Siedlisko

Kostomłoty – raj dla koni i artystów

Bociany kołujące nad drewnianą cerkwią neounicką prowadzą do siedliska na skraju wsi, którego nie ma jeszcze na mapie Google, ale zaistniało na wystawach malarstwa i fotografii, a także jako miejsce akcji kilku powieści. Stajnia Marii i Eugeniusza Kuprysiów w Kostomłotach nad Bugiem to symbioza natury, tradycji jeździeckiej, literatury i sztuki.

Ponad trzydzieści hektarów dzikich łąk i zarośli w zakolu rzeki Bug. Z trzech stron otacza je granica naszego państwa z Białorusią. Większość terenu ośrodka jeździecko-­-hodowlanego Panderoza to wybiegi dla koni, przetykane sosnowym lasem i drewnianymi stajenkami, z których zwierzęta mogą korzystać według upodobania, bo drzwi są otwarte przez całą dobę. Z czwartej strony posiadłość zamyka strumień płynący w poprzek siedliska, na tyłach pensjonatu dla letników, który wybudowano z drewna i polnych kamieni. Z okien widać pasące się stado, a czasem też jelenie lub sarny, oraz most na strumyku, przez który przeprawiamy się w dolinę staro­rzecza. Tej wiosny wyjątkowo da się przejść tędy bez kaloszy. Zwykle o tej porze roku dawne koryto Bugu przypomina o swojej obecności, tworząc rozlewisko pokryte żółtymi kaczeńcami. Odbija się w nim błękit nieba i sylwetki wierzchowców, brodzących w płytkiej wodzie.

Natchnienie nad Bugiem

— Co było pierwsze w Kostomłotach: konie czy artyści? — pytam założyciela stadniny, Eugeniusza Kuprysia, podczas gdy otaczają nas wyhodowane przez niego araby i angloaraby. Z daleka już wyciągają szyje i pchają się do rąk, węsząc w poszukiwaniu smakołyków. Odkąd tu przyjeżdżam, czyli od kilkanastu już lat, spotykam pasjonatów jeździectwa, ale też twórców – głównie malarzy i fotografików, którzy nawet jeśli odwiedzają to miejsce z zamiarem wypoczynku, to i tak pracują – potem na wernisażach można podziwiać efekty tej pracy.

— Konie były pierwsze, bo już w okresie międzywojennym chłopi z tej osady, wtedy dużej i tętniącej życiem, słynęli w regionie z ładnie utrzymanych siwków i gniadoszy, którymi wyprawiali się na jarmark do odległego o siedem kilometrów Brześcia. Hodowało się też tzw. remonty, przeznaczone dla artylerii, która stacjonowała w Twierdzy — pan Eugeniusz opowiada dzieje rodzinnej wsi. To dziadek Jerzy Kupryś zaszczepił w nim zamiłowanie do tych zwierząt, kiedy kazał zaprowadzać na łąkę gospodarskie kobyły. Chłopak dosiadał ich kolejno na oklep, jadąc kilka kilometrów, a potem jeszcze pławił w rzece. Mógł się poczuć jak jego ojciec Grzegorz, który w młodości dorabiał pasieniem koni okolicznych rolników, co polegało wtedy na utrzymaniu tabunu w ryzach, bez używania ogrodzeń czy łańcuchów. Grzesiek miał do tego talent i przez to cudem uszedł z życiem. — Kiedy w lipcu 1944 wojska okupanta ustępowały przed zbliżającą się armią radziecką, poszła fama, że Niemcy zabierają konie — mój rozmówca wspomina zasłyszane w domu opowieści. — Ludzie zebrali więc tych chłopaków, którzy umieli pilnować koni, i wysłali ich, aby ze wszystkimi zwierzętami ukryli się w leśnym uroczysku. Całą noc tam czuwali, w końcu sen ich zmorzył. Budzą się, a tu pełno Niemców dookoła, łapią już konie. Trzeba było więc coś zrobić z dwiema ojcowskimi klaczami! Tylko co? Szkoda zwierząt, do tego jak wróci sam do domu, srogi rodzic pewnie sprawi lanie. Podczołgał się więc w trawie, zdjął pęta, wskoczył na grzbiet i ruszył galopem, a za nim druga kobyła. Od razu żołnierz zdjął karabin z ramienia i wymierzył, ale inny go powstrzymał, ambitnie wskoczył na ogiera i ruszył w pościg. Ten koń jednak był osłabiony po zabiegu kastracji i zostawał w tyle, więc Niemiec wyjął pistolet i zaczął strzelać. Ojciec potem mówił: „Co strzał, to mi skóra cierpnie na plecach!”. Ale konie do domu doprowadził.

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów