć coś swojego, przypomniało mu się, że przecież jego dziadkowie pochodzą z Kosowa Lackiego (oraz niedalekiej wsi Żochy), po których zresztą nie raz ganiał z kolegami w czasie wakacji. — Zawsze czułem się lepiej tutaj niż w górach czy na Mazurach. Małomiasteczkowość i folklor wiejski wyssałem z mlekiem matki i jestem nimi nasiąknięty od wczesnych lat. W jakiś sposób zatoczyliśmy rodzinne koło, wracając tutaj, do korzeni. Może to przypadek, a może kosmiczna siła?

ZAWSZE CZUŁEM SIĘ LEPIEJ TUTAJ NIŻ W GÓRACH CZY NA MAZURACH. MAŁOMIASTECZKOWOŚĆ I FOLKLOR WIEJSKI WYSSAŁEM Z MLEKIEM MATKI I JESTEM NIMI NASIĄKNIĘTY OD WCZESNYCH LAT. W JAKIŚ SPOSÓB ZATOCZYLIŚMY RODZINNE KOŁO.

Zamiłowanie do architektury drewnianej to też efekt podlaskich wypraw sprzed lat. — Kiedy bywałem u rodziny w Kosowie Lackim, odwiedzałem wuja zegarmistrza, który miał mały drewniany dom, taki trochę w żydowskim stylu – z przodu był zakład pracy, a z tyłu i na górze mieszkanie — wspomina z rozrzewnieniem. Nie mógł zatem wybrać lepiej, wszak Polska Wschodnia dawniej drewnianymi domostwami stała, i choć to się zmieniło, nadal można spotkać je w urokliwych wioskach. Jak zatem doszło do tego, że sam stał się właścicielem jednego z nich?

Krótka przetargowa piłka

Kiedy podjął decyzję o kupnie wiejskiej posiadłości, rozpuścił wici wśród znajomych i zgodnie z zasadami marketingu szeptanego czekał na wieści. Te nadeszły pewnego październikowego dnia. — Od znajomego z Zabuża dostałem mail z informacją o gminnym przetargu na drewnianą szkołę, czyli – jak by nie patrzeć – kawał chałupy. “Przyjeżdżaj, bierz udział, może akurat się uda” – napisał. Posłuchałem. Poza mną do przetargu stanęło dwóch lubelskich handlarzy, znanych zresztą w okolicy ze skupowania nieruchomości na sprzedaż. Początkowo nie chcieli mnie wpuścić do środka, oferując tysiąc złotych za odstąpienie od udziału w tej całej zabawie. Kiedy się nie zgodziłem, próbowali wyciągnąć ode mnie taką samą kwotę, w zamian gwarantując niepodbijanie ceny. Oczywiście powiedziałem “nie”. Zanim udało mi się wygrać przetarg, było jeszcze kilka kuriozalnych sytuacji z udziałem tych panów. Uciąłem je dopiero, kiedy zacząłem mówić po rosyjsku – widać przestraszyli się, że mam powiązania z mafią — wspomina z rozbawianiem początki przygody ze swoim siedliskiem.

Uczciwość i kupno kota w worku, bo Wojciech Błaszczyk kupił budynek, uprzednio obejrzawszy go jedynie z zewnątrz, a także pośpiech transakcji (od momentu maila do licytacji minął zaledwie tydzień) popłaciły. Radości z nowego nabytku nie zepsuły nawet pierwsze wrażenia, kiedy stanął przed swoim nowym nabytkiem. A gwarantuję, że krzaczory, za którymi ukrywał się ten piękny stary budynek, nie sprawiały, że były one pozytywne…

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym numerze Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów