Siedlisko

Dorota Didi Skiermont-Biernasiuk – szóste mgnienie wiosny

Nigdy w życiu nie pomyślałaby, że jej rodzina kiedykolwiek zapuści korzenie nad Bugiem. Po kilku latach spędzonych na hiszpańskim wybrzeżu Costa Brava, Dorota Didi Skiermont-Biernasiuk wraz z mężem Kamilem znalazła swoje miejsce na ziemi – Puczyce nieopodal Platerowa. Stąd tylko kawałek drogi do Bugu. — Zakochałam się w rzece od pierwszego wejrzenia i poczułam, że przynależę do tej krainy — zdradza. Ale zanim Bug się o nią upomniał i przywołał do siebie, musiała na nowo poukładać swój świat…

Ptaki wyjątkowo tej wiosny nie dają spać. Więc wstaje wraz ze słońcem, otwiera okna na oścież i słucha rozmowy żurawi, które na pobliskim rozlewisku rzeki Tocznej nawołują się przez mgłę. — To jest ten cudowny moment, który budzi mnie do życia i napełnia dobrą energią na cały dzień — przyznaje Dorota Didi Skiermont-Biernasiuk, a tajemniczy uśmiech, znany z autoportretów, nie schodzi z jej twarzy. — To przyroda pomogła mi oswoić się z tym miejscem, które na początku wydawało mi się obce i wrogie. To dzięki drzewom, kwiatom i zwierzętom przełamałam lęk przed nieznanym i przestałam się martwić o przyszłość — dodaje. — Chyba jest w tym trochę mojej zasługi — wtrąca z przekorą mąż pani Doroty Kamil Biernasiuk, od którego przecież jej przygoda z krainą Bugu na dobre się zaczęła…

Na rozdrożu

Technik medycyny nuklearnej, malarka, matka trójki dzieci, miłośniczka tego, co piękne i nieprzemijające… – tak mogłaby wyglądać jej wizytówka.

— Ale po kolei — pani Dorota zaczyna swoją opowieść. — Moi rodzice byli siedlczanami, jednak w wyniku różnych życiowych zawirowań znaleźli się na Śląsku Opolskim, w Paczkowie – maleńkim miasteczku przy czeskiej granicy, gdzie ja, jako ich jedyne dziecko, przyszłam na świat. Po latach wróciłam na Podlasie, by studiować pedagogikę na siedleckiej uczelni, ale szybko przerwałam ten kierunek i przeniosłam się na Akademię Medyczną do Bydgoszczy. Zaraz po jej ukończeniu trafiłam do Zakładu Medycyny Nuklearnej w Szpitalu Wojewódzkim w Siedlcach, gdzie przepracowałam dziesięć lat. To był wspaniały okres w moim życiu, uwielbiałam swój zawód, moich współpracowników, a przede wszystkim pacjentów, z których wielu pochodziło z nadbużańskich stron. Pamiętam, jak jeden z podopiecznych po wyzdrowieniu poprosił mnie, bym zatańczyła z nim tango na szpitalnym korytarzu… W 2010 roku nasz zakład zamknięto i stanęłam przed wyborem: co dalej? Znalazłam się na zawodowym i osobistym rozdrożu. Moje małżeństwo już wcześniej się rozpadło. I wtedy pojawił się Kamil. Wiele osób nie dawało nam szans, ale to z nim stworzyłam rodzinę i dom nad Bugiem — pani Dorota na chwilę się zamyśla, strzepując z włosów różowobiałe płatki kwiatów jabłoni, które z ogrodu sąsiadów przywiał wiatr.

 

— Wówczas chciałam zmienić wszystko w swoim życiu — wraca do wspomnień sprzed lat. — Wyjechać gdzieś daleko, gdzie nie dopadnie mnie przeszłość. Przeglądając różne oferty w internecie trafiłam na cytat z Marka Twaina: „Podążaj za słońcem”. I w jednej chwili podjęliśmy decyzję o podróży na południe Europy. Najpierw do Gibraltaru, a po paru miesiącach przenieśliśmy się na północ Hiszpanii, do malowniczego miasteczka Figueres, z którego pochodził Salwador Dali. Miasto bardzo nam się spodobało. Pierwszy dzień spędziliśmy w muzeum słynnego surrealisty, a wieczorem poszliśmy na plażę. To był piękny gorący wieczór, przesycony zapachami nieznanych mi do tej pory kwiatów, z tradycyjną katalońską muzyką w tle. Nocleg znaleźliśmy w hotelu Panama – jego właścicielem był legendarny włoski kierowca rajdowy Alberto Pagani, który emeryturę spędzał na hiszpańskim wybrzeżu. Na drugi dzień zaczęliśmy rozpytywać personel o możliwość wynajęcia mieszkania w pobliżu, ale – jak się okazało – nie było dla nas dobrych wieści. Alberto zauważył nasze strapione miny, przysiadł się do stolika i po kilku minutach rozmowy zaproponował zamieszkanie z nim pod wspólnym dachem. Warunek był jeden: raz dziennie, o określonej porze, musimy mu towarzyszyć w spacerach po okolicy. I tak się zaczęła historia naszej wielkiej przyjaźni. Ja pomagałam mu w prowadzeniu hotelu, a Kamil znalazł pracę w mieście. Starszy pan bardzo zżył się z nami. Razem tańczyliśmy na skałach. Obserwowaliśmy zjawiskowe zachody słońca. Spędzaliśmy długie wieczory przy winie, rozmawiając o tym, co ważne w życiu. Niestety, po dwóch latach musieliśmy go opuścić. Było coraz trudniej z pracą, więc postanowiliśmy wrócić do Polski. Po naszym wyjeździe Alberto poważnie się rozchorował, w 2017 roku odszedł… Kamil znalazł pracę w hotelu we Wrocławiu, ja zaszłam w ciążę z Leosiem. Przed nami otworzyły się drzwi do nowego życia.

Moje serce kwitnie nad Bugiem

Nigdy nie mieszkali na wsi. Mimo że Kamil Biernasiuk ma nadbużańskie korzenie, bywał w tych stronach tylko na wakacjach. — Podczas wizyty u jego rodziny, kiedy spacerowaliśmy po lesie, Kamil zwierzył mi się, że ma już dosyć wielkiego miasta, że może spróbowalibyśmy życia na prowincji. Na drugi dzień zaczął rozglądać się za pracą. Wysłał swoje CV do hotelu w Zabużu i z marszu został przyjęty. Przez pierwsze miesiące mieszkaliśmy u jego babci, potem znaleźliśmy stary drewniak do wynajęcia w okolicach Korczewa, nieopodal rzeki Tocznej. Najtrudniejsza była pierwsza wiosna. Mąż bardzo długo pracował, więc zostawałam sama z małym dzieckiem i uczyłam się wiejskiego życia. Dziś rozpalenie w piecu to dla mnie pestka — śmieje się. — Trudy codzienności i poczucie osamotnienia wynagradzała mi przyroda. Różowe poranki z ptasią symfonią, srebrne zmierzchy z chórem żab, gwiaździste noce z księżycem jak z bajki… To wtedy urodził się nasz drugi syn Eryk. Dzieci całe dnie spędzały na dworze, bawiły się w Indian pośród bujnych łanów łąkowych traw, bardzo szybko nauczyły się jeździć na rowerze, więc wkrótce wyprawy rowerowe wzdłuż rzeki stały się naszym rytuałem. Którejś niedzieli Kamil zaprosił mnie do restauracji w Zabużu na słynny torcik bezowy.

To wtedy po raz pierwszy Bug do mnie przemówił. Zeszłam w dół skarpy i poczułam, że ta rzeka płynie dla mnie. To było olśnienie, coś w rodzaju medytacji. Od tamtej pory nie miałam już żadnych wątpliwości, że wybraliśmy właściwe miejsce do życia.

Wkrótce potem Kamil dostał działkę od rodziców w Puczycach, i rozpoczęliśmy budowę własnego domu. Dwa i pół roku temu przyszła na świat wyśniona córeczka Anastazja — pani Dorota z czułością patrzy na blondwłosą dziewczynkę, o oczach jak dwa błękity, która domaga się jej uwagi.

— Dzieci to nasze szczęście — podkreśla — chociaż we wczesnej młodości nigdy nie myślałam o macierzyństwie. Codziennie uczę się od nich czegoś nowego i to one przewartościowują mój świat. Przede wszystkim przy mojej rozbrykanej trójce spokorniałam, nauczyłam się też nie żywić do nikogo urazy, tylko wybaczać i iść dalej własną drogą. Leoś, Eryk i Anastazja pogłębiły we mnie ciekawość świata i otworzyły oczy na małe cuda, które nas otaczają. Ich zachwyt nad parą dudków w godowym tańcu czy polną jaszczurką wygrzewającą się na kamieniu jest dla mnie ważniejszy niż wyrecytowana jednym tchem tabliczka mnożenia… Każde z nich jest osobnym kosmosem. Kiedy mój pięcioletni Eryk coś zbroi, skrada się do mnie jak kot i szepce: „Mamo, czy ty wiesz, jaka jesteś piękna? Moje serce bardzo ciebie kocha…”. I co ja mam na to powiedzieć? — pyta z wyraźnym wzruszeniem pani Dorota. — Z kolei siedmioletni Leoś bardzo lubi porządek — zaznacza. — Potrafi wysprzątać cały dom, łącznie z myciem podłogi. A najmłodsza Anastazja namiętnie z nami „dyskutuje”, wciąż by tańczyła i śpiewała. Mój mąż mówi, że to nasze najlepsze dzieło sztuki.

 

Maluję, więc jestem

„Ludzkie życie jest jak szeroka i dzika rzeka. Cała sztuka polega na tym, aby przejść z jednego brzegu na drugi po wystających na rzece kamieniach. Każdy, kto rozumie, po co żyje, odważnie kroczy po rzecznych kamieniach, zdając sobie sprawę z tego, że od czasu do czasu ześliźnie się i wpadnie do wody. Wie, że liczy się zdobyty drugi brzeg, a nie ilość wody i mułu w butach” – czytam na fejsbukowej stronie Doroty Didi Skiermont-Biernasiuk, na której każdego dnia zdaje relacje z twórczej pracy. — Zaczęłam rysować jako dziecko — opowiada. — Oprócz ulubionych zabawek, zawsze w zasięgu ręki musiałam mieć kredki i farby. Siadałam na okiennym para­pecie, wpatrując się w siedemnastowieczne kamieniczki w rodzinnym Paczkowie i szkicując ich architekturę. To były moje pierwsze wprawki. Potem na długie lata porzuciłam to zajęcie, by powrócić do niego w Hiszpanii. W niezliczonych barwach i odcieniach tego kraju odnalazłam duszę świata. Tu, nad Bugiem, jest inny świat i inny kolor, ale to właśnie Bug w pełni obudził we mnie moją pasję — przyznaje. — Maluję, bo mam taką potrzebę, i jestem dumna z postępów.

Moje pierwsze nadbużańskie obrazy przedstawiały zwierzęta, dziś coraz częściej tworzę portrety, także na konkretne zamówienia, a także autoportrety. Maluję siebie, bo – jak mawiała Frida Kahlo – jest to temat najbardziej mi znany.

Kiedyś uważałam malowanie za egoizm i stratę czasu. To się zupełnie zmieniło. Jedną z najważniejszych umiejętności w życiu jest efektywne wykorzystanie czasu, który i tak upłynie, ale jeżeli pozwolisz mu działać, to zrobi dla ciebie wiele dobrego — uważa artystka.

Tekst: Monika Mikołajczuk, zdjęcia: Sylwia Garucka-Tarkowska

Cały artykuł w 26 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów